W wydanej wczesną wiosną 1968 roku, a więc w okresie dla Polski Ludowej nadzwyczaj gorącym – vide wydarzenia marcowe – powieści „Przy podniesionej kurtynie” Jerzy Edigey postanowił areną zbrodni uczynić… scenę teatralną. Nie był to może pomysł szczególnie oryginalny, ale trzeba przyznać, że warszawski pisarz znalazł „klucz” do tego, by całą historię opowiedzieć w sposób interesujący.
PRL w kryminale: Żona, zazdrosny mąż, niefrasobliwy kochanek
[Jerzy Edigey „Przy podniesionej kurtynie” - recenzja]
W wydanej wczesną wiosną 1968 roku, a więc w okresie dla Polski Ludowej nadzwyczaj gorącym – vide wydarzenia marcowe – powieści „Przy podniesionej kurtynie” Jerzy Edigey postanowił areną zbrodni uczynić… scenę teatralną. Nie był to może pomysł szczególnie oryginalny, ale trzeba przyznać, że warszawski pisarz znalazł „klucz” do tego, by całą historię opowiedzieć w sposób interesujący.
Jerzy Edigey
‹Przy podniesionej kurtynie›
Scena teatralna to świetnie miejsce na popełnienie zbrodni. Z takiego właśnie założenia pod koniec lat 60. ubiegłego wieku wyszedł Jerzy Edigey i zabrał się za konstruowanie fabuły nowej „powieści milicyjnej”. Zatytułował ją „Przy podniesionej kurtynie”, a ukazała się ona w Czytelnikowskiej serii „Z jamnikiem” wczesną wiosną 1968 roku. Sam pomysł, jaki wpadł do głowy warszawskiemu pisarzowi, nie był szczególnie oryginalny, z czego najprawdopodobniej on sam zdawał sobie sprawę, dlatego postanowił go zaprezentować z nieco innej, niż dzieje się to zazwyczaj, perspektywy. W każdym razie już w pierwszym rozdziale poznajemy nie tylko okoliczności popełnionej zbrodni, ale również kto został o nią oskarżony i na czas śledztwa zamknięty w więzieniu.
Takie podejście wymusiło na Edigeyu zmianę sposobu narracji, a w zasadzie wprowadzenie drugiej jej formy, co oznacza, że obok rozdziałów napisanych tradycyjnie w trzeciej osobie, pojawiają się w tej książce również rozdziały pisane w osobie pierwszej. Wówczas czytelnik patrzy na całą sprawę oczyma podejrzanego. To oczywiście mocno ogranicza panoramę zdarzeń, ponieważ zamknięty w czterech ścianach ciasnej celi mężczyzna ma niewielkie możliwości prowadzenia dochodzenia. W jego przypadku autor ogranicza się więc głównie do snucia retrospekcji i stawiania kolejnych, niekiedy brzmiących dość fantastycznie, hipotez. Gdyby cała powieść przybrała taką formę, pisarzowi trudno byłoby doprowadzić śledztwo do szczęśliwego zakończenia. Dlatego mamy także do czynienia z rozdziałami pisanymi „po bożemu”.
Ale po kolei! Jerzy Pawelski – inspicjent w jednym ze stołecznych teatrów – zostaje oskarżony o to, że pewnego wrześniowego wieczoru doprowadził swoimi działaniami do śmierci na scenie, podczas przedstawienia, aktora Mariana Zaremby – gwiazdy nie tylko scen teatralnych, ale również filmu. Grozi mu, że będzie odpowiadał o umyślne zabicie człowieka, co – w przypadku rozpatrywania sprawy w trybie doraźnym – bez najmniejszych wątpliwości doprowadzi go do skazania na śmierć przez powieszenie. Pawelski twierdzi uparcie, że jest niewinny, ale to on miał najlepszy motyw. Zaremba był bowiem kochankiem jego żony, Barbary Pawelskiej, aktorki tej samej sceny. Ba! perfidia inspicjenta miała polegać na tym, że wiedząc, iż w ostatniej scenie spektaklu postać grana przez jego żonę odda śmiertelny strzał do postaci, w którą wciela się Zaremba – miał podać aktorowi wychodzącemu na scenę prawdziwy pistolet z ostrą amunicją w magazynku.
