Sześcioro autorów, dziewięć książek i dziewięć (mini)recenzji czyli kwietniowa edycja esensyjnego przeglądu czytelniczego.
Esensja czyta: Kwiecień 2011
[ - recenzja]
Sześcioro autorów, dziewięć książek i dziewięć (mini)recenzji czyli kwietniowa edycja esensyjnego przeglądu czytelniczego.
Drugi i trzeci tom trylogii arturiańskiej nie zawodzą. Cornwell zamierzył sobie napisać prawdziwie epicką opowieść i to mu się doskonale udało. Złoty wiek rządów Artura trwa krótko, już wkrótce królestwu zagraża rebelia wzniecona przez Lancelota, potem nadciągają Sasi, a wreszcie niebezpieczny staje się Mordred – marionetkowy król. Za chaos można winić Artura, który w decydującym momencie odmówił przejęcia władzy, jednak postać ta jest zdecydowanie zbyt skomplikowana jak na tak prostą interpretację, to chyba najbardziej pogłębiony, interesujący i konsekwentnie poprowadzony bohater trylogii – wystarczy wspomnieć kontrowersyjną decyzję ukarania Tristana oraz Izoldy. Pozostałe powieściowe charaktery niewiele Arturowi ustępują, wszyscy są tu barwni, wiarygodni, a co najważniejsze, niejednoznaczni – tu z kolei warto przywołać postać Ginewry, która na początku zdaje się być kreowana na typową, nazbyt ambitną żonę-jędzę, by potem okazać się kimś zgoła innym. Klimat jest posępny, a historia pełna goryczy – wszak to opowieść o nieuchronnym przemijaniu pewnego świata i nadejściu nowego. Nie brak tu jednak i radości, a bardzo sympatyczny wątek miłości głównego bohatera do żony autor potrafi pokazać równie przekonująco, jak ponure sceny rzezi. Ostatecznie zaakceptowałam nawet Cornwellową magię, która ewidentnie w pewnych momentach działa (Merlin w kotle, klątwa rzucona na Ceridwen), a która wcześniej kłóciła mi się z realizmem. I właściwie jedyną wadą, jaką mogę wymienić, jest zmiana tłumacza przy trzecim tomie. Pierwszy i drugi tłumaczył Jerzy Żebrowski, natomiast ostatni Paweł Korombel, który nie wiedzieć czemu nagle zaczął stosować pseudośredniowieczną stylizację (pacholę zamiast zwyczajnie chłopiec, bohater zwracający się do Merlina przez „wy” itp.). Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że wcześniej wszyscy mówili zwyczajnie. Trochę zgrzyta.
Możecie szukać sobie w tej książce nawiązań literackich. Możecie odkrywać drugie, trzecie i czwarte dna. Możecie dopatrywać się satyry na polskość, na fałszywie rozumianą religijność. Zanim jednak to wszystko zrobicie, po prostu przeczytajcie „Balladyny i romanse” ot tak, dla przyjemności. Nie zastanawiając się ciągle, co poeta miał na myśli, a dokładniej – co kryje się za tą bądź inną sceną. Bo najnowsza książka Karpowicza to przede wszystkim dzieło znakomite w lekturze. Powieść narracyjnie porywa, co rusz zmienia się punkt widzenia – a to gada do nas grecki bóg, a to chińskie ciasteczko. W tym pościgu za kolejnym i kolejnym bohaterem nie zmienia się tylko jedno – imponująca zdolność pisarza do kojarzenia, mogąca płynąć z dwóch rzeczy: ogromnej spostrzegawczości bądź czystego przypadku. Stawiam na to pierwsze, bo przypadku nie było także w werdykcie jury Paszportów Polityki. Jeśli „Balladyny i romanse” nie były najlepszą polską beletrystyką ubiegłego roku, to co nią było?
