EKSTRAKT: | 80% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Hinn Íslenzki Þursaflokkur |
Wykonawca / Kompozytor | Hinn Íslenzki Þursaflokkur |
Data wydania | 1978 |
Nośnik | Winyl |
Czas trwania | 34:12 |
Gatunek | folk, klasyczna, rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W składzie |
Egill Ólafsson, Þórdur Árnason, Tómas Magnús Tómasson, Rúnar Vilbergsson, Ásgeir Óskarsson |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Einsetumaður einu sinni | 05:29 |
2) Sólnes | 05:03 |
3) Stóðum tvö í túni | 04:04 |
4) Hættu að gráta, hringaná | 02:45 |
5) Nútíminn | 05:00 |
6) Búnaðarbálkur | 04:17 |
7) Vera mátt góður | 00:52 |
8) Grafskript | 06:43 |
Non omnis moriar: Grając na wulkanieMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj islandzka formacja Hinn Íslenzki Þursaflokkur.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Grając na wulkanieMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj islandzka formacja Hinn Íslenzki Þursaflokkur. Hinn Íslenzki Þursaflokkur
Wyszukaj / Kup Gdy od czasu do czasu przyglądamy się działającym przed laty zespołom skandynawskim, których dokonania warto ocalić od zapomnienia, najczęściej szukamy ich w Szwecji, Danii i Norwegii. Do tej pory nie było okazji, aby zajrzeć na Islandię. Aż do teraz. Muzyczną podróż na tę wulkaniczną wysepkę warto odbyć chociażby po to, aby udowodnić, że historia islandzkiego rocka nie zaczęła się wraz z wydaniem pierwszych dorosłych płyt Björk Guðmundsdóttir (i jej zespołu The Sugarcubes) czy Sigur Rós. Wręcz przeciwnie! Już w latach 70. XX wieku działały tam formacje, którymi po dziś dzień można – a nawet należy – się szczycić. Jedną z nich jest założona w 1978 roku grupa Hinn Íslenzki Þursaflokkur, której liderem był (i jest ponownie, ponieważ przed siedmioma laty została ona reaktywowana) Egill Ólafsson. Urodził się on w 1953 roku w Reykjaviku i od najmłodszych lat wykazywał talent muzyczny. Jako chłopiec grał w orkiestrze; z kolei będąc uczniem renomowanego Hamrahlid College, śpiewał w szkolnym chórze. Mając dwadzieścia trzy lata, ukończył studia muzyczne. Miał już wtedy za sobą debiut sceniczny i płytowy jako muzyk folkowo-rockowego Spilverk Þjóðanna i popowo-rockowego Stuðmenn, w którym poznał między innymi gitarzystę Þórdura Árnasona, basistę Tómasa Magnúsa Tómassona oraz perkusistę Ásgeira Óskarssona. To z nimi w 1978 roku powołał do życia Hinn Íslenzki Þursaflokkur. Podobnie jak Egill, także pozostali członkowie zespołu mieli już pewne doświadczenie muzyczne. Zwłaszcza Ásgeir, który w pierwszej połowie lat 70. udzielał się w heavy-progowej formacji Icecross (album „Icecross” z 1973 roku) oraz akompaniował jej wokaliście Ómarowi Óskarssonowi („Middle Class Man”, 1974). Założenie Hinn Íslenzki Þursaflokkur potraktowali jak swoisty eksperyment; idąc bowiem drogą przetartą już wcześniej przez takich wykonawców, jak holenderski Focus czy szwedzkie Samla Mammas Manna i Arbete och Fritid, postanowili w swej twórczości połączyć wpływy rocka progresywnego z muzyką klasyczną, ojczystym folklorem i jazzem. Na dodatek zdecydowali się zrobić to z dużym przymrużeniem oka, bez częstego w tamtym czasie w światku progresywnym zadęcia. Słychać to już doskonale na debiutanckim albumie formacji – zatytułowanym po prostu „Hinn Íslenzki Þursaflokkur” – który ukazał się w 1978 roku nakładem wytwórni Fálkinn (notabene tej samej, która rok wcześniej opublikowała pierwszy