Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 5 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Wariacje literackie: Fantasy à rebours

Esensja.pl
Esensja.pl
Po serii mniej lub bardziej ogólnych rozważań na temat literatury przyszedł czas na felieton poświęcony jednemu bohaterowi. Będzie nim James P. Blaylock i styl literacki, który amerykański pisarz zaczerpnął od dziewiętnastowiecznych autorów powieści humorystycznych.

Michał Foerster

Wariacje literackie: Fantasy à rebours

Po serii mniej lub bardziej ogólnych rozważań na temat literatury przyszedł czas na felieton poświęcony jednemu bohaterowi. Będzie nim James P. Blaylock i styl literacki, który amerykański pisarz zaczerpnął od dziewiętnastowiecznych autorów powieści humorystycznych.
Jest takie zjawisko, które można roboczo nazwać dziecięctwem literackim. Chodzi o okres, w którym czytelnik wręcz pożera książki, szukając w nich jedynie przyjemnych doznań. Czytanie jest wówczas niemal dosłownym podróżowaniem w czasie i przestrzeni; zachwyca nas J. R. R. Tolkien, powieści przygodowe o piratach, albo Narnia C. S. Lewisa. Podobno czytelnicy dzielą się na tych, którzy wyrośli z takiego bezkrytycznego odbioru dzieła i na tych, co nadal tkwią w dziecięctwie literackim. Ja sam ów okres przeżywałem dość dziwnie. Owszem, pochłaniałem książki z nienasyconym głodem człowieka idealnego z powieści „Poniedziałek zaczyna się w sobotę” braci Strugackich, jednak dość wcześnie odkryłem, że wcale nie interesuje mnie w czytanych pozycjach fabuła, czy rozwiązanie zagadki. Potrafiłem przeczytać zakończenie kryminału, zanim jeszcze przystąpiłem do właściwej lektury, albo zaczynać lekturę jakiegoś tam cyklu fantasy od środkowego tomu i następnie posuwać się jednocześnie do przodu i do tyłu. W powieściach najbardziej interesował mnie – nie, nawet nie opisywany świat – ale bardziej klimat i język. Mniej więcej wtedy trafiłem na książki Jamesa P. Blaylocka.
Czytelnik anglojęzyczny do trylogii „Elfy” wzmiankowanego autora podchodzi, przypuszczam, zupełnie inaczej aniżeli polski. Wychowany na „Klubie Pickwicka”, „O czym szumią wierzby”, „Trzech panach w łódce (nie licząc psa)”, czy „Czarnoksiężniku z krainy Oz”, w lot pojmuje większość aluzji, żartów i zapożyczeń obecnych w trylogii Blaylocka. W moim przypadku droga wyglądała zupełnie odwrotnie: zachwycony językiem „Elfów” zacząłem sięgać po Kennetha Grahame’a, Jerome’a K. Jerome’a, czy Karola Dickensa. Dopiero wtedy mogłem naprawdę odkrywać schowane w powieści Blaylocka perły.
Autorowi „Statku elfów”, „Znikającego karła” i „Kamiennych olbrzymów” wchodzących w skład trylogii „Elfy” udała się rzecz nie byle jaka – przeniósł na grunt fantasy styl narracji znany dotąd z dziewiętnastowiecznej angielskiej powieści, powiedzmy, humorystycznej. (Notabene, później coś podobnego próbowała zrobić, ale w s-f, Connie Willis w „Nie licząc psa”). Charakteryzowała się ona przede wszystkim dość swobodnym podejściem do fabuły. Jeśli przyjrzeć się „Klubowi Pickwicka” albo „Trzem panom w łódce”, można dojść do wniosku, że akcja ma tam w gruncie rzeczy drugorzędne znaczenie. Liczą się natomiast miniopowieści, dykteryjki i dowcip sytuacyjny. No i język. Zarówno powieść Dickensa, jak i Jerome’a wyrosły z anegdot, które autorzy gdzieś zasłyszeli, wymyślili albo brali udział w opisywanych przez nie wydarzeniach. Dickens u początku kariery prowadził nawet rubrykę w londyńskiej gazecie poświęconą takim śmiesznym dykteryjkom. Potem zebrał opowiastki i napisał powieść, której bohaterem jest pan Samuel Pickwick. Podobnie rzecz miała się z Jerome’em – opisał on i ubarwił własną podróż z przyjaciółmi po Tamizie. Wszystko opowiedziane jest zaś gawędziarskim stylem – możemy sobie wyobrazić – przez dżentelmena, który przy kominku ze szklanką ponczu w ręku przedstawia przyjaciołom zabawną przygodę.