Dobra powieść „późnego” Kinga. Mimo że krytykowana za powtarzalność (kopiowanie pomysłów pojawiających się we wcześniejszych utworach) i zbyt ewidentną schematyczność akcji, książka broni się na poziomie lektury. To wciągająca od pierwszej strony, a następnie utrzymująca zainteresowanie przez bite sześćset stron, klasyczna „cegła” (choć może raczej, znając jego standardy – cegiełka?) amerykańskiego pisarza. Aż tak bardzo nie przeszkadza literacki recycling starych motywów; bądź co bądź pewne typy fabuł, a także, co jest być może jeszcze ewidentniejsze, pewne typy protagonistów pojawiają się w utworach Kinga od początku jego kariery, zawsze jednak wzbogacone o coś więcej, co przykuwa uwagę i niezmiennie każe nam trzymać kciuki za powodzenie bohaterów. Nie inaczej jest w „Ręce mistrza”. Tocząca się leniwie opowieść o „drugim życiu” Edgara Freemantle’a, który w wyniku prawie że śmiertelnego wypadku traci prawą rękę oraz, co gorsze, stabilność psychiczną i zaufanie rodziny, zamiast rasowej powieści grozy prędzej przypomina rozpisaną na niewielką liczbę ról powieść obyczajową o przezwyciężaniu przeciwności losu… Tak jest mniej więcej do połowy książki, stopniowe budowanie napięcia musi jednak doprowadzić do tradycyjnie spektakularnego finału. I nawet jeśli King w „Ręce mistrza” nie odkrywa nowych literackich lądów, nadal zapewnia swoim czytelnikom więcej niż przyzwoitą rozrywkę.
Dwudziesta dziewiąta powieść w dorobku wybitnego amerykańskiego pisarza, niewielka objętościowo choć po brzegi wypełniona treścią. Roth po raz kolejny podejmuje naczelne tematy swojej twórczości; bohaterem „Wzburzenia” jest dziewiętnastoletni Marcus Messner, pochodzący z żydowskiej rodziny ateista i nieświadomy buntownik, poszukujący własnej życiowej drogi w burzliwym okresie wojny koreańskiej. Nie mogąc dojść do ładu z nadopiekuńczym ojcem, właścicielem koszernej rzeźni, Marcus decyduje się odciąć od korzeni, i „wyzbywając się” pochodzenia jednocześnie uwolnić od konserwatywnej atmosfery rodzinnego miasta. Rozpoczyna naukę w Winesburg College, co w tamtym czasie oznaczało automatyczne – i przez wielu młodych mężczyzn upragnione – zwolnienie ze służby wojskowej. Narracja powieści skupia się na ostatnim roku życia młodego Messnera, ukazując, jak drobne incydenty – związane m.in. z pierwszym doświadczeniem seksualnym (motyw naznaczonego winą seksu oralnego nawiązuje do najgłośniejszej, swego czasu kontrowersyjnej powieści „Kompleks Portnoya”), niechęcią do afiliacji z żydowskim braterstwem czy wreszcie intelektualnym sporem z rektorem uczelni – w niemożliwy do przewidzenia sposób determinują życie jednostki. Pod wieloma względami Philip Roth we „Wzburzeniu” powraca do poruszanych w poprzednich utworach wątków, pragnąc jednak wniknąć głębiej, zarysować przenikliwszy portret, który odsłoni kolejne pokłady wewnętrznego rozbicia protagonistów swoich powieści, uwikłanych w życie – śmieszne i straszne.
Mieszko B. Wandowicz [90%]
Proza Sebalda to nietypowe zjawisko; można napisać, iż trudno pogodzić się z faktem, że „Pierścienie Saturna” są powieścią. Na większość książki składają się jak najdalsze od nie tyle pretekstowej, co szczątkowej fabuły dygresje: naczelny narrator z erudycją opowiada to o Josephie Conradzie i jego relacji z irlandzkim poetą Rogerem Casementem, to o rzadkich właściwościach martwych śledzi, to o różnych aspektach historii jedwabnictwa, a podróżuje niejako przy okazji, w chwilach odpoczynku. Stąd zdaje się niekiedy, że autor napisał raczej zbiór dziwacznie ze sobą połączonych, przeplatających się esejów, rozwijających interesujące go w tej czy owej chwili wątki. „Pierścienie Saturna” właściwie nie zaczynają się ani nie kończą; w tym sensie, że utrzymana w takiej konwencji książka mogłaby mieć po lekkich modyfikacjach początek w dowolnym momencie i trwać o setki stron dłużej. Nadal rozmywałyby się różne historie, jak we śnie mieszaliby się narratorzy, czasy i miejsca. Nadal wreszcie zachwycałby szlachetny styl Sebalda i wrażenie, że niezależnie od tego, czym są „Pierścienie Saturna”, są nade wszystko wielką literaturą, w której właśnie literatura jest najważniejsza.