longplay dwunastoletniej wówczas Björk). Co ciekawe, wydawaniem płyt analogowych firma ta zajęła się w 1925 roku; a jeszcze wcześniej przez dwadzieścia lat… naprawiała rowery. W pierwszym składzie Hinn Íslenzki Þursaflokkur znaleźli się sami znajomi: Egill, Þórdur, Tómas i Ásgeir; nową postacią był jedynie fagocista Rúnar Vilbergsson. I to właśnie on zrobił wielką różnicę, przydając muzyce zespołu klasycznego sznytu. Otwierająca longplay kompozycja „Einsetumaður einu sinni” zaczyna się jak żart – skoczna melodia (z wyeksponowanym fagotem) oraz sposób śpiewania Egilla sprawiają, że słuchając jej, nie sposób się nie uśmiechnąć. Ale nie jest tak przez cały czas; fragmenty radosne przenikają się bowiem z dużo bardziej nastrojowymi i lirycznymi, wzorowanymi na pieśniach średniowiecznych skaldów (poetów stanowiących stały „element wyposażenia” dworów władców islandzkich w czasach wikingów). Nie brakuje także mocniejszego uderzenia, kiedy ton utworowi zaczynają nadawać progresywne gitary. Instrumentalny „Sólnes” zaczyna się od prawie dwuminutowej partii fortepianu Egilla, którego wydatnie wspomaga na gitarze elektrycznej Þórdur. Z czasem to on przejmuje „pierwsze skrzypce” i serwuje nam dźwięki tak piękne, że gdyby ktoś oznajmił, że mamy właśnie do czynienia z cudem odnalezionym nagraniem Camela sprzed trzydziestu siedmiu lat, wielu zapewne by w to uwierzyło. Może nawet sam Andrew Latimer. W „Stóðum tvö í túni” ponownie robi się folkowo – w przeciwieństwie jednak do „Einsetumaður einu sinni” nastrój jest tutaj zdecydowanie mroczniejszy; w takim tonie brzmią też gitary oraz fantastyczna wokaliza Egilla. Uwagę przykuwają również utrzymane w znacznie wolniejszym tempie, stylizowane na muzykę dawną zwrotki, w których wokaliście akompaniuje głównie Rúnar. Podobny duch towarzyszy też krótkiemu, niespełna trzyminutowemu „Hættu að gráta, hringaná” – subtelny śpiew i odpowiednia instrumentacja (ponownie fagot!) wrażenie to jeszcze pogłębiają. Po przełożeniu longplaya na stronę drugą wita nas najbardziej zróżnicowany stylistycznie numer „Nútíminn”. Czegóż w nim nie ma! Jest spora porcja popu z wpadającą w ucho melodią, są wstawki artrockowe (głównie za sprawą gitar – elektrycznej i akustycznej), nie brakuje też szczypty awangardy i jazz-rocka. Jak na pięć minut, dzieje się tu naprawdę dużo. Podobnie zresztą jak w wolno snującym się „Búnaðarbálkur”, gdzie po melodyjnym dialogu fortepianu z fagotem następuje dłuższy moment ożywienia, który wprowadzają grające unisono – w typowo progresywnym stylu – gitary. Finał z kolei prowadzi do wyciszenia. Przedostatnim numerem na liście jest króciutki „Vera mátt góður” – radosna pieśń zaśpiewana przez Egilla z akompaniamentem gitary akustycznej i fagotu. Jakże mocno kontrastuje ona z tym, co zespół przygotował na finał płyty. Nazwać „Grafskript” opus magnum albumu to mało! Ta patetyczna, elegijna pieśń rycerska z epoki średniowiecza (a przynajmniej na taką stylizowana) dosłownie przygważdża słuchacza – z jednej strony bezbrzeżnym smutkiem (podkreślanym partią chóru męskiego), z drugiej powolnym, hipnotycznym, niemal funeralnym rytmem. Niezwykle ważne są w niej smaczki pojawiające się na drugim planie, jak na przykład wiejący (na pustkowiu) wiatr i przejmujące, wgryzające się w umysł dźwięki akordeonu. „Grafskript” to (arcy)dzieło, które idealnie sprawdziłoby się w ścieżce dźwiękowej „Siódmej pieczęci” (1957) Ingmara Bergmana. Które, jak