Czytelnik przyzwyczajony do smoków i rycerzy, elfów, twardych bohaterów, do dramatycznej akcji i ważących się losów świata, trylogię „Elfy” może uznać za jakąś kpinę. Jak inaczej bowiem nazwać pomysł uczynienia głównym bohaterem powieści fantasy… serowara? Albo: za główny cel podróży obrać dostarczenie serów rodzynkowych na Wybrzeże i powrót przed Bożym Narodzeniem do domu? Taki pomysł, wydawałoby się, pasuje bardziej do baśni, albo książki dla dzieci. Jednak to nie bajka – Blaylock opowiada typową fabułę fantasy, tyle że przedstawioną jako niedzielna wycieczka za miasto. Wszystko zostaje sprowadzone do skali mikro i pozbawione wielkiej litery. Mamy więc złe chochliki rozrabiające po lasach, które można pokonać ciosem patelni w łeb, wyprawę sprowadzającą się do przewozu serów tratwą (wyraźna aluzja do „Trzech panów w łódce”), a także „potężny” artefakt – kieszonkowy zegarek. Nawet szwarccharakter, karzeł Selznak, w gruncie rzeczy okazuje się jedynie zwariowanym dziwakiem. Blaylock odwraca schemat fantasy (albo: sprowadza do parteru) i tworzy opowieść obfitującą w śmieszne, czasem dziwne, ale zawsze ocierające się o purnonsens epizody. Tak jest na przykład z tajemniczą strzelbą elfów, która wcale nie jest strzelbą, albo magicznymi aksolotlami używanymi do leczenia ran. Dobrym przykładem może być też jedna z rozmów między głównymi bohaterami:
– Cóż, mistrzu serowarze – powiedział profesor, nabijając fajkę wielkim zwitkiem tytoniu pachnącym czekoladą. – Więc znaleźliśmy się tutaj! Niech mi kit rumba w katakumbach, jeśli nie!
Jonatan, który nie przywykł do takich marynarskich powiedzonek, przesłyszał się i zamiast „kit rumba” zrozumiał: „wypadnie plomba”, i przez chwilę pomyślał, że profesor gada jak szaleniec.1)
Nic dziwnego, że „Statek elfów” podobał się Philipowi K. Dickowi, którego notabene Blaylock znał osobiście. Być może autor „Możemy cię zbudować” dostrzegł w książce swojego młodszego kolegi właśnie oryginalny język. W powieściach fantasy coś takiego zdarza się rzadko – najczęściej styl jest bezbarwny, a liczy się akcja. Blaylock natomiast pokazuje, że można napisać świetną książkę z elfami, karłami, czarodziejami i serem, nie bazując na Tolkienie, albo tylko w bardzo małym stopniu z niego czerpiąc. „Elfy” to trylogia w wydaniu niebohaterskim, przygody zwykłych ludzi. Nawet występujący w powieściach królowie czy władcy to w rzeczywistości „swoje chłopy”, zwykli ludzie niewyrastający specjalnie ponad ogólny poziom. W porównaniu z typowymi powieściami fantasy, przygody serowara i jego przyjaciół wyglądają jak mrówka przy słoniu. Jednak Blaylock potrafi przedstawić życie mrówki w fascynujący sposób.
Opowieści Dickensa, Grahame’a czy Jerome’a mają wciągający, dowcipny styl, który naśladuje autor „Znikającego karła”. W Polsce jest praktycznie nieznany. Przy czym nie chodzi o tłumaczenia, bo te są2), ale o odbiór. Podobny sposób opowiadania można co prawda znaleźć u Stanisława Pagaczewskiego, jednak jego cykl o Smoku Wawelskim jest przeznaczony dla dzieci. Zaś angielscy autorzy kierowali swoje dzieła (nawet Grahame) raczej do dorosłego czytelnika. Być może jedyną powstałą w Europie Środkowej powieścią, która może być postawiona na jednej półce z Dickensem i spółką są „Przygody dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haška. Tam również mamy mało znaczącą fabułę, a przeważa dowcip i anegdoty. Dodatkowo Hašek wnosi do powieści słowiańskiego ducha, co chyba jest największym atutem książki.
Jest taki fragment w „O czym szumią wierzby”, kiedy Ropuch wraca z kolejnych wojaży i spotyka Kreta. Ten zabiera go na bok, siadają sobie w altance, po czym Ropuch opowiada przyjacielowi wszystkie przygody, jakie mu się przytrafiły. Grahame pisze, że opowieści były tym lepsze, im mniej trzymały się rzeczywistości. Ropuch popuścił wodze fantazji i opowiadał nie to, co naprawdę się wydarzyło, ale co mogło się przytrafić, gdyby w odpowiednim momencie przyszła na myśl celna riposta, albo udało się przeprowadzić najbardziej fantazyjny pomysł. Przy czym zarówno Ropuch, jak i Kret doskonale wiedzą, czym jest opowieść i jak należy ją rozumieć. Ten dystans i przymrużenie oka sprawiają, że przygody wydają się jeszcze ciekawsze i bardziej wciągające. Innymi słowy, pozwalają zawiesić na chwilę rozsądek i uwalniają wyobraźnię. I to właśnie jest w nich najlepsze.
koniec
5 października 2008
1) Przekład własny. Jarosław Januszewski tłumaczy „Stap me for a lubber” jako „Niech mnie gęś kopnie”, co nie ma żadnego związku z marynarskim powiedzonkiem. Skorzystałem z przekleństwa wymyślonego przez Jeremiego Przyborę.
2) Trylogia „Elfy” Blaylocka została przełożona na polski przez trzech różnych tłumaczy. Efekty tego są chwilami opłakane: goblins raz są chochlikami, a raz goblinami, miasto Seaside w jednym tomie jest Miastem Nadbrzeżnym, by w kolejnych stać się Seaside, albo Wybrzeżem.

