Trzeba przyznać, że w „Zemście Mariana Boruty” Zygmuntowi Sztabie udała się rzecz nadzwyczajna. Na niespełna stu stronach książki tak bardzo namieszał z tożsamościami bohaterów, że trudno połapać się, kto jest kim. A ten najważniejszy, prowadzący dochodzenie porucznik – dla odmiany – nazwiska nie posiada wcale. Nie zmienia to jednak faktu, że powieść czyta się ze sporym zainteresowaniem.
PRL w kryminale: Zemsta zza (sanacyjnego) grobu
[Zygmunt Sztaba „Zemsta Mariana Boruty” - recenzja]
Trzeba przyznać, że w „Zemście Mariana Boruty” Zygmuntowi Sztabie udała się rzecz nadzwyczajna. Na niespełna stu stronach książki tak bardzo namieszał z tożsamościami bohaterów, że trudno połapać się, kto jest kim. A ten najważniejszy, prowadzący dochodzenie porucznik – dla odmiany – nazwiska nie posiada wcale. Nie zmienia to jednak faktu, że powieść czyta się ze sporym zainteresowaniem.
Zygmunt Sztaba
‹Zemsta Mariana Boruty›
Wczesne, tuż powojenne, powieści Zygmunta Sztaby, o których była już mowa w tym cyklu, nie były klasycznymi kryminałami; dużo bardziej przypominały późniejsze sensacyjno-szpiegowskie dzieła spod znaku Iana Fleminga czy Fredericka Forsytha. Wybijał się w nich wątek, co prawdopodobnie było skutkiem traumy związanej z wydarzeniami z lat 1939-1945, ewentualnego powrotu w Niemczech do władzy nazistów, co mogłoby doprowadzić do wznowienia globalnego konfliktu. Takie obawy towarzyszyły zarówno bohaterom książki „
Eryk Müller poszukuje siostry” (1946), jak i „
Giełda przestaje notować” (1947). Nawet opublikowany w 1948 roku w „Kurierze Szczecińskim” „gazetowiec” „
Zielona granica” nie był wolny od podobnych myśli. W zasadzie dopiero „Zemsta Mariana Boruty” przypominała typową powieść detektywistyczną, wzorowaną na schemacie wymyślonym przez Agathę Christie czy
Georges’a Simenona.
Powieść pierwotnie ukazywała się w 1956 roku w tygodniku ilustrowanym „Panorama”. Było to, jak na warunki peerelowskie, pismo dość specyficzne. Pierwszy numer pojawił się w sprzedaży w maju 1954 roku, a redakcja mieściła się w Katowicach (które w tamtym czasie na cześć zmarłego chwilę wcześniej przywódcy Związku Radzieckiego przechrzczone zostały na Stalinogród). Właścicielem gazety była partia komunistyczna, która na Śląsku miała nadzwyczaj silną pozycję i potrafiła przeforsować pewne prasowe nowinki, które nie przeszłyby przez cenzurę w innych ogólnopolskich gazetach. W latach 70. i 80. były to chociażby kobiece akty i plakaty popularnych zespołów rockowych. To dzięki nim „Panorama” cieszyła się ogromnym zainteresowaniem wśród młodzieży. W połowie lat 50. o takich bezeceństwach nikt jeszcze nie myślał, a czytelników przyciągano na inne sposoby. Przykładowo: drukując kryminały w odcinkach (z czego w późniejszych latach zrezygnowano).
Początek „Zemsty Mariana Boruty” przypomina nieco otwarcia powieści Andrzeja Piwowarczyka o kapitanie Glebie („
Stary zegar”, „
Królewna?!”), które ukazały się – w formie książkowej – w tym samym czasie. Sprawę kryminalną poznajemy dzięki zainteresowaniu dziennikarza miejscowej gazety Wojciecha Brylskiego, który o różne ciekawostki indaguje porucznika Milicji Obywatelskiej. Jako że panowie znają się od dłuższego czasu, funkcjonariusz podrzuca redaktorowi co smakowitsze kąski, by ten miał o czym pisać, przy okazji chwaląc strażników porządku. Tyle że tym razem pojawia się pewien kłopot. Śledztwa rozwiązane są mało interesujące (i Brylski kręci na nie nosem), natomiast to, które wydaje się najciekawsze, dotąd nie doczekało się szczęśliwego końca. Mimo to milicjant decyduje się opowiedzieć o nim dziennikarzowi. Jak się szybko okazuje, na własne… szczęście!
