Piąty zbiorczy tom opowieści o Batmanie, publikowanych w ramach „Nowego DC Comics”, zamyka ostatecznie podserię zatytułowaną „Rok zerowy”, w której dowiadujemy się – który to już raz? – w jaki sposób Bruce Wayne stał się Batmanem. Wiedza ta, choć pożyteczna, podana została jednak w sposób mało ekscytujący i zdecydowanie zbyt mało „mroczny”, niż sugeruje to tytuł album.
Z deszczu pod rynnę, czyli codzienność Gotham City
[Greg Capullo, Scott Snyder „Batman. Mroczne miasto” - recenzja]
Piąty zbiorczy tom opowieści o Batmanie, publikowanych w ramach „Nowego DC Comics”, zamyka ostatecznie podserię zatytułowaną „Rok zerowy”, w której dowiadujemy się – który to już raz? – w jaki sposób Bruce Wayne stał się Batmanem. Wiedza ta, choć pożyteczna, podana została jednak w sposób mało ekscytujący i zdecydowanie zbyt mało „mroczny”, niż sugeruje to tytuł album.
Greg Capullo, Scott Snyder
‹Batman. Mroczne miasto›
Można odnieść wrażenie, że pracując nad uniwersum Batmana w ramach „Nowego DC Comics” scenarzysta Scott Snyder zaczął z czasem przeżywać zmęczenie materiału. Po świetnych pierwszych opowieściach (zebranych w albumach „
Trybunał Sów” i „
Miasto Sów”), kolejne – choć oczywiście zachowywały całkiem przyzwoity poziom – mimo wszystko nie prezentowały się już tak wystrzałowo (vide „
Śmierć rodziny”). Kiedy więc w następnych zeszytach serii czytelnicy po raz kolejny zostali zmuszeni do przeżywania momentu pojawienia się Człowieka-Nietoperza na arenie dziejowej („
Rok zerowy. Tajemnicze miasto”), można było zadać retoryczne pytanie (względnie pytania): Czy to oznacza, że współcześni twórcy fabuł komiksowych nie mają już niemal nic nowego do dodania w kwestii Batmana? I dalej: Czy Snyderowi konceptu związanego z wykreowaniem Trybunału Sów wystarczyło na zaledwie dwa zbiorcze albumy? Choć gwoli ścisłości należałoby dorzucić do tego jeszcze spin-off „Szpon” („
Utrapienie Sów”, „
Upadek Sów”), w którym jednak Mroczny Rycerz był już postacią w najlepszym razie trzecioplanową, jeśli nie całkowicie marginalną…
Skąd te żale? Wynikają one z faktu, że kolejny, piąty już, integral zbierający nowe opowieści o Batmanie prezentuje się jeszcze słabiej od swego poprzednika. A jego tytuł, jakże słodki dla czytelnika – „Rok zerowy: Mroczne miasto” – obiecuje znacznie więcej (jeśli chodzi o mroczność), niż ostatecznie dostarcza. Składa się nań osiem zeszytów (pierwotnie wydanych pomiędzy styczniem a wrześniem ubiegłego roku), cztery stanowią dokończenie rozpoczętej jeszcze w „Tajemniczym mieście” tytułowej miniserii „Mroczne miasto”, a cztery kolejne – jako „Dzikie miasto” – są jej bezpośrednią kontynuacją. Zaczyna się ta historia od podbicia napięcia. Zbuntowany Edward Nygma (czyli Riddler alias Człowiek-Zagadka) doprowadził do uszkodzenia sieci energetycznej, w wyniku czego całe Gotham City pogrążone zostało w ciemnościach. I to w chwili gdy do wybrzeża zbliża się superhuragan Rene. Jakby tego było mało, po ulicach – w znaczeniu symbolicznym – grasuje morderca, który w wyjątkowo okrutny sposób zabija naukowców (tak się składa, że wszyscy pracują dla Wayne Enterprises), wstrzykując im specyfik powodujący natychmiastowy rozrost tkanki kostnej. Ich szkielety rozrastają się w ciągu kilku sekund i rozrywają ciała od wewnątrz. Komisarz Loeb i jego podwładni podejrzewają, że tym maniakalnym złoczyńcą może być Batman. Bo jakże inaczej wytłumaczyć to, że człowiek przebrany za nietoperza za każdym razem widziany jest na miejscu zbrodni?
