Dżinn w akceleratorze
[Ron Howard „Anioły i demony”, Dan Brown „Anioły i demony” - recenzja]
Gdzieś tu był skoroszyt z przygodami moimi, Romka i A'Tomka. Wybierzemy coś do druku.
Wyjaśnieniem alternatywnym dla teorii kreacjonistycznej jest hipoteza o istnieniu nieskończenie wielu wszechświatów. Stanowi ona fundament tzw. zasady antropicznej i pozwala wyjaśnić, dlaczego obserwowalny kształt naszego Wszechświata (takie, a nie inne prawa przyrody w nim obowiązujące) umożliwiły powstanie życia, bez opierania się na ingerencji Wielkiego Architekta. Sama hipoteza ma wiele rozmaitych wariantów, a do tych najbardziej znanych należą wszechświaty równoległe, istniejące niejako obok siebie zamknięte czasoprzestrzenie, albo wszechświat cykliczny, którego czasoprzestrzeń rozwija się, rozszerza, by potem z powrotem skarleć do rozmiaru punktu – i rozpocząć ekspansję ponownie. We wszechświatach rodzonych w ten sposób, w poszczególnych cyklach, oddzielonych od siebie nawzajem punktami osobliwymi w rodzaju Wielkiego Wybuchu, które są jednocześnie końcem poprzedniego i początkiem następnego wszechświata (i w których załamują się wszystkie znane prawa fizyki), mogą obowiązywać inne prawa przyrody.
Umocowana w tym modelu zasada antropiczna polega na wyciąganiu konsekwencji z samego faktu, że w ogóle nad tym powstaniem ktoś się zastanawia, czyli – jak głosi modny „oneliner” – że „w naszym Wszechświecie istnieją warunki odpowiednie, by wyprodukować astrofizyka”. A bardziej dosłownie – Wszechświat jest taki właśnie, jaki jest, ponieważ tylko w takim mogły powstać pierwiastki budujące chmury gazowe, które pod wpływem takich, a nie innych sił grawitacji zgęstniały w twory formujące potem gwiazdy, które w kilku cyklach takich, a nie innych reakcji termojądrowych mogły przepalić swoje paliwo, jako efekt uboczny tego procesu dając pierwiastki o coraz cięższych jądrach atomów, co z kolei pozwoliło na powstanie węgla, będącego podstawą życia na ziemi, itd.
Powyższe zdanie, dość złożone, można by bez trudu bardzo znacznie wydłużyć, wkładając w nie człony opisujące kolejne uwarunkowania, które – ponieważ były takie, a nie inne – doprowadziły do powstania w pewnym zakątku Wszechświata zaludnionej inteligentnymi istotami planety. Należałoby, na przykład, uwzględnić obostrzenia narzucone nie tylko na prawa fizyki, ale i na kształt układu planetarnego warunkujący powstanie życia (odległość od gwiazdy oznacza taką, a nie inną amplitudę temperatury; obecność wielkich gazowych sąsiadów spełnia rolę odkurzacza, silniejszym polem grawitacyjnym ściągającego na siebie większość wędrujących przez przestrzeń ciał w rodzaju meteorów czy planetoid; obecność atmosfery o odpowiedniej strukturze gwarantuje ochronę przed zabójczym dla życia promieniowaniem kosmicznym, itd.). Taka operacja na wspomnianym zdaniu na pewno zmniejszyłaby jego czytelność, ale jednocześnie dość dobitnie pokazałaby, ile warunków musiał ongiś spełnić powstający Wszechświat, bym mógł sobie dzisiaj siedzieć przy stoliczku, popijać sok pomarańczowy i pisać niniejszy tekst.
Wyjaśnienie zasadzające się na prostej konstatacji, że minimalne zmiany w wartościach któregokolwiek z tych parametrów nie dałyby przyrodzie szans, by wyprodukowała obserwatorów, ma w sobie jednak pewien haczyk: dwie możliwe interpretacje. Jedna, którą już omówiłem, to zasada antropiczna, czyli wzruszenie ramionami: gdyby było inaczej, to bym jako obserwator nie istniał, więc skoro istnieję, to po prostu tak być musiało – i koniec. Skoro istnieje nieskończenie wiele wszechświatów, jeden obok drugiego, albo nieskończenie wiele cykli rodzenia się i umierania wszechświata, w którym te parametry przyjmują inne wartości, to po prostu po tym, jak zaistniały miliardy miliardów miliardów miliardów, itd. wszechświatów nieprzyjaznych życiu, w końcu taki, a nie inny zestaw, jak ten obserwowany obecnie, zwyczajnie musiał się wydarzyć – i cześć pieśni.
Druga, bardzo ludzka, nawiasem mówiąc, jest dość oczywista i odruchowa: istnieje przyczyna. To czyjeś świadome, intencjonalne działanie jest tego powodem. Ktoś to musiał na początku tak poustawiać, zaprojektować, dostroić. To, że przenikalność magnetyczna próżni wynosi właśnie tyle, stała Plancka wyznaczająca próg kwantowania energii dokładnie tyle, prędkość światła w próżni idealnie tyle, a masa protonu perfekcyjnie tyle – to po prostu nic innego, jak ślady czyjejś inteligentnej ingerencji. Jesteśmy dziełem, owocem, czyimś opus magnum.
Pamiętaj - gra w Koci Koci Łapci wymaga doskonałego refleksu.