Przedstawiona przez porucznika historia podstępnej zbrodni wydała się bowiem Brylskiemu dobrze znajoma. Czytał już o niej. Ale prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jeszcze przed wojną. Za sanacji. W zbiorze opowiadań zatytułowanym „Zatarte ślady” autorstwa niejakiego Mariana Boruty. Jedno z nich zawierało opis morderstwa, który – wypisz, wymaluj! – zgadzał się z tym, co znalazło się w milicyjnej teczce dotyczącej śmierci Konstantego Bojara. Krótko po wydaniu książka została jednak wycofana ze sprzedaży i zniszczona, ponieważ w złym świetle przedstawiała pewnego sanacyjnego dygnitarza, który wykorzystał wszystkie swoje wpływy, aby zatrzeć ślady swego literackiego istnienia. Skandalu nie udało się całkiem uniknąć, ale większość nakładu „Zatartych śladów” powędrowała zapewne na przemiał. Większość, ale nie cały. Bo redaktor Brylski nie ma wątpliwości, że zabójca Bojara – działający tu i teraz – postępował dokładnie według instrukcji podanej przed laty przez Borutę.
Porucznik MO, któremu z początku trudno przyjąć rewelacje sprzedane mu przez dziennikarza, ostatecznie daje się przekonać i – uzbrojony w nowe, książkowe tropy – rusza… w przeszłość. Postanawia odnaleźć, jeżeli jeszcze w ogóle żyją – to znaczy jeśli przetrwali wojnę i znaleźli się po niej na terenie komunistycznej Polski – bohaterów dramatycznych wydarzeń sprzed lat. Trzeba przyznać, że Zygmunt Sztaba całkiem zgrabnie to wszystko obmyślił. Do współczesnego kryminału z lat 50. umiejętnie włączył wątki sanacyjnej rzeczywistości, ba! cofnął się nawet do Legionów Piłsudskiego (musiał naczytać się swego czasu Tadeusza Dołęgi-Mostowicza), ale też nawiązał do czasów drugiej wojny światowej i politycznej emigracji. Uniknął przy tym kompromitujących wielu innych autorów powieści milicyjnych wtrętów propagandowych. Chociaż w jednym miejscu wspomina o grasujących na Podhalu „uzbrojonych po zęby i umundurowanych lepiej niż milicja bandach osławionego «Ognia»”. Wątku tego jednak nie rozwija.
Jedyne, co może utrudniać śledzenie wartkiej akcji, są zmiany tożsamości głównych bohaterów wydarzeń. Sam fakt tego, że po wojnie zmieniali oni imiona i nazwiska nie dziwi, problem w tym, że z tego powodu funkcjonują oni w kilku równoległych światach (dochodzi do tego bowiem jeszcze rzeczywistość książkowa, ta opisana w „Zatartych śladach”). Momentami naprawdę można się pogubić. Swoją drogą należy podziwiać Sztabę, że potrafił połapać się w tym galimatiasie, publikując „Zemstę…” z tygodnia na tydzień. Chyba że dostarczył „Panoramie” powieść w całości, a dopiero redakcja podzieliła ją na odcinki. Lektura nie dostarcza jednoznacznej odpowiedzi. W każdym razie „odwilżowa” – ponieważ publikowana w roku, w którym rozpoczął się w naszym kraju demontaż socjalizmu – książka Zygmunta Sztaby nawet po sześciu dekadach prezentuje się w swej kategorii nadzwyczaj atrakcyjnie. A jakiż musiała mieć urok dla czytelników w połowie lat 50., wszak na jej stronach mowa była o Legionach i sanacji, o bogatych ziemianach i wpływowych oficerach przedwojennego wojska. Pal licho, że najczęściej przedstawiano ich w negatywnym świetle, ale przynajmniej przywoływano ich istnienie, co już samo w sobie budziło wspomnienia i tęsknotę za Polską bez komunizmu.