Michał R. Wiśniewski [80%]
Eden: Ten brutalny świat!
W drugiej odsłonie opowieści o wędrówce Eliaha kamera robi odjazd i pokazuje świat w szerszym planie. Przyznam, że wygląda inaczej od tego, co ekstrapolowałem sobie na podstawie jego kawałków pokazanych w pierwszym tomie. Hiroki Endo podrzuca czytelnikowi kolejne elementy układanki (ale nadal nie wszystkie), kolejne retrospekcje, wypełniające dziurę między prologiem (dziejącym się dwadzieścia lat wcześniej) a zdarzeniami obecnymi. Postacie ukazane są w zupełnie innym świetle, a ich prawdziwe oblicze może się okazać zupełnym zaskoczeniem.
Drugi tom mangi „Eden: It′s an Endless World!” jest o wiele brutalniejszy niż pierwszy (swoją drogą dziwi brak jakiegokolwiek oznaczenia zawartości, nienadającej się dla młodszego czytelnika). Nie chodzi tu tylko o przemoc czy obecny w obrazkach seks. Brutalny jest cały przedstawiony świat, a wszyscy bohaterowie są mniej lub bardziej zanurzeni w jego brudzie. Miejsce filozoficznych, lekko naiwnych rozważań z pierwszego tomu, zajęły myśli nieco bardziej przyziemne, bliższe szaremu człowiekowi, któremu i tak na nic się nie zdają, gdyż jako trybik w rozpędzonej maszynie okrutnego świata ma znikomy wpływ na swój los.
Eliah kontynuuje swoją podróż z nowo poznanymi „przyjaciółmi” – nomadami, będącymi w konflikcie zarówno z rządzącą światem Propartią, jak i grasującymi w Andach „partyzantami”. Konfrontacja jest nieunikniona, a o jej wyniku zadecyduje pojedynek cybernetycznej hackerki Sophie i jej starego znajomego stojącego po stronie Propartii…
Autor komiksu Hiroki Endo utrzymuje wysoki poziom z pierwszego tomu. Realistyczne rysunki są dokładne i wycyzelowane. Jest więcej dynamicznych scen, których nieco brakowało w poprzedniej części. Tempo, w którym snuta jest opowieść, jest nadal dosyć leniwe. W „Gundam Wing” w czasie jednej rozmowy dokonałyby się dwie rewolucje. Nie można jednak narzekać na brak emocji. „Eden” to solidna rozrywka z ambicjami.
Zagraj to jeszcze raz, Vlad
Bierzemy jednego weterana rosyjskiej armii, obecnie szofera mafii, jednego zaginionego brata tegoż weterana, którego trzeba bezwzględnie odnaleźć, by móc położyć łapy na spadku rodzicielki, jedną walizkę z tajemniczą zawartością i spisek w kręgach władzy. Aby sprawę jeszcze bardziej zamotać, akcję pierwszego tomu umieszczamy w środowisku filmowym, gdzie musi znaleźć się oczywiście wredny producent, goryl-zboczeniec i potrzebująca opieki aktoreczka. Całość doprawiamy kilkoma futurystycznymi wynalazkami i odrobiną seksu. Powstaje albo Sztampowy Komiks Sensacyjny, albo „Vlad”. Na jedno wychodzi.
Reklamowana chwytliwym hasłem ekstern (czyli tu: rosyjska wersja westernu) seria jest kolejnym komiksem Yvesa Swolfsa, który pojawia się w Polsce. Wcześniej mieliśmy do czynienia z serią „Książę Nocy”, w której prócz scenariusza Swolfs odpowiadał również za rysunki. Wampiryczny serial nie został jednak zdystansowany nowym albumem tego autora. „Vlad” ma rzekomo ambicję powiedzieć coś o Rosji przyszłości, co zupełnie mu nie wychodzi. Zamiast dawki przepowiedni, dostajemy do bólu schematyczną historyjkę, której zakończenie można przewidzieć na długo przed końcem. Co więcej historię, która mogłaby wydarzyć się właściwie w każdym miejscu świata, niekoniecznie właśnie w Rosji, dlatego używanie słowa ekstern wydaje się być daleko na wyrost. Co gorsza, scenarzysta nie traci czasu na budowanie postaci głównego bohatera, a sam Vlad, który nie jest tytanem intelektu, nie potrafi rzucić nawet zgrabnym one-linerem.
Oprawą graficzną „Vlada” zajął się Griffo, znany już z wydawanego przez Motopol „Giacomo C”. Jego rysunki są metodycznie brzydkie. Czyżby w Rosji 2050 roku nie było nic ładnego? Postacie rysowane są realistycznie, acz nieco karykaturalnie. Kolorystyka albumu, utrzymana w bladych, zszarzałych tonacjach, jest dosyć ponura i w sposób zamierzony odpychająca. Standardowe kadrowanie tylko od czasu do czasu przerywane jest odważniejszymi kadrami łamiącymi schematyczną budowę plansz.
