Na okładkach wydawanych przez Amber kryminałów duetu Maj Sjöwall i Per Wahlöö znaleźć można informację, że to właśnie na nich wzorował się Stieg Larsson. Tak jakby nazwisko autora cyklu „Millenium” miało być wyznacznikiem wartości dokonań twórców postaci komisarza Martina Becka. Tymczasem powinno być dokładnie na odwrót, co dobitnie udowadnia „Wóz strażacki, który zniknął” – piąta odsłona serii o trudach pracy sztokholmskich policjantów.
Jak żółw ociężale rusza maszyna do zbrodniarza ospale
[Maj Sjöwall, Per Wahlöö „Wóz strażacki, który zniknął” - recenzja]
Na okładkach wydawanych przez Amber kryminałów duetu Maj Sjöwall i Per Wahlöö znaleźć można informację, że to właśnie na nich wzorował się Stieg Larsson. Tak jakby nazwisko autora cyklu „Millenium” miało być wyznacznikiem wartości dokonań twórców postaci komisarza Martina Becka. Tymczasem powinno być dokładnie na odwrót, co dobitnie udowadnia „Wóz strażacki, który zniknął” – piąta odsłona serii o trudach pracy sztokholmskich policjantów.
Maj Sjöwall, Per Wahlöö
‹Wóz strażacki, który zniknął›
Publikując „Wóz strażacki, który zniknął” (oryginalnie wydany w ojczyźnie autorów w 1969 roku), Amber dobił do połowy cyklu o sztokholmskim komisarzu Martinie Becku i jego, nie zawsze sympatycznych, kompanach z pracy. Cztery poprzednie powieści – były to kolejno: „
Roseanna” (1965), „
Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu” (1966) „
Mężczyzna na balkonie” (1967) oraz „
Śmiejący się policjant” (1968) – uczyniły z małżeńskiego duetu (choć można spotkać się również ze stwierdzeniami, że jako zaprzysięgli marksiści i przeciwnicy systemu żyli jedynie w konkubinacie) Maj Sjöwall i Per Wahlöö jednych z najpopularniejszych skandynawskich autorów kryminałów w naszym kraju, z powodzeniem mogących konkurować z Henningiem Mankellem, Thomasem Kangerem, Johanem Theorinem czy Camillą Läckberg (by pozostać tylko przy Szwedach). Chciałoby się rzec: lepiej późno, niż wcale. Należy bowiem pamiętać, że ostatnia (dziesiąta) odsłona serii ujrzała światło dzienne równo… trzydzieści pięć lat temu. Świetnie rozwijającą się karierę pisarskiego tandemu przerwała bowiem przedwczesna – bo zaledwie w wieku czterdziestu ośmiu lat – spowodowana nowotworem trzustki śmierć Pera, który, co było tajemnicą poliszynela, miał w tej parze zdecydowanie więcej do powiedzenia (także na polu pisarskim).
Akcja „Wozu strażackiego…” rozpoczyna się w marcu 1968 roku, zaledwie cztery miesiące po niezwykle dramatycznych wydarzeniach opisanych w „Śmiejącym się policjancie”. Beck nie może jeszcze dojść do siebie po masakrze na ulicach Solnej (jednej z dzielnic szwedzkiej metropolii), w wyniku której stracił życie jego młodszy kolega z komendy Åke Stenström; ze zdziwieniem przyjmuje też fakt, że dziewczyna Åkego, Åsa Torell, po tym, co ją spotkało, postanowiła wstąpić do szkoły policyjnej. Nie są to łatwe dni dla funkcjonariuszy głównego wydziału zabójstw także z innego powodu – ich posterunek poddawany jest remontowi, dlatego też ich samych tymczasowo rozdysponowano po różnych sztokholmskich komisariatach. Martin, korzystając z kilku godzin wolnego, odwiedza w domu starców swoją matkę; wizyta ta rodzi w nim wspomnienia z młodości, dzięki którym czytelnik po raz pierwszy dowiaduje się, jakie były rzeczywiste przyczyny wstąpienia Becka do policji. Kiedy wraca do biura, otrzymuje dziwną wiadomość. Tego samego dnia o świcie, strzelając sobie w usta, popełnił samobójstwo niejaki Ernst Sigurd Karlsson; przed śmiercią na bloczku przy telefonie skreślił jedynie dwa słowa – imię i nazwisko komisarza. I pewnie nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby Martin kiedykolwiek wcześniej spotkał się z Karlssonem. Tymczasem usłyszał o nim po raz pierwszy w życiu. Kartka z tą informacją ląduje na razie w szufladzie biurka Becka, choć – jak się niebawem okaże – będzie miała ona związek ze śledztwem, które przyjdzie mu niebawem prowadzić.
W tym samym czasie Gunvald Larsson, kompan komisarza Becka, na co dzień śledczy wydziału do spraw przemocy fizycznej, chwilowo jednak bezrobotny – tak się bowiem złożyło, że ostatnio nikt nie popełnił w Sztokholmie żadnej potwornej zbrodni – „wypożyczony” do prewencji, obserwuje kamienicę na ulicy Ringvägen. Mieszkającą w niej osobą, która szczególnie interesuje policję, jest Göran Malm, podejrzewany o handel i przemyt kradzionych samochodów. Malm jest jednak tylko płotką, która ma doprowadzić stróżów prawa do kręcącego ponoć całym interesem Bertila Olofssona – ten z kolei mniej więcej przed miesiącem zapadł się jak kamień w wodę. Larsson traktuje powierzone zadanie jako czystą rutynę; szybko jednak okazuje się, że nic nie idzie zgodnie z planem. Na oczach zdumionego policjanta kamienica wylatuje bowiem w powietrze, a on sam zostaje bohaterem, ratując z pożaru osiem – z jedenastu znajdujących się w domu – osób. Wśród trójki zabitych jest, niestety, interesujący policję przemytnik. Pierwsze oględziny specjalistów prowadzą do wniosku, że wybuch sprokurowany został przypadkowo przez samego Malma, który chcąc popełnić samobójstwo, po uszczelnieniu okien i drzwi w swoim mieszkaniu, odkręcił piecyk gazowy. Na takim też stanowisku – że mamy do czynienia jedynie z nieszczęśliwym wypadkiem – stoi, powoli szykujący się do przejścia na emeryturę, szef Becka Evald Hammar i to przede wszystkim z jego inicjatywy sprawa zostaje szybko zamknięta.
Wątpliwości co do rzeczywistego przebiegu wydarzeń mają jedynie Larsson, który z objawami wstrząśnienia mózgu wylądował w szpitalu, oraz Beck. Jak się okazuje, przeczucie ich nie myli. Bo choć bezpośrednią przyczyną śmierci Malma było zaczadzenie, co oznacza, że w chwili eksplozji już nie żył, to jednak w materacu jego łóżka technicy kryminalistyczni znajdują pozostałości po chemicznej bombie zegarowej wielkości pudełka od zapałek. Ku niezadowoleniu Hammara dochodzenie zostaje wznowione, a tropy prowadzą daleko poza Sztokholm – do Malmö, Kopenhagi, Paryża, a nawet odległej Algierii. Co ciekawe, na kartach „Wozu strażackiego…” pojawia się, choć jeszcze w dość szczątkowej i nieco przewrotnej formie, wątek terroryzmu arabskiego, powiązany przy okazji z francuską Organizacją Tajnej Armii (OAS). W tych fragmentach powieść Sjöwall i Wahlöö może przywodzić na myśl wydany dwa lata później „Dzień Szakala” Fredericka Forsytha. Z tą różnicą, że w książce Brytyjczyka samotny zamachowiec jest głównym bohaterem, myśliwym polującym na generała Charlesa de Gaulle’a, u Szwedów natomiast – zaledwie ściganym przez policjantów cieniem.
Jeśli chodzi o sposób narracji i konstrukcję powieści, „Wóz strażacki, który zniknął” niczym nie różni się od poprzednich powieści cyklu. Choć dla niektórych może być sporym zaskoczeniem fakt, że po raz pierwszy na główną postać książki szwedzkiego duetu wyrósł wcale nie komisarz Beck, ale… Gunvald Larsson. Jakby tego było mało, przez kilka środkowych rozdziałów czołowe miejsce zajęła, ponownie spychając Martina na dalszy plan, inna jeszcze postać – znany już ze „Śmiejącego się policjanta” Per Månsson, gliniarz z Malmö, słynący w całym kraju jako mistrz w przeprowadzaniu rewizji (co ma zresztą okazję udowodnić po raz kolejny). Akcja, w przeciwieństwie do większości tego typu dzieł, nie pędzi na złamanie karku; śledztwo ewidentnie się ślimaczy, kilka razy zaś niemal dosłownie utyka w miejscu. Nie oznacza to jednak wcale, że czytelnik przeżywa męki, starając się – wraz Beckiem. Larssonem, Månssonem oraz pozostałymi starymi znajomymi: Lennartem Kollbergiem, Einarem Rönnem i Fredrikiem Melanderem – rozwikłać zagadkę zniknięcia Olofssona, samobójstwa Karlssona i zabójstwa Malma (a raczej jego spóźnioną próbę). Wręcz przeciwnie! Najbardziej fascynujące u Sjöwall i Wahlöö są właśnie opisy policyjnych procedur. Codzienna, żmudna i pozbawiona jakiegokolwiek romantyzmu i nutki szaleństwa robota dochodzeniowa. Dziesiątki przesłuchań, rozmów telefonicznych, babranie się w papierach, jak również popełniane przez gliniarzy błędy i nachodzące ich w najmniej spodziewanych momentach cudowne, choć oczywiście jak najbardziej uzasadnione logicznie, olśnienia.
Opisując mozolną pracę funkcjonariuszy, skandynawscy pisarze tworzą przy okazji ich wnikliwe portrety psychologiczne; z każdą następną powieścią dorzucają kolejne elementy układanki (vide młodość Becka i jego relacje z powoli zbliżającą się do pełnoletności córką Ingrid, ambicje młodego Benny’ego Skackego). Sjöwall i Wahlöö nie stronią również od przedstawienia szwedzkiej rzeczywistości końca lat 60. ubiegłego wieku, którą zresztą oceniają – jak na wyznawców ideologii marksistowskiej przystało – krytycznie. Tyle że tym razem robią to mimo wszystko dość oględnie; w „Mężczyźnie na balkonie” oraz „Śmiejącym się policjancie” pozwolili sobie na znacznie więcej. „Wóz strażacki, który zniknął” nie jest szczytowym osiągnięciem skandynawskiego duetu, ale i tak warto po niego sięgnąć. Po pierwsze: bo to żelazna klasyka europejskiej literatury detektywistycznej. Po drugie: bo bez Martina Becka nie byłoby zapewne Kurta Wallandera.
PS. Pierwsze cztery powieści Maj Sjöwall i Pera Wahlöö Amber wydał w serii „Kryminał z klasą”. Książki miały twardą obwolutę oraz gustowną i przemyślaną szatę graficzną. „Wóz strażacki…” został już, niestety, tych atrybutów pozbawiony. O paskudnej okładce i niezwykle tępym „zdobiącym” ją liternictwie nie warto nawet wspominać! Wypadałoby chyba wytłumaczyć się czytelnikom z tej nagłej zmiany. Czyż nie?
Co do PS. to mam wrażenie że po prostu skasowali serię „Kryminał z klasą” – w „Dobrym złodzieju…” w niej wychodzącym też ostatni tom poszedł w miękkiej okładce i innej oprawie graficznej. Przyznam sie że tego drugiego nie rozumiem, pierwsze może być podyktowane oszczędnościami.