Allen się skończył! Mistrz się wypalił! To nie to, co kiedyś! – grzmią krytycy przy każdym kolejnym filmie Woody’ego Allena. Tymczasem reżyser nakręcił niepozbawioną wad, ale złośliwą obserwację relacji amerykańsko-europejskich, w której więcej drwiny i ironii ukrytych pod przyjemną fabułą do oglądania z kieliszkiem wina w ręku, niż mogłoby się z początku wydawać. Rozrywkowe walory filmu nie mogę jednak przysłonić faktu, że „Vicky Cristina Barcelona”, choć nie jest najlepszym dziełem w dorobku amerykańskiego twórcy, to na pewno jednym z najbardziej przewrotnych.
Drwina poza konwenansami
[Woody Allen „Vicky Cristina Barcelona” - recenzja]
Allen się skończył! Mistrz się wypalił! To nie to, co kiedyś! – grzmią krytycy przy każdym kolejnym filmie Woody’ego Allena. Tymczasem reżyser nakręcił niepozbawioną wad, ale złośliwą obserwację relacji amerykańsko-europejskich, w której więcej drwiny i ironii ukrytych pod przyjemną fabułą do oglądania z kieliszkiem wina w ręku, niż mogłoby się z początku wydawać. Rozrywkowe walory filmu nie mogę jednak przysłonić faktu, że „Vicky Cristina Barcelona”, choć nie jest najlepszym dziełem w dorobku amerykańskiego twórcy, to na pewno jednym z najbardziej przewrotnych.
Woody Allen
‹Vicky Cristina Barcelona›
Oczywiście najświeższy europejski obraz twórcy „Annie Hall” można potraktować jako sympatyczny filmowy relaks i odrzucić wszelkie domysły oraz interpretacje. Jednak wówczas „Vicky Cristina Barcelona” wydaje się być filmem płytkim i w sumie pozbawionym sensu, stanowczo zbyt gładkim jak na Allenowską perspektywę, nawet z czasów osłabienia formy słynnego reżysera. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej egzaltowanym problemom bohaterów, czarno-białym podziałom między hermetycznym środowiskiem Amerykanów i liberalną kulturą Europy oraz oczywistym, choć powierzchownym konkluzjom, okazuje się, że każdy element filmu ma swoje miejsce i cel. Mimo że wygląda na zawieszony w pustce, składa się na spójną, choć niezbyt wyraźnie sformułowaną wizję postrzegania Europy przez Stany. Oczywiście dla Allena to bardzo wygodne rozwiązanie: co krok wbijać w bohaterów ostrze krytyki, ale udawać, że kręci się reklamówkę Barcelony połączoną z pokręconą historią, w której najważniejsze zdają się hedonistyczne przyjemności. Allen, dofinansowany przez Barcelonę, nie miał innego wyjścia jak wychwalić hiszpańskie miasto, ale na szczęście wykorzystał ten nieoczekiwany przymus, żeby skrytykować obie strony globu – i stereotypowo myślące USA, i skostniały, wbrew pozorom, Stary Kontynent.
Vicky to praktyczna, racjonalna i ułożona kobieta z zaplanowaną przyszłością i określonymi poglądami. Jej przyjaciółka Cristina stanowi jej przeciwieństwo – wiecznie rozmarzona, spontaniczna, szukająca celu w życiu. Kiedy obie wyjadą na gorące, dosłownie i w przenośni, wakacje w tytułowej Barcelonie i spotkają tam przystojnego Hiszpana, Juana Antonia, który zaproponuje im wspólny weekend bez zobowiązań, okaże się, że obie bohaterki nie jest tak łatwo ocenić i zaszufladkować, a ich perypetie będą miały większe znaczenie dla wymowy filmu niż dla nich samych. Ich wszystkie poczynania komentuje narrator, co ma oczywiście swój sens, bo podobny zabieg eksponuje infantylizm emocjonalny bohaterów i podkreśla ich całkowitą niedojrzałość. Tak jakby nie było wiadomo, do czego dążą, bez wszechwiedzącego głosu z offu, ale wykorzystanie tak natarczywego narzędzia filmowego godzi również w inteligencję widza, więc w rezultacie cały pomysł szwankuje, mimo jego celowości. Jednak już inne elementy oszczędnego spektaklu spełniają swoją rolę. Rozluźniające tempo opowieści, nieco artystycznie chaotyczny ciąg wydarzeń, piękne zdjęcia i przede wszystkim dobre aktorstwo składają się na cyniczne spostrzeżenia i cierpką refleksję. Kiedy mowa o aktorstwie, nie sposób nie wspomnieć o rewelacyjnej Pénelope Cruz, która nie bez powodu otrzymała za rolę Marii Eleny, temperamentnej eksżony Juana Antonia, Oscara i nagrodę BAFTA. Cruz tętni energią, jest szalona, enigmatyczna, silnie emocjonalna, nielogiczna i trudna do uchwycenia, ale przez to staje się intrygująca i barwna. Wtóruje jej znakomity Javier Bardem – hiszpański aktor odrobinę szydzi z wizerunku południowego uwodziciela i jednocześnie czerpie co nieco z jego filozofii. Jego Juan Antonio próbuje odciąć się od reguł społecznych, ciągle szukając substytutu związku z Marią Eleną i