Ale z tymi teoriami jest jeszcze jeden problem, który wiąże się z faktem, że poza poszukiwaniem przyczyn człowieka niezmiennie od wieków frapuje również coś innego: poszukiwanie sensu. Bo o ile hipoteza wielu wszechświatów – hipoteza multiversum – wyjaśnia fakt zaistnienia konkretnej, pozwalającej na powstanie życia kombinacji wartości parametrów przyrody w oparciu o prawa statystyczne, to jednak jest ona bezradna wobec pytania: dlaczego? Dlaczego mnogie wszechświaty miałyby w ogóle istnieć? Dlaczego miałyby się rodzić? Dlaczego każdy akt rodzenia się takiego wszechświata miałyby się cechować zmiennością wartości wspomnianych parametrów? Dlaczego w ogóle są one posłuszne prawom statystki? Dlaczego nie rodzą się za każdym razem takie same? Co napędza proces kreacji? Czy coś nim steruje i w jaki sposób, a jeśli nie, to dlaczego raczej istnieją niezliczone wszechświaty, a nie idealna nicość, dużo prostsza, oszczędniejsza energetycznie? Czyli, jakby się nie odwrócić, wracamy do słynnego pytania: dlaczego, skoro nie ma Stwórcy i jego woli, istnieje raczej coś niż nic?
Jakiegokolwiek z wyjaśnień nie uznalibyśmy za trafniejsze, sensowniejsze, bardziej dopasowane do „brzytwy Ockhama” postulującej, by nie mnożyć bytów ponad miarę (spośród wszystkich możliwych rozwiązań danego problemu za najbardziej prawdopodobne uznaje się to, które jest najprostsze), zawsze wylądujemy w miejscu, w którym dojdziemy do wniosku, że początkiem musi być jakiś absolut, coś, co jest dla nas nieogarnialne. Cofanie się w nieskończoność z cyklami wszechświata jest takim absolutem, istnienie nieskończonej liczby wszechświatów jest takim absolutem, Bóg jest takim absolutem. Coś nim po prostu musi być. Pozostaje pytanie zasadnicze: co nim jest naprawdę? Co jest prostsze w sensie Ockhama? Genialny, przebywający poza czasem i przestrzenią stwórca, czy może wielka farma nieskończonej liczby wszechświatów albo niekończący się cykl rodzenia się i umierania wszechświata? Świadomość, intencjonalność, inteligencja Wielkiego Architekta, czy może raczej osobliwe laboratorium dysponujące nieskończoną liczbą próbek? Jeden celowy, precyzyjny akt kreacji, czy może raczej istna orgia eksperymentów produkujących najrozmaitsze universa, w przytłaczającej większości niezdolne do bycia habitatem dla życia, w której w końcu „trafia się ślepej kurze ziarno”?
Innymi słowy dochodzimy do punktu, w którym pojawiają się pytania stricte filozoficzne. Wykraczamy poza granice wytyczone przez naukę, zaczynamy się poruszać w strefie tylko i wyłącznie spekulacji. Docieramy do idei, które z definicji są ostateczne. Z definicji. Każdą z hipotez przedstawionych wcześniej, które są jakimiś propozycjami odpowiedzi na pytania o początek i przyczynę, można obłożyć ogromną liczbą wątpliwości, niejasności i poznawczych problemów. Można wszystkie je wyłożyć hipotezą niejako narzędziową, nadrzędną wobec nich: o ile wszechświat jest logiczny i racjonalny wewnątrz, o tyle to, co się dzieje na zewnątrz niego – rozumianego umownie, bo takie zewnętrze w sensie dosłownym nie istnieje, jest nicością – wcale nie musi być oparte o jakąkolwiek dostępną człowiekowi logikę. Mechanika kwantowa już nam dobitnie udowodniła, że w pewnych obszarach Wszechświata (w tym wypadku bardzo, bardzo małych) owa logika zupełnie się z rzeczywistością rozmija.
Widać, że głębszy namysł nad którąkolwiek z wymyślonych przez człowieka ewentualności – by tekst nie puchł zbyt mocno, przedstawiłem, zresztą zgrubnie i hasłowo, tylko najbardziej reprezentatywne przykłady; o bardzo wielu z nich w ogóle tu nie wspomniałem – nie dość, że być może prowadzi do bólu głowy, to jeszcze wpędza dociekliwego człowieka w poczucie zagubienia, w przekonanie, że po wzniesieniu się na pewien pułap przestaje rozumieć cokolwiek. A ponieważ człowiek tak już działa i tak jest skonstruowany, że musi znać odpowiedzi i bardzo niechętnie godzi się z perspektywą tego, że dylematów, przed którymi stanął, nigdy nie rozstrzygnie (no, powiedzmy, że chodzi o dociekliwą elitę, a nie o Alojzego Pompę, mistrza zmianowego w tartaku Pcieje, którego sobie pożyczam z ostatniego felietonu Jarosława Grzędowicza), dociera do iście aleksandryjskiego momentu, w którym mocno poplątany i poputany węzeł trzeba po prostu przeciąć.
I tutaj właśnie docieramy do problemu, który napędza fabułę „Aniołów i demonów”. W tym konkretnym przypadku owo rozcięcie węzła polega na tym, że albo zaakceptuje się fakt, iż pewne rzeczy są i być może na zawsze pozostaną bez odpowiedzi, bez wyjaśnień, bez rozstrzygnięć, choćby najlichszej jakości, albo na podjęciu zupełnie arbitralnej decyzji, któremu z nieudowodnionych, któremu z tych równie złych rozwiązań chcemy przyznać laur zwycięzcy już teraz. Jeśli owo przyznanie lauru ma mieć charakter absolutny, czyli opierać się na zasadzie: tu jest prawda, a tamci się mylą – to konflikt jest nieunikniony.