„Vlada” można spokojnie przeczytać, przetrawić i nawet nieco się przy nim rozerwać, ale nie ma w nim jednego oryginalnego pomysłu Swolfsa. A to duży minus. Może kolejne albumy serii (na francuskim rynku niedawno pojawił się czwarty) będą lepsze. Chwilowo mamy do czynienia z niedogotowaną papką…
StrzygaGate
Strzyga (z łacińskiego strix, strigis – sowa, poczwara, czarownica) – istota eteryczna przybierająca postać ludzką lub postać sowy, lęgnąca się z dusz zmarłych niemowląt i samobójców, występująca z reguły pojedynczo, rzadziej w gromadach. Nocami nachodzi domy – dusi ludzi i wypija ich krew. Zwykle niewrażliwa na ciosy, strzyga potrafi przenikać drzwi i ściany. Prawdopodobnie wykorzystywana przez wysoko postawionych członków amerykańskiej „grupy trzymającej władzę"…
Prezydent USA wizytuje tajną bazę Southgate w Nowym Meksyku, gdy grupka uzbrojonych mężczyzn przejmuje kontrolę nad systemami zarządzania bazą i uruchamia sekwencję jej autodestrukcji. Southgate staje w płomieniach, ale dzięki interwencji szefa służb ochrony Kevina Niveka, prezydent uchodzi z życiem. Następnego dnia po zamachu zamiast pochwał i gratulacji, Nivek zostaje odwołany w trybie natychmiastowym. Nie może więc obejrzeć raportu z autopsji zwęglonych humanoidalnych zwłok znalezionych na terenie bazy. Węsząc grubszą aferę, nie zamierza odpuścić swoim zwierzchnikom i rozpoczyna prywatne śledztwo. Cudownym zrządzeniem losu jego dziewczyna pracuje w kostnicy…
Sensacyjno-spiskowy scenariusz Erica Corbeyrana to profesjonalna robota. Z głównym bohaterem „Pieśni Strzyg” nietrudno się utożsamić, choć nie należy on do specjalnie skomplikowanych osobników, jak na bohatera komiksu sensacyjnego przystało. Nawet jego nazwisko jest anagramem imienia. Polityczna intryga – z elementami na poły nie z tej ziemi, na poły legendarnymi – rozwija się na tyle szybko, by wciągnąć czytelnika i nie dać mu czasu na zastanowienie się nad jej sensownością, i na tyle wolno, by nie ujawnić zbyt wielu sekretów, od których aż gęsto. Nie można narzekać na nudę, prędzej na schematyczność – samotny bohater, jego stary mentor, piękna, tajemnicza zabójczyni, spisek i trzymetrowy trup z kostnymi naroślami. Najprostsze skojarzenie to upolitycznione „Z archiwum X” (w „Pieśni Strzyg” pojawia się nawet swojski odpowiednik Palacza), a to tylko czubek góry lodowej odniesień.
Corbeyran w gęstej atmosferze spisków i schematów radzi sobie jednak bardzo dobrze. Wskazuje na to popularność komiksu na rynku frankofońskim – 6 tomów (siódmy ukaże się w maju 2003 roku) i dwie serie poboczne czerpiące z uniwersum strzyg: „Le Clan des Chimeres” (Klan Chimer), której trzeci tom ukaże się w kwietniu 2003 roku i „Le Maître de jeu – Mistrz Gry” (4. tom w czerwcu 2003). We współpracy z kilkoma innymi autorami powstał również album „Les Stryges: Mythes et Réalité” (Strzygi: Mity i Fakty), próbujący w sposób nieco bardziej „naukowy” zająć się kasowym, jak się okazuje, fenomenem strzyg. Corbeyran jest autorem nie tylko serii „Pieśń Strzyg”, ukazującej się na rynku frankofońskim od 1997 roku, ale również scenariuszy do ponad 20 innych albumów.
Za oprawę graficzną serii odpowiada Richard Guerineau – współpracownik Corbeyrana także przy francuskojęzycznych albumach „L′As de Pique” (As pikowy) i „Paroles de Taulards” (Wyznania osadzonych). Jego realistyczny i szczegółowy rysunek jest w pełni podporządkowany historii i nie przyciąga specjalnie uwagi czytelnika. Choć kreska Guerineau nie jest zbyt ekspresyjna ani dynamiczna, rekompensuje to gęste kadrowanie – na jednej planszy potrafi się zmieścić i trzynaście kadrów. Ten prosty i efektowny zabieg powoduje, że historia nabiera dynamiki i lekkości. Bez zarzutu jest również kolorystyka albumu – to ciepła i stonowana gama barw.
Sensacyjność jest słowem kluczowym dla „Pieśni Strzyg”. Z takiej właśnie perspektywy należy traktować wszystkie zachodzące w niej wydarzenia. Intryga trzyma w napięciu, a cliffhanger na końcu albumu zachęca do sięgnięcia po kolejny tom serii. Z pewnością komiksowi temu nie zaszkodziłoby nieco więcej oryginalności czy choćby subtelnej nutki geniuszu. Jakkolwiek pozostaje on bardzo dobrą rozrywką.