W winę Batmana nie wierzy jednak przynajmniej jeden stróż prawa – porucznik (awans na komisarza dopiero go czeka) Jim Gordon. Tyle że w gronie totalnie skorumpowanych gliniarzy z Gotham jest on w zdecydowanej mniejszości. Zresztą i jego zastanawia kilka faktów, w tym ten najważniejszy – że ofiary pracowały w tej samej firmie. Jeśli więc winien nie jest Człowiek-Nietoperz, to może zabójcą jest… Bruce Wayne? Który zresztą prowadzi własne dochodzenie w sprawie śmierci naukowców. Wiedzie go ono do doktora Luciusa Foksa, obecnie zatrudnionego – po tym jak został zwolniony z Wayne Enterprises przez wuja Bruce’a, Philipa Kane’a – w miejscowym uniwersytecie. Przekazane przez niego informacje wreszcie wskazują właściwy trop. Od tego momentu akcja nabiera rozpędu, a fabuła zaczyna zmierzać w kierunku horroru. Niestety, nie na długo. Finał „Mrocznego miasta” to już bowiem typowa opowieść sensacyjna, w której pojawia się coraz więcej scenariuszowych przebieżek na skróty; choć w porównaniu z wywiedzionym z niej „Dzikim miastem” wcale nie jest źle. W każdym razie miniseria ta, w przeciwieństwie do swej następczyni, utrzymuje odpowiednie napięcie i ponury nastrój. Problem z jej kontynuacją jest zaś taki, że Scott Snyder coś, co powinno zostać opowiedziane w jednym – maksymalnie w dwóch – zeszycie, rozpisał aż na cztery rozdziały. Tym samym musiał pompować historię, przetwarzając na okrągło te same wątki. Niby więc dzieje się dużo, ale emocjonować się nie ma czym.
„Dzikie miasto” przedstawia Gotham po opanowaniu go przez maniakalnego superzłoczyńcę, w którego bezbrzeżne okrucieństwo momentami jednak trudno uwierzyć – przede wszystkim z uwagi na jego wygląd fizyczny. Gdzie mu tam do niepokojącego, wywołującego ciarki na plecach emploi Red Hooda czy wykrzywionej facjaty Jokera! Żeby choć było w nim coś skrajnie niepokojącego czy nieprzewidywalnego. Zaskakuje też obraz Gotham doprowadzonego do skrajnego upadku; jakby na przekór temu, miasto skrzy się bowiem wszystkimi barwami tęczy. Prawdopodobnie był to jednak jak najbardziej celowy zabieg grafików – w tym rysownika Grega Capullo – zmierzający do odcięcia się od nadzwyczaj ponurej, pozbawionej barw, wizji zaprezentowanej w poprzedniej miniserii, czyli „Mrocznym mieście”. A że udał się średnio – cóż, nie zawsze wszystko da się przewidzieć na etapie pracy nad scenariuszem. „Mroczne miasto” ma nad „Dzikim…” zresztą jeszcze jedną bardzo istotną przewagę: w jego fabułę wpleciono interesujące reminiscencje, przybliżające przebieg wydarzeń w dniu, w którym zginęli rodzice Bruce’a Wayne’a. Przy okazji sporo dowiadujemy się również o ówczesnym Jimie Gordonie, policjancie, który zaledwie kilka tygodni wcześniej został przeniesiony z Chicago do Gotham i nadzwyczaj szybko dane mu było przekonać się, że trafił do gniazda jadowitych węży.
W warstwie graficznej obu zamieszczonych w albumie miniserii niewiele jest w stanie zaskoczyć czytelnika (może poza wyglądem Bruce’a Wayne’a), co jednak nie oznacza, że nie może się ona podobać. Miłym dla oka przerywnikiem jest na pewno pojawienie się postaci „Doktora Śmierć”, który wygląda jak potwór żywcem wyjęty z mitologii Cthulhu i skrzyżowany z Obcym. Prawdopodobnie i rysownikowi ta postać przypadła do gustu, ponieważ Batman musi użerać się z nią przez dłuższy czas. Z drugiej strony lepsze to niż ciągnące się na kilkadziesiąt kolejnych stron pojedynki Człowieka-Nietoperza z bandziorem, na zlecenie którego „Doktor Śmierć” działał.