zarazem naginając rzeczywistość do stanu chaosu, w którym żadna więź nie jest tak naprawdę autentyczna. Bardem łączy subtelności, tworząc przeciwwagę dla wybuchowej Cruz. Na tle tego duetu nudnie i irytująco wypadają postaci Amerykanek. Nawet wyzwolona Cristina w wykonaniu Scarlett Johansson, ostatniej muzy reżysera, robi wrażenie ograniczonej swoją obsesją poszukiwania celu i życiowego powołania. Johansson niuansuje charakter swojej bohaterki: z jednej strony naiwna i bierna, z drugiej potrafi zmierzyć się z konsekwencjami zmian. To chyba najbardziej realistyczna postać w filmie, najbardziej wyważona w swoich poglądach, otwarta na nowości, ale z drugiej strony daleka od skrajności. Cristina chce smakować życia, ale nie zatracać się w nim, tak jak hiszpańska para artystów. Też zupełnie inaczej niż Vicky grana przez Rebeccę Hall, Brytyjkę udającą Amerykankę. Vicky to uosobienie chorobliwego zorganizowania i odpowiedzialności wystawionych na próbę podczas zderzenia z zupełnie innym światopoglądem. Okazuje się, że jej przekonania nie mają na tyle silnych fundamentów, żeby oprzeć się naporowi zewnętrznych wpływów. Vicky jest tak samo niedojrzała jak inni bohaterowie, może – na przekór pierwszemu wrażeniu – nawet bardziej niż Cristina, bo wmawia sobie, że narzucone arbitralnie zasady życia społecznego, konwenanse i stereotypy stanowią jej zestaw wartości. Nagła i niewiarygodna zmiana emocjonalna, jaka w niej zachodzi, tylko obnaża jej psychiczną słabość. Tak w przypadku Vicky, jak i w przypadku Juana Antonia i Marii Eleny, mimo ich odmiennych filozofii życiowych, zostaje podjęta kwestia zakłamania, zagubienia i pozerstwa. Cristina również jest zagubiona, ale ona przynajmniej zdaje sobie z tego sprawę – wie, że cały czas szuka celowości i szczerości, nie wstydzi się pokazać wszystkim prawdziwej twarzy. Może i nieciekawej w swojej zwyczajności, ale prawdziwej.
Podryw na ciekawe płyty i kolekcję znaczków pocztowych zawsze przynosi efekty.
To właśnie z perspektywy Vicky i Cristiny obserwujemy mentalność Hiszpanii, stąd jej portret zostaje silnie zniekształcony, kiedy przefiltrowany przez ich percepcję, traci po drodze znamiona realizmu. Pocztówkowa Barcelona pokazana w malowniczych obrazkach z katalogów biur podróży wygląda tak, jak postrzegają ją oczarowani turyści, a więc przesycone stereotypowym myśleniem o Europie amerykańskie bohaterki. Vicky i Cristina nie traktują Barcelony jako miejsca do życia, ale jako piękne i atrakcyjne kuriozum, w którym może spotkać je tylko przejściowa przygoda. Brakuje tu realistycznych ujęć czy szczerych spostrzeżeń, bo liryczna, rozleniwiona konwencja filmu ilustrująca stan emocjonalny bohaterek temu nie sprzyja. Allen drwi ze swoich bohaterów. Z jednej strony piętnuje amerykański skrajny materializm, wycieńczający wyścig szczurów, wszechobecną hipokryzję, pretensjonalność, snobizm i pseudointelektualizm. To wszystko symbolizuje świat Vicky. Tymczasem świat Cristiny to amerykański sposób postrzegania Europy. Wolna myśl, sielanka, swoboda i spontaniczność, czyli stereotypy, które stają się głównym tematem filmu oraz najważniejszych celem ataków Allena. Stąd rysunek postaci jest wyolbrzymiony, tak samo zresztą jak ich dylematy. Allen buduje dualizm między dwoma rzeczywistościami na zasadzie skrajności, żeby ośmieszyć punkt widzenia obserwatora obcej kultury, o której ten wygłasza opinie, traktując je jako aksjomaty, ale o której niewiele wie. Do idei stereotypów obecnych wszędzie, niezależnie od szerokości geograficznej, dochodzi więc jeszcze kwestia ignorancji. Przy okazji Allen zaznacza, że w poglądach obu stron brakuje poczucia równowagi, i jednocześnie obala kilka schematów, używając ich i ukazując w ten sposób całą ich śmieszność.
Całe to filmowe zamieszanie, leniwe na powierzchni, ale wrzące w głębi, zostaje zwieńczone banalnym finałem. Allen sugeruje, że z konfrontacji dwóch światów nic nie wynika. Osądy nie zostają zweryfikowane, zakorzenione stereotypy przetrwają mimo pewnego zachwiania, a odrobina niepokoju wywołanego chwilową wątpliwością na temat porządku rzeczy i tak wyparuje pod ciężarem promowanego przez społeczeństwo wizerunku świata, takiego jaki „powinien być”. Niezbyt wesoły wniosek jak na komedię, ale trudno tak naprawdę nazwać „Vicky Cristinę Barcelonę” komedią. To chłodna konstatacja w rozrywkowym przebraniu. Nieźle jak na mistrza, który – podobno – traci formę.