Komentarze

17 XII 2009   19:03:38

fajne fajne

17 XII 2009   19:13:12

nawet nawet

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Okładka <i>Amazing Stories Quarterly</i> z wiosny 1929 r. to portret jednego z Małogłowych.<br/>© wikipedia

Stare wspaniałe światy: Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
Andreas „Zoltar” Boegner

11 IV 2024

Czy „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya, powieść, której tytuł wykorzystałem dla stworzenia nazwy niniejszego cyklu, oraz ikoniczna „1984” George’a Orwella bazują po części na pomysłach z „After 12.000 Years”, jednej z pierwszych amerykańskich antyutopii?

więcej »

Fantastyczne Zaodrze, czyli co nowego w niemieckiej science fiction? (24)
Andreas „Zoltar” Boegner

7 IV 2024

Kontynuując omawianie książek SF roku 2021, przedstawiam tym razem thriller wyróżniony najważniejszą nagrodą niemieckojęzycznego fandomu. Dla kontrastu przeciwstawiam mu wydawnictwo jednego z mniej doświadczonych autorów, którego pierwsza powieść pojawiła się na rynku przed zaledwie dwu laty.

więcej »

Fantastyczne Zaodrze, czyli co nowego w niemieckiej science fiction? (23)
Andreas „Zoltar” Boegner

14 III 2024

Science fiction bliskiego zasięgu to popularna odmiana gatunku, łącząca zazwyczaj fantastykę z elementami powieści sensacyjnej lub kryminalnej. W poniższych przykładach chodzi o walkę ze skutkami zmian klimatycznych oraz o demontaż demokracji poprzez manipulacje opinią publiczną – w Niemczech to ostatnio gorąco dyskutowane tematy.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Z tego cyklu

Wiewiórki Nabokova
— Michał Foerster

A momenty były?
— Michał Foerster

Jak nie zostałem wielkim pisarzem science fiction
— Michał Foerster

Dobry czytelnik
— Michał Foerster

Szaleńcy boży Flannery O’Connor
— Michał Foerster

Literatura a życie
— Michał Foerster

Dlaczego nie lubimy poezji
— Michał Foerster

Autor i słowo
— Michał Foerster

Zabawy z Carrollem
— Michał Foerster

Najlepsza książka 2009 roku
— Michał Foerster

Tegoż autora

Popkultura i antyk: Elektra
— Michał Foerster

Steve Jobs wielkim poetą był
— Michał Foerster

Notatki na marginesie „Mapy i terytorium”
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Błagalnice
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Dzieci Heraklesa
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Persowie
— Michał Foerster

Chociaż nie brzmi to zbyt oryginalnie
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Trachinki
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Ajas
— Michał Foerster

Popkultura i antyk: Filoktet
— Michał Foerster

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.