EKSTRAKT: | 80% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Midnight Sun |
Wykonawca / Kompozytor | Midnight Sun |
Data wydania | 1971 |
Wydawca | Sonet Records |
Nośnik | Winyl |
Czas trwania | 44:10 |
Gatunek | rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Talkin’ | 05:04 |
2) King of the Sun | 04:28 |
3) Nobody | 04:56 |
4) Where You Going to Be | 05:31 |
5) B.M. | 02:34 |
6) Sippin’ Wine | 03:06 |
7) Living On the Hill | 14:48 |
8) Rainbow Song | 03:43 |
Non omnis moriar: Tęcza w środku nocyMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym nowym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Duńczycy z zespołu Rainbow Band… tfuuu! Midnight Sun.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Tęcza w środku nocyMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym nowym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Duńczycy z zespołu Rainbow Band… tfuuu! Midnight Sun. Midnight Sun
Wyszukaj / Kup Zapewne nieczęsto się zdarza – a być może był tylko jeden podobny przypadek w dziejach muzyki rockowej – aby ci sami (w większości) muzycy w ciągu niespełna dwóch lat nagrali i wydali na płytach praktycznie ten sam materiał aż trzykrotnie! Komu udała się ta sztuka? Duńczykom z Rainbow Band, którzy po roku działalności przechrzcili się na Midnight Sun. A jak do tego doszło? Po kolei wszystko wyjaśnimy. W latach 60. XX wieku na Półwyspie Jutlandzkim, podobnie jak miało to miejsce w Wielkiej Brytanii i za Oceanem, powstało sporo zespołów rockandrollowych, które chciały pójść śladem The Beatles, The Rolling Stones, The Kinks czy Manfreda Manna. O wielu z nich do dzisiaj słuch niemal całkowicie zaginął, o innych natomiast pamięta się tylko dlatego, że pierwsze kroki stawiali w nich muzycy, którym w przyszłości dane było zrobić nieco większą karierę. Do takich kapel możemy zaliczyć The Burtons (z wokalistą Frankiem Lauridsenem w składzie), The Baronets (z Lauridsenem i perkusistą Carstenem Smedegårdem), The Beethoves (ze Smedegårdem) czy Les Rivals (z gitarzystą Peerem Frostem). Pod koniec dekady bezpretensjonalny rock and roll zaczął jednak ustępować miejsca kapelom o proweniencji psychodelicznej, hard- i jazzrockowej, jak Maxwell (z wokalistą Larsem Bisgårdem i saksofonistą Bentem Hesselmannem), Tears (z Allanem Mortensenem na wokalu), wreszcie Young Flowers (w którym po rozwiązaniu Les Rivals odnalazł się Frost). W niedalekiej przyszłości drogi wszystkich wymienionych powyżej muzyków przecięły się w tym samym projekcie – powołanej do życia na początku 1970 roku grupie Rainbow Band. Pierwotnie jej skład tworzyli: wokalista Lars Bisgård, gitarzysta Peer Frost, basista Bo Stief (wcześniej udzielający się w formacjach stricte jazzowych), pianista Niels Brønsted (mający przeszłość artystyczną podobną do Stiefa), perkusista Carsten Smedegård oraz grający na instrumentach dętych – saksofonach i flecie – Bent Hesselmann. Pierwszy koncert zespół dał 23 czerwca w jednych z klubów w Kopenhadze, a już w następnym miesiącu wszedł do studia nagraniowego, aby zarejestrować materiał na debiutancki longplay, który ujrzał światło dzienne jeszcze w tym samym roku nakładem wytwórni Sonet Records (tej samej, która opublikowała longplay „Wide Open N-Way” Day of Phoenix). Mimo ewidentnie dobrej passy, w grudniu z kolegami pożegnał się Bisgård, zasilając inną jazzrockową grupę, Dr. Dopo Jam („Entree”, 1973; „Fat Dogs & Danishmen”, 1974); na jego miejsce pojawił się natomiast Allan Mortensen. Chcąc mieć w ręku płytę zawierającą muzykę z aktualnym wokalistą, Rainbow Band postanowił w ekspresowym tempie wydany już wcześniej materiał nagrać jeszcze raz. Przy okazji wprowadzono dwie zmiany: po przeróbkach tekstu utwór „Where Do You Live” przechrzczono na „Talkin’” oraz zarejestrowano jedną zupełnie nową piosenkę, „Sippin’ Wine”. Drugą wersję albumu „Rainbow Band” (w tej samej szacie graficznej) Sonet wypuścił w lutym 1971 roku. A już pięć miesięcy później okazało się, że wszystko na darmo. Do Kopenhagi dotarła bowiem wiadomość, że w dalekiej Kanadzie istnieje grupa rockowa nosząca dokładnie tę samą nazwę. Ba! nazwa ta była nawet zarejestrowana w sądzie. Duńczykom nie pozostało więc nic innego, jak zmienić szyld – i tak latem narodziło się Midnight Sun. Tyle że, chcąc starać się o promocję w radiu czy podczas koncertów, muzykom potrzebna była sygnowana nowym mianem płyta z w miarę aktualnym repertuarem. Tymczasem nowych kawałków jeszcze nie mieli, dlatego zdecydowali się stare nagrać po raz trzeci. Do już wcześniej przygotowanych utworów dorzucili premierowy „Nickles & Dimes”, który jednak pojawił się jedynie jako strona B singla zawierającego przede wszystkim chwytliwe „King of the Sun”. Na ozdobiony prawdziwie psychodeliczną okładką (notabene autorstwa Rogera Deana – tak, tego pana od oprawy graficznej płyt Yes!) longplay zatytułowany po prostu „Midnight Sun” złożyło się osiem utworów, ułożonych w tej samej kolejności, jaką zawierała druga wersja krążka „Rainbow Band”. Album otwiera „Talkin’” – w warstwie instrumentalnej klasyczny wręcz przykład jazz-rocka: z wybijającymi się na plan pierwszy fortepianem elektrycznym Brønsteda i gitarą Frosta oraz dochodzącymi z doskoku dęciakami Hesselmanna. Z nieco innej bajki jest natomiast wokal Mortensena, wyjątkowo „czarny”, soulowy, charakterystycznie chropawy, trochę w stylu Geffa Harrisona z 2066 & Then. Wpływy muzyki afroamerykańskiej zza Oceanu jeszcze bardziej słyszalne są w przebojowym „King of the Sun”, w którym rock and roll miesza się z funkiem (ten pulsujący bas!). Że jednak mamy do czynienia z kapelą z europejskiej strony Atlantyku, przekonuje rockowa partia gitary, której nie powstydziłyby się największe tuzy brytyjskiej sceny Canterbury (z Soft Machine i Caravan na czele). Zupełnie odmienny klimat prezentuje „Nobody” – ballada oparta na dźwiękach fortepianu, który wiedzie prym praktycznie przez całe pięć minut trwania utworu. Niekiedy robi się bardziej psychodelicznie, to znów klasycznie bądź jazzowo, ale przez cały czas jest bardzo nastrojowo, do czego zresztą znakomicie dostraja się też wokalista. W „Where You Going to Be” Midnight Sun odrobinę przyspiesza; gęsty rytm sprawia, że na najważniejszych muzyków wyrastają ci z sekcji rytmicznej – Bo Stief i Carsten Smedegård, notabene kapitalnie ze sobą współpracujący. Uwagę zwracają też jednak soulowo-funkowy zaśpiew Mortensena oraz partia solowa Hesselmanna na saksofonie sopranowym, w kilku momentach bliska estetyce free jazzu. Częściowo improwizowany jest też zapewne finał tej kompozycji, w którym bębniarz, wokalista i saksofonista dają takiego czadu, że mamy do czynienia z prawdziwą kakofonią dźwięków. Zamykający stronę A longplaya „B.M.” to krótki instrumentalny dialog gitary basowej i fortepianu, w którym głos Mortensena pojawia się dopiero na kilkadziesiąt ostatnich sekund, na dodatek na tak odległym planie, że trudno zrozumieć, o czym w ogóle śpiewa. Po przewróceniu płyty na stronę B otrzymujemy „Sippin’ Wine” – trzyminutowy kawałek skomponowany przez wokalistę i służący przede wszystkim prezentacji jego możliwości. Oprócz fortepianu elektrycznego, dywagującego sobie z saksofonem tenorowym, mamy tu więc głównie soulowy śpiew, który mógłby przypaść do gustu wielbicielom Jamesa Browna czy Stieviego Wondera (oczywiście z tamtych czasów). Najdłuższym numerem na albumie jest piętnastominutowy „Living On the Hill”. Stanowi on powrót do świata jazz-rocka z dorzuconym bonusowo progresywnym rozmachem. Czegóż w nim nie ma?! Na otwarcie duet gitary i fortepianu, dalej partie solowe saksofonu i fletu, następnie kolejny, tym razem kilkuminutowy popis Peera Frosta, na chwilę jedynie przerwany wyeksponowaną partią perkusji. Mortensen dołącza do reszty kolegów dopiero na początku dziesiątej minuty, gdy wcześniejsza lekkość kompozycji ustępuje miejsca fragmentom hardrockowym. Określenie „Living On the Hill” opus magnum płyty nie będzie żadnym nadużyciem. Numer ten dostarcza tyle emocji, że na zwieńczenie całości materiału muzycy zdecydowali się wybrać kawałek o biegunowo odmiennym charakterze – delikatny, stonowany, eteryczny, pięknie kojący uszy instrumentalny „Rainbow Song”, oparty o brzmienia fletu i gitary akustycznej. I kiedy wydawało się, że w szeregi Midnight Sun wreszcie zawitała stabilizacja, z zespołem rozstał się Mortensen, który rozpoczął karierę solową. W latach 70. wydał popowo-rockowe płyty „Krop & Sjæl” (1974), „Love Ambulance” (1976) i „Nyd Cigaren” (1979), a potem związał się z – przypominającym Manhattan Transfer – kwartetem wokalnym Hans Mosters Vovse („Swingtime Igen”, 1980) i soulowo-funkowym 2’nd Line („The Funkomagic Orchestra – Live”, 1988). Na miejsce Allana przyjęto wspomnianego już wcześniej Franka Lauridsena (niegdyś w The Burtons i The Baronets), który nagrał z Midnight Sun dwa kolejne (i zarazem ostatnie, jak się okazało) albumy: „Walking Circles” (1972) oraz „Midnight Dream” (1974). Pomiędzy nimi odszedł basista Bo Stief (został wziętym muzykiem sesyjnym), którego zastąpił Jens Elbøl. W 1974 roku grupa przestała istnieć i drogi muzyków rozeszły się, choć niektórzy spotykali się jeszcze z rzadka we wspólnych projektach. Lauridsen, Elbøl i Smedegård grali na przykład razem w stricte rockowym Dårskabens Hus Orkester („Dårskabens Hus”, 1976; „Vejen Til Byen”, 1977). Hesselmann najpierw związał się z bluesrockową formacją Hæs & Blæs („Hæs & Blæs”, 1976), by potem zdecydować się na pracę pod własnym nazwiskiem (musical „Valhalla”, 1986). Smedegård z kolei zaczął udzielać się na płytach wykonawców spod znaku rocka, jazzu i folku, jak Sebastian („The Goddes”, 1970), Andrew John („The Machine Stops”, 1972), Jan Toftlund („Fra En Anden Hands Verden”, 1974; „Velkommen”, 1977), Lasse Helner („Du Sku’ Ta’ Mig Mens Jeg Er Ung”, 1974) czy Erik Thygesen („A Ka How”, 1982). Peer Frost od 1973 roku został członkiem legendarnej psychodelicznej formacji Savage Rose. Tylko o Nielsie Brønstedzie słuch zaginął. Przynajmniej w świecie muzyki. Były pianista jazzowy i rockowy zaczął bowiem realizować się na zupełnie innym polu – został znanym w Skandynawii specjalistą od… teozofii i ezoteryki. 14 czerwca 2014 |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Brom w wersji fusion
— Sebastian Chosiński
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Rosjan – nawet zdrajców – zabijać nie można
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Od smutku do radości
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Ucz się (nieistniejących) języków!
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Człowiek z blizną i milicjant bez munduru
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
— Sebastian Chosiński