Już dawno nie czytałam książki, którą skończyłam wyłącznie po to, żeby sprawdzić czy dalej może być jeszcze bardziej głupio. Ale przyznajmy szczerze – już pierwsza scena ostrzega żeby zapomnieć o logice. Otóż bohater – Krystian Rokicki – budzi się, półprzytomny po omacku szuka papierosów. Nie znajduje ich, co zmusza go do otwarcia oczu – i dopiero wtedy zauważa że leży nago w śniegu. Być może mam zbyt małe doświadczenie w budzeniu się z pijackiego snu, ale odnoszę wrażenie że leżenie w śniegu różni się od leżenia w łóżku czy choćby i na podłodze na tyle wyraźnie, że nawet skacowany policjant powinien to zauważyć wcześniej… Nie pojmuję też logiki, wedle której nagi facet znaleziony w środku lasu obok zamordowanego człowieka jest głównym podejrzanym (pewnie ma takie hobby – morduje ludzi, rozbiera się do rosołu, maszeruje z nieboszczykiem na plecach przez pustkowia, a w końcu porzuca ciało i ucina sobie drzemkę). Scena, w której para policjantów z narażeniem życia przekrada się przez ogrodzenie tylko po to, żeby za chwilę… zadzwonić do frontowych drzwi willi szczerze mnie ubawiła. No ale logika wydarzeń to tylko jeden z elementów, ważny, ale może co innego ratuje powieść? Niestety nie. Psychologia postaci nie istnieje. Nasz dzielny bohater ma dziewczynę, która tragicznie ginie, więc oczywistą reakcją jest nawiązanie (odnowienie?) romansu z eks-żoną również dopiero co zamordowanego kolegi z pracy, dodajmy, że dzieje się to w trakcie wspomnianej przed chwilą policyjnej akcji zakończonej pukaniem do drzwi. Ale i tego Rokickiemu mało, więc już niedługo ląduje w łóżku z eks-dziewczyną zatrzymanego w tejże akcji. Na swoje usprawiedliwienie ma tylko fakt, że wszystkoie napotkane kobiety praktycznie się na niego rzucają (ma szczęście mało ich spotyka). Kuleje też konstrukcja powieści: akcja często popychana jest przez naciągane zbiegi okoliczności (na przykład recepcjonistka w hotelu okazuje się kluczową osobą dla śledztwa, i to na dwa sposoby, jeśli można tak powiedzieć), a gdy w końcu wydaje się że coś zaczyna się wyjaśniać to Rokicki z tajemniczym zatruciem ląduje w szpitalu, gdzie większość czasu spędza nieprzytomny, a o rozwoju akcji dowiaduje się ze skrótowych raportów innych…
Być może źle podeszłam do książki – może „Śmierć na śniegu” to miała być zjadliwa satyra albo parodia kryminału – antypatyczny bohater otoczony przez równie niesympatycznych współpracowników i adwersarzy, urągająca logice akcja… Niestety, „Śmierć na śniegu” jako nie sprawdza się również jako parodia ani satrya. Jakkolwiek nie próbuję jej traktować werdykt jest jeden – to po prostu kiepska powieść.