można mniemać, zainspirowało wielu innych wykonawców, poczynając od szwedzkich grup folkowo-rockowych Hedningarna i Hoven Droven, a kończąc na niemieckich formacjach Helium Vola i Estampie. Po wydaniu debiutanckiej płyty grupa zdobyła na Islandii sporą popularność. Drugi album – „Þursabit” – ukazał się już rok później i powstał w składzie poszerzonym o śpiewającego klawiszowca Karla J. Sighvatssona (wcześniej między innymi w grupach Náttúra i Magic Key). Okazał się być równie udanym przedsięwzięciem, co zaowocowało występem w telewizji oraz licznymi koncertami, udokumentowanymi albumem live „Á hljómleikum” (1980). Na jego okładce po raz pierwszy widniała też nowa, skrócona do jednego tylko wyrazu nazwa grupy – Þursaflokkurinn (co oznacza hobgoblina, czyli znanego z ludowych baśni skandynawskich przyjaznego i zabawnego stwora). Niestety, w następnych latach Egill postanowił porzucić dotychczasową stylistykę i podążyć za modą na nową falę; efektem był rozłam w zespole i odejście Rúnara i Karla. Czterej pozostali muzycy wydali w 1982 roku trzeci studyjny krążek – „Gæti eis verið…”, który okazał się gwoździem do trumny formacji. Publika nie takiego bowiem Þursaflokkurinn oczekiwała. Ostatecznie zespół przestał istnieć dwa lata później. Lider zajął się karierą solową; coraz częściej też pojawiał się – jako aktor – na deskach teatralnych i w filmach. Komponował musicale i muzykę dla sceny. Nic nie wskazywało na to, by miał jeszcze kiedyś wrócić do grania progresywnego folku. Aż nadszedł 1991 rok i smutna wiadomość o przedwczesnej śmierci – zaledwie w wieku czterdziestu jeden lat – Karla J. Sighvatssona. Chcąc uczcić pamięć starego przyjaciela, reaktywowano Þursaflokkurinn na jeden okazjonalny koncert. I nic więcej, niestety. Ale co się odwlekło, to nie uciekło. Po kolejnych siedemnastu latach muzycy zebrali się ponownie, aby uczcić trzydziestą rocznicę powstania zespołu. Tym razem odbyła się trasa koncertowa, po zakończeniu której opublikowano drugi w karierze kapeli album live – „Hinn Íslenzki Þursaflokkur og Caput” (2008). Jednocześnie wydano krążek z „odrzutami” z poprzednich sesji („Ókomin Forneskjan”) oraz zawierający wszystkie dotychczasowe publikacje pięciopłytowy box „Þursar”. Dla fanów Islandczyków były to, zaiste, wspaniałe prezenty. Tym bardziej że drugi powrót na scenę okazał się trwały. Gdyby tak jeszcze pojawiło się nowe wydawnictwo (z premierowym materiałem) w starym stylu! 14 lutego 2015 Skład: Egill Ólafsson – śpiew, gitara akustyczna, gitara elektryczna, fortepian, akordeon Þórdur Árnason – gitara elektryczna, gitara akustyczna Tómas Magnús Tómasson – gitara basowa, organy Hammonda Rúnar Vilbergsson – fagot, timbalesy Ásgeir Óskarsson – perkusja, instrumenty perkusyjne |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Brom w wersji fusion
— Sebastian Chosiński
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Nie bądź jak kura w Wołominie!
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Gdy miłość szczęścia nie daje…
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Rosjan – nawet zdrajców – zabijać nie można
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Od smutku do radości
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Ucz się (nieistniejących) języków!
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Człowiek z blizną i milicjant bez munduru
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński