Piszę te słowa z prawdziwym bólem, ale to – prawdopodobnie – nasze ostatnie spotkanie w tej rubryce z twórczością mistrza polskiej „powieści milicyjnej” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Jeśli bowiem nie pojawi się w sprzedaży kolejna niepublikowana wcześniej książka słynnego autora kryminałów (pozostająca w maszynopisie), „Proszę nikogo nie winić” zamknie wielomiesięczny trud przybliżania czytelnikom jego dokonań.
PRL w kryminale: Niewesołe jest życie staruszka
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „Proszę nikogo nie winić” - recenzja]
Piszę te słowa z prawdziwym bólem, ale to – prawdopodobnie – nasze ostatnie spotkanie w tej rubryce z twórczością mistrza polskiej „powieści milicyjnej” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Jeśli bowiem nie pojawi się w sprzedaży kolejna niepublikowana wcześniej książka słynnego autora kryminałów (pozostająca w maszynopisie), „Proszę nikogo nie winić” zamknie wielomiesięczny trud przybliżania czytelnikom jego dokonań.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹Proszę nikogo nie winić›
Gdybym był żeglarzem, mógłbym stwierdzić w tej chwili, że po czternastomiesięcznym niemal rejsie dobijam właśnie do brzegu. Tyle bowiem minęło czasu od momentu, kiedy w rubryce „PRL w kryminale” przyjrzałem się pierwszej powieści Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, jaką można byłoby określić mianem „milicyjnej”. Zarazem pierwszej, w jakiej pojawiła się postać porucznika (potem awansowanego na kapitana i ostatecznie majora) Stefana Downara. Był to „
Czarny mercedes” (1958) – peerelowski kryminał noir, któremu wcale nie było tak daleko – i nie chodzi tu o wartość artystyczną, bo to zupełnie inna para kaloszy – do legendarnego „Złego” Leopolda Tyrmanda. Po „Czarnym mercedesie” Zeydler-Zborowski wielokrotnie wracał do swego sztandarowego bohatera, ale napisał też wiele książek detektywistycznych, w których Downar nie pojawiał się wcale. Ich liczba rosła zwłaszcza pod koniec pisarskiej kariery warszawskiego prozaika (mniej więcej od połowy lat 70. ubiegłego wieku).
Znaczące jest to (i, jak można sądzić, wcale nieprzypadkowe), że major Downar jest nieobecny również we wszystkich czterech powieściach, jakie odnaleziono w formie maszynopisów dopiero po śmierci Zeydlera-Zborowskiego (co, przypomnijmy, nastąpiło w 2000 roku), czyli w „
Wernisażu”, „
Gorylu z Wołomina”, „
Kabale” oraz „Proszę nikogo nie winić”. Opublikowano je w latach 2009-2013 i choć nie wpłynęły one w żaden sposób na ocenę całego dorobku pisarza – ani jej nie podniosły, ani nie obniżyły – to jednak chętnych, aby je poznać nie brakowało. Co nimi kierowało? W jakimś stopniu zapewne nostalgia, tęsknota za światem, w którym wszystko wydawało się prostsze, przestępcy (w tym nawet mordercy) kulturalniejsi i bardziej wyrafinowani, a ścigający ich „gliniarze” – pełni zrozumienia dla trosk zwykłych obywateli.
W „Proszę nikogo nie winić” obowiązek złapania bandyty spada na barki kapitana Jerzego Mareckiego i porucznika Jana Kosińskiego. Aczkolwiek na samym początku nie są oni wcale przekonani, czy mają w ogóle do czynienia z przestępstwem. I na tym właśnie polegało wyrafinowanie „zabójcy”. O co chodzi? Otóż od paru miesięcy warszawska milicja styka się z trudnymi do zrozumienia samobójstwami starszych samotnych osób. Wspólnym mianownikiem tych dramatów jest fakt, że dotykają one ludzi majętnych (albo mających wysokie emerytury, albo otrzymujących pomoc od bliskich, którzy mieszkają za granicą); najdziwniejsze natomiast w tym wszystkim jest to, że przed uczynieniem ostatniego kroku – najczęściej za sprawą trucizny – przyszli samobójcy wypłacają swoje oszczędności, które następnie w niewyjaśniony sposób znikają. Pozostaje jedynie zimny trup i list pożegnalny za każdym razem wieńczony tą samą frazą: „Proszę nikogo nie winić”.
Kiedy, jako stróż prawa i porządku, ma się do czynienia z taką sytuacją raz, może to wzbudzać drobne podejrzenia, za drugim razem – daje już co nieco do myślenia, a za trzecim – nie ma wyjścia, trzeba wszcząć dochodzenie. Nawet jeżeli przełożony – w tym przypadku jest to pułkownik Łukaszczyk – patrzy krzywym okiem, bo przecież zdolni oficerowie potrzebni są do rozwiązywania prawdziwych, a nie urojonych przestępstw. W tym samym czasie mogliby na przykład ścigać handlarzy narkotyków, którzy na dobre rozpanoszyli się w ludowej ojczyźnie. Mareckiemu sprawa śmierci Leonarda Bugajskiego nie daje jednak spokoju. Tym bardziej że przed nim to samo spotkało Stanisława Mizerskiego i Łukasza Pawelskiego. Cała trójka najpierw opróżniła swoje konta bankowe (złotówkowe i walutowe), a krótko potem rozstała się z tym światem.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Kapitan w takie „cuda” nie wierzy. Zwłaszcza że śladu po pieniądzach nie ma. A w przypadku Bugajskiego, którego wydatnie wspierał finansowo syn z Nowego Jorku, zniknęła również biżuteria. Problem Mareckiego polega głównie na tym, że nie ma żadnego punktu zaczepienia. Ani jednego świadka, ba! nawet śladów przemocy na ciałach denatów, co oznacza, że prawdopodobnie staruszkowie otruli się sami, bez udziału osób trzecich. Nie ma jednak wątpliwości, że ktoś ich do tego skłonił, a kiedy już nie żyli – perfidnie okradł. Tylko kto? Z pomocą przychodzi mu przypadek, a mówiąc konkretniej – przyjaciółka szwagierki, która przyleciała z mężem z Kanady i mocno zaniepokoiła się depresyjnym stanem psychicznym swojego dziadka. Kapitan usłyszawszy jej narzekania, postanawia dowiedzieć się więcej. Bo kto wie, może w ten właśnie sposób wytropi nikczemnego zbrodniarza (nie w sensie dosłownym, lecz metaforycznym).
Ale to nie jedyna sprawa, jaką musi zająć się dzielny kapitan. Drugą jest zabójstwo niejakiego Roberta Szyndlera z Podkowy Leśnej (oj, miał słabość do tej miejscowości Zeydler-Zborowski!), będącego na pół etatu radcą prawnym w tak zwanej „firmie polonijnej” (ich wysyp nastąpił na początku lat 80. ubiegłego wieku, więc pewnie to w tej dekadzie – raczej od 1985 roku wzwyż – powstała książka). Ślady tej zbrodni zataczają z czasem tak szerokie koło, że Marecki niemal traci orientację. Pojawia się coraz więcej podejrzanych, a wśród nich trafia się nawet mężczyzna o zainteresowaniach artystycznych. Owszem, wśród takich również trafiają się kanalie. W każdym razie, co zapewne musiało być zaskoczeniem dla prowadzących śledztwo, przychodzi taki moment, kiedy okazuje się, iż obie sprawy wzajemnie się zazębiają. Jest to zrządzeniem tyleż szczęśliwym, co niefortunnym, ponieważ trudno dociec, jaka nitka prowadzi do którego kłębka.
„Proszę nikogo nie winić” lokuje się w stanach średnich, jeśli chodzi o jakość dokonań Zeydlera-Zborowskiego. Inteligencji nie obraża, ale też nie wywołuje ciarek na plecach ani nie sprawia, że gotowi jesteśmy zawalić noc, byle tylko dobrnąć do końca i poznać rozwiązanie zagadki (a w tym przypadku dwóch zagadek)… Jako bonus do niepublikowanej wcześniej powieści wydawca dorzucił jeszcze opowiadanie zatytułowane „Tajemniczy turysta” (w 2012 roku wydawnictwo Wielki Sen wzbogaciło nim reedycję powieści „
Gość z Londynu”). Pierwotnie tekst ten ukazał się w miesięczniku „Horyzonty Techniki” w numerze 1 z 1962 roku. Stanowiło ono zachętę dla czytelników, którzy – w formie konkursowej – mieli przedstawić spodziewane zakończenie intrygi. Swoją wersję Zeydler-Zborowski zaprezentował trzy miesiące później. Uważni czytelnicy szybko jednak wpadną na to, że nie była to proza w pełni oryginalna, lecz… wycięty z kontekstu fragment opublikowanej w 1962 roku jedynie w prasie powieści „
Gdzie jest Joachim Finke?”. To jednak nieistotne, bo przynajmniej w nim powraca postać majora – gwoli ścisłości wtedy jeszcze kapitana – Downara.