Powszechna opinia głosi, że sequele prawie zawsze są słabsze od oryginału – i w przypadku „Triumfu owiec” to się sprawdza. „Triumf…” podobnie jak „Sprawiedliwość…” jest do pewnego stopnia kryminałem, ale intryga jest tu bardzo zawiła, a co gorsza, przez dłuższy czas nie bardzo wiadomo, kim są bohaterowie drugoplanowi. To ostatnie spowodowane jest konsekwentnym przedstawianiem akcji z owczego punktu widzenia, a trudno, żeby owce myślały w kategoriach „właściciel zamku” czy „opiekunka dzieci”, jest to więc poniekąd zrozumiałe, ale też lekko irytujące – może wystarczyłoby zwyczajnie ilość tych postaci zmniejszyć? A kiedy już wszystko się wyjaśnia, zagadka wymaga skomplikowanego tłumaczenia, kto, co i jak, jednak i wtedy rozwiązanie nie należy do nadmiernie prawdopodobnych. Humor też jakby troszkę słabszy… ale na tym wady się kończą, bo „Triumf owiec” to nadal bardzo sympatyczna książka z przemiłymi wełnistymi bohaterami i ich specyficznym spojrzeniem na świat. Trzeba też odnotować, że grono zwierzaków powiększa się o mocno stuknięte kozy, a w powieści pojawia się… mrok? Trudno bowiem inaczej zinterpretować historię o zmarłej bliźniaczce, której cień towarzyszy młodej kózce. Leonie Swann ma zresztą talent do pisania w sposób prosty i pozornie naiwny o poważnych sprawach – wątek starego barana, który tęskni do słońca i motyli, podczas gdy pozostałe owce nie są pewne, czy ich były przywódca dożyje lata, jest bardzo przejmujący. Warto przeczytać.
W przeciwieństwie do autorki wcześniejszej recenzji nie uważam że „Triumf owiec” jest książką słabszą od swojej poprzedniczki. Leonie Swann na szczęście nie poszła na łatwiznę i nie powieliła schematu fabularnego ze „Sprawiedliwości…”, dodała też nowe postacie – zarówno ludzkie jak i zwierzęce, ze szczególnym uwzględnieniem stadka kóz. Zostało na szczęście to, co najlepsze czyli owczy punkt widzenia. Przyciagają też uwagę pełne uroku wątki niekoniecznie powiązane z zagadką okładkowego (a w oryginale nawet tytułowego) Garou, jak na przykład zimowe jagnię poszukujące swojego imienia czy samotny lokalny baran, co do którego nie ma pewności czy aby na pewno jest jeszcze baranem… Ale i tak najważniejsze jest ciepło płynące z książki mimo akcji rozgrywającej się głównie w zaśnieżonym krajobrazie zimowej Francji.
Catherynne M. Valente w „Palimpseście” stworzyła bawrną mozaikę miesc, wydarzeń i ludzi połączonych razem przez tytułowe miasto istniejące tylko w ich snach. Czwórka głównych bohaterów zostaje mimowolnie wrzucona w ten dziwny, oniryczny świat; Valente sprawnie lawiruje między światem Palimsestu a rzeczywistością, łącząc poszukiwania kolejnych dróg do miasta z poszukiwaniami celu na jego ulicach. Początkowo bohaterowie odkrywają krajobrazy miasta, jego barwne i fascynujące zakamarki, próbując zrozumieć zasady, jakimi rządzi się to miejsce. Dopiero złożywszy wszystkie elementy w całość, na ostatnich kilkudziesięciu stronach, rzucają się oni w wir poszukiwań mających umożliwić im pozostanie na stałe w tytułowym mieście miast. Jest to jednak drobny mankament w świetle barwnego świata, wciągających opisów i fascynującej onirycznej atmosfery, jaką udało się autorce stworzyć. „Palimpsest” porusza trudne tematy i stawia trudne pytania o samotność, rzeczywistość (w pewnym momencie bohaterowie zaczynają się zastanawiać, czy miasto z ich snów nie jest bardziej rzeczywiste od szarej codzienności) czy fascynację. Z pewnością nie jest to lektura łatwa, ale bez dwóch zdań warta polecenia.