Prawda, że byłaby to zemsta doskonała? Zdradzany mąż pozbyłby się kochanka żony jej rękoma. To, że Pawelski uparcie twierdzi, że to nie on zamienił broń i naboje, wydaje się jak najbardziej zrozumiałe. Kto bowiem chciałby dobrowolnie dać się skazać na „czapę”? Ale jego upór jest tak ostry i nieustanny, że w końcu wątpliwości zaczynają mieć nawet prowadzący dochodzenie prokurator Ryszard Jasioła oraz oficer Komendy Stołecznej MO kapitan Witold Łapiński (ten pierwszy nabiera ich wcześniej, funkcjonariusz prawie do końca pozostaje nieprzejednany). Patrząc jednak z drugiej strony, nikt inny nie miał tak wyrazistego motywu jak Pawelski. Żaden z pozostałych pojawiających się w przedstawieniu tego dnia aktorów. Żaden z pracowników technicznych teatru, a tym bardziej jego dyrektor Stanisław Hołobla (choć zamordowanego nie darzył szczególną sympatią) czy reżyser sztuki Henryk Letyński.
Może więc Barbara Pawelska? Podobno kochanek, wbrew jej oczekiwaniom, nie marzył wcale o tym, aby porzuciła ona starszego o osiemnaście lat męża. Zaremba był, co nikt zresztą nie ukrywa, bawidamkiem i lowelasem. Miałby rezygnować z licznych przygód erotycznych, aby związać się z kobietą starszą od niego, po przejściach, na dodatek obarczoną dziećmi? Coś jest na rzeczy. Na korzyść inspicjenta zdaje się przemawiać także jego przeszłość. W czasie wojny działał w ruchu oporu, walczył w powstaniu warszawskim, po wojnie zrobił wielką karierę jako śpiewak operowy (pod włosko brzmiącym pseudonimem Giovanni Pavelini). Wszystko skończyło się, kiedy z powodu choroby zaczął tracić głos. Na leczenie wydał praktycznie cały majątek, ale nic to nie zmieniło – nie mógł już śpiewać. Inspicjentem w teatrze został „po znajomości”, etat ten zaoferował mu poprzedni dyrektor, stary przyjaciel.
Czy taki człowiek – bohater, wrażliwy artysta, człowiek ciężko doświadczony przez los – byłby w stanie zaplanować i przeprowadzić tak perfidną zbrodnię? Pewnie byłoby to możliwe, lecz Edigey pisze o Jerzym Pawelskim w taki sposób, że trudno w to uwierzyć. Autor wydaje się być przekonany o niewinności swego bohatera jeszcze bardziej niż on sam. A przecież Pawelski wie najlepiej czy zabił, czy nie… Przyjęta przez Edigeya forma narracji ogranicza możliwości pisarza, zawęża arenę wydarzeń, w zasadzie nie dowiadujemy się nic na temat tego, jak prowadzone jest śledztwo. O ile prokurator Jasioła od czasu do czasu podczas rozmów z podejrzanym coś zdradza, o tyle działania kapitana Łapińskiego są owiane tajemnicą. Jedynie post factum informuje on Pawelskiego, co milicja zrobiła w jego sprawie, aczkolwiek można odnieść wrażenie, że to jedynie wierzchołek góry lodowej.
Co ciekawe, w recenzowanej przed tygodniem – późniejszej o dwa lata – powieści „
Zbrodnia w południe” Jerzy Edigey wspomina zbrodnie popełniane w realu przez, wtedy jeszcze cieszącego się wolnością, „
Wampira z Zagłębia” (zakładając oczywiście, że był nim, co dzisiaj wydaje się już bardzo mało prawdopodobne, Zdzisław Marchwicki). W „Przy podniesionej kurtynie” natomiast nawiązuje do niewymienionego z nazwiska krakowskiego seryjnego mordercy, co pozwala domyślać się, że chodziło mu o
Karola Kota. W chwili kiedy książka trafiła do sprzedaży, Kot siedział już od niemal dwóch lat w więzieniu i czekał na wynik rewizji nadzwyczajnej Prokuratora Generalnego PRL, która doprowadziła do skazania go na karę śmierci (wykonaną w maju 1968 roku).
