Niewiele powstało w czasach Polski Ludowej „powieści milicyjnych” o seryjnych zabójcach. Jedną z nich jest bez wątpienia „Niech pan zdejmie rękawiczki” Jerzego Edigeya, która miała jednak tego pecha, że pierwotnie ukazała się w 1971 roku jedynie na łamach prasy, a na publikację książkową musiała czekać prawie czterdzieści lat. W efekcie popadła w niezasłużone zapomnienie.
PRL w kryminale: Inteligentny sierżant, czujna emerytka
[Jerzy Edigey „Niech pan zdejmie rękawiczki” - recenzja]
Niewiele powstało w czasach Polski Ludowej „powieści milicyjnych” o seryjnych zabójcach. Jedną z nich jest bez wątpienia „Niech pan zdejmie rękawiczki” Jerzego Edigeya, która miała jednak tego pecha, że pierwotnie ukazała się w 1971 roku jedynie na łamach prasy, a na publikację książkową musiała czekać prawie czterdzieści lat. W efekcie popadła w niezasłużone zapomnienie.
Jerzy Edigey
‹Niech pan zdejmie rękawiczki›
Rok 1971 był nadzwyczaj udany dla Jerzego Edigeya (1913-1983), przedwojennego prawnika (o bardzo wyrazistych prawicowo-nacjonalistycznych poglądach politycznych), który zamiast użerać się z peerelowskim wymiarem sprawiedliwości, postanowił zrobić, biorąc pod uwagę jego oenerowskie konotacje, bardzo zastanawiającą karierę pisarską jako autor… „powieści milicyjnych”. W ciągu tamtych dwunastu miesięcy do księgarń trafiły dwa bardzo udane kryminały warszawianina, „
Błękitny szafir” i „
Jedna noc w «Carltonie»”, oraz trzy teksty, które – jak na razie – doczekały się druku jedynie w prasie. W warszawskiej „Trybunie Mazowieckiej” ujrzała światło dzienne mało udana „
Tajemnica jasnych Warszaw” (która dwa lata później doczekała się publikacji w serii „Ewa wzywa 07…” pod zmienionym tytułem „Gang i dziewczyna”), w ogólnopolskim „Sztandarze Młodych” – sensacyjno-szpiegowskie „
Spotkamy się w Matrózcsárda”, natomiast w katowickim „Dzienniku Zachodnim” (obejmującym swoim zasięgiem zarówno Górny Śląsk, jak i Opolszczyznę) – wielce obiecująca mikropowieść „Niech pan zdejmie rękawiczki”.
Ta ostatnia na swoje wydanie książkowe czekała wyjątkowo długo, ponieważ prawie czterdzieści lat. Dopiero w 2010 roku „zlitowała” się nad nią wyspecjalizowana w wyciąganiu z gazetowych archiwów zapomnianych „powieści milicyjnych” oficyna Wielki Sen. Czy było warto? Mimo że tekst Edigeya sprawia wrażenie pisanego w dużym pośpiechu, nie do końca dopracowanego – owszem. Gdyby autor poświęcił mu więcej czasu, przede wszystkim rozbudował fabułę, przydając jej inscenizacyjnego rozmachu (i nie ograniczył się do jednego tylko osiedla warszawskiego) – wyszłaby z tego bardzo interesująca pozycja, na dodatek jedna z pierwszych na polskim rynku, w której milicjanci ścigają „wampira”, to jest seryjnego zabójcę. Najlepsza w czasach PRL-u podejmująca ten temat powieść Barbary Gordon „
Nieuchwytny” (inspirowana postacią „
Wampira z Zagłębia”) ukazała się bowiem dopiero w 1977 roku, chociaż autorka ukończyła ją już sześć lat wcześniej. Nie odebrałaby więc Edigeyowi palmy pierwszeństwa.
„Niech pan zdejmie rękawiczki” ma dwóch pełnoprawnych i nietypowych, jak na tego typu literaturę, bohaterów: młodego sierżanta (a więc dość niskiego rangą funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej) Andrzeja Lipkowskiego oraz sześćdziesięciotrzyletnią rencistkę (niekiedy nazywaną emerytką) Eufemię Kwiatkowską, byłą nauczycielkę muzyki. I to właśnie ją wykorzystuje Edigey, aby zawiązać akcję. Kwiatkowska mieszka w typowym peerelowskim „kołchozie” mieszkaniowym, czyli „komunałce” – dużym przedwojennym mieszkaniu kamienicznym, które po wojnie, z powodu braku lokali zdatnych do zasiedlenia, podzielone zostało na kilka mniejszych. Ona zajmuje jeden malutki pokój, za sąsiadów mając alkoholika Zygmunta Namysłowicza i ciągle awanturujących się Janinę i Stanisława Kowalskich. Dla wiekowej inteligentki to wyjątkowo niesprzyjające środowisko, tym bardziej że z musi z tymi ludźmi dzielić również kuchnię i łazienkę. Kobieta od lat stara się o mieszkanie spółdzielcze, ale do tej pory lokale zawsze przydzielano innym, bardziej potrzebującym, na przykład rodzinom z dziećmi.
Aż pewnego dnia Kwiatkowska otrzymuje list od zarządu spółdzielni Nasza Kotwica, że przydzielono jej kawalerkę na peryferyjnym warszawskim osiedlu „Za wiatrakami”. Daleko od centrum, daleko od szkoły, w której wciąż jeszcze pracowała kilka godzin w tygodniu, ale co tam! – najważniejsze, że równie daleko od Kowalskich i Namysłowicza. Rencistkę nie zraża nawet to, że ulica Napoleona Gamaszki, przy której mieści się jej blok, cieszy się ostatnio złą sławą – ktoś zamordował tam dwie samotne starsze kobiety: Stanisławę Roszkowską (urzędniczkę w Ministerstwie Komunikacji, odpowiedzialną za układanie rozkładu jazdy pociągów) oraz Irenę Kowalczyk. Nie ma wątpliwości, że zrobiła to ta sama osoba, albowiem identyczne jest modus operandi. Po wejściu do mieszkania sprawca – prawdopodobnie mężczyzna – dusi ofiary, a następnie umieszcza ich ciała w pustych wannach. Nic ze sobą nie zabiera, a więc wszystko wskazuje na to, że to nie motyw rabunkowy mu przyświeca. Nie ma też oznak molestowania seksualnego staruszek – ani za życia, ani po śmierci. Brakuje też jakichkolwiek znak walki i śladów włamania, co oznacza, że kobiety zapewne dobrowolnie wpuściły swojego kata do mieszkania. Czyli musiały mu z jakiegoś powodu ufać.
Sprawa jest na tyle poważna, że w Komendzie Stołecznej MO zbiera się liczne gremium oficerów, którzy debatują nad tym, jak pochwycić „wampira”. Ku zaskoczeniu wszystkich, najciekawsze pomysły ma ten najniższy stopniem, wspomniany już sierżant Lipkowski z Komendy Dzielnicowej Warszawa – Praga Północ. Nie tylko że zna teren, jemu bowiem podlega między innymi osiedle „Za wiatrakami” i bloki (w tym wieżowce) przy ulicy Gamaszki, ale przede wszystkim wykazuje on własną inicjatywę i na spotkaniu przedstawia sporządzoną przez siebie listę samotnych staruszek, które, jak sądzi, mogą w najbliższym czasie paść ofiarą bezwzględnego zabójcy. Nie ma jednak zamiaru czekać, aż to się stanie. Proponuje, aby podjąć wśród nich akcję prewencyjną – odwiedzić, przestrzec, zachęcić, aby wymieniły zamki w drzwiach na solidniejsze i nade wszystko nie wpuszczały do mieszkania nieznajomych mężczyzn. Wyżsi rangą oficerowie są tak zaskoczeni inicjatywą sierżanta, że godzą się na to, aby dołączyć go do dochodzenia.
Jedną z osób, jakie znalazły się na liście sierżanta Lipkowskiego jest oczywiście Eufemia Kwiatkowska. Tak przecinają się drogi sympatycznego milicjanta i dystyngowanej nauczycielki muzyki, która, jak tylko potrafi, chce pomóc młodzieniaszkowi ująć „wampira”. Swoją drogą można zastanawiać się, czy konstruując postać emerytki-detektywki Edigey wzorował się na pannie Marple Agathy Christie. Pewne podobieństwa można dostrzec, aczkolwiek nie da się ukryć, że bohaterka klasycznych brytyjskich kryminałów jest śledczym z zamiłowania, a jej warszawska odpowiedniczka – trochę z przypadku i trochę z konieczności. Autora „Niech pan zdejmie rękawiczki” można pochwalić jeszcze za jedną rzecz: dobrze oddaną peerelowską rzeczywistość przełomu lat 60. i 70. XX wieku, kiedy zaczął już odchodzić w niepamięć Władysław Gomułka, a na tronie zaczął sadowić się Edward Gierek. Ma też jednak ta mikropowieść jedną mieliznę. Dość łatwo – i to już mniej więcej w połowie tekstu – można rozszyfrować, kto jest zabójcą. Edigey zbyt mocno zaakcentował motyw przyświecający sprawcy. Prawdopodobnie gdy mikropowieść tę czytano z dnia na dzień, z odcinka na odcinek, wskazówka ta mogła szybko umknąć z pamięci czytelnika, kiedy jednak czyta się całość za jednym zamachem – kłuje w oczy.
