Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Nie taki krautrock straszny: Od undergroundowego goryla do superbohaterów. Zagmatwane losy Missus Beastly

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 »

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: Od undergroundowego goryla do superbohaterów. Zagmatwane losy Missus Beastly

ROZWINIĘCIE
Wakacje w Stambule
Rok 1973 stanowił kres funkcjonowania fałszywego – pozostanę przy tym mało chwalebnym określeniu – Missus Beastly, co zbiegło się w czasie z reaktywacją prawdziwej wersji grupy (możliwe, że oba te fakty były ze sobą bezpośrednio powiązane). A jak do tego doszło? W pewnym sensie, jak to często bywa, zdecydował przypadek. Latem tamtego roku spędzali wakacje w Stambule – osobno, nie razem – dwaj niemieccy rockmani: pochodzący z Moguncji flecista Friedemann Josch (znany z Unterrock, do którego trafił na jakiś czas Klaus Götzner) oraz monachijski klawiszowiec Dieter Miekautsch (związany z Missing Link i Embryo, w którym z kolei występował Roman Bunka). Spotkali się szczęśliwym trafem w stolicy Turcji i od słowa do słowa doszli w swej rozmowie do Missus Beastly. Musieli mieć podobne spostrzeżenia na temat formacji z Herford, skoro podjęli decyzję, że gdy tylko wrócą na łono ojczyzny, wybiorą się w podróż do Nadrenii, aby spotkać się z Lutzem Oldemeierem, który – o czym pewnie nie wiedzieli – zarabiał wtedy na życie, pracując w miejscowym młodzieżowym centrum kultury. Jakich argumentów użyli, możemy się tylko domyślać, ale jesienią 1973 roku faktem stało się zmartwychwstanie zespołu.
W październiku muzycy przystąpili do kompletowania składu. W sumie to za wiele nie musieli się rozglądać. Był przecież Lutz, byli Friedemann i Dieter; zgodził się wrócić Jürgen Benz. Do obsadzenia pozostało jedynie „stanowisko” gitarzysty – objął je ostatecznie pochodzący z bawarskiego Würzburga Norbert Dömling (wcześniej udzielający się w całkowicie zapomnianym Blues Campaign). Muzycy szybko przystąpili do tworzenia nowego materiału; odbyli też krótką trasę koncertową, której owocem stało się zaproszenie od szefostwa Südwestfunk. SWF to nieistniejący już dzisiaj publiczny regionalny nadawca radiowo-telewizyjny, obejmujący swym działaniem Nadrenię-Palatynat i Badenię-Wirtembergię, który realizował misję, między innymi oddając swoje studio młodym grupom rockowym i jazzowym. Missus Beastly skorzystali z ich zaproszenia do Baden-Baden (w tej uzdrowiskowej miejscowości mieściła się główna siedziba stacji) dwukrotnie: 25 stycznia 1974 roku nagrali dziewięć utworów, a 18 lutego dograli jeszcze dwa. Na upublicznienie tych nagrań w formie płytowej trzeba było jednak czekać aż… trzydzieści osiem lat. Cały materiał – pod tytułem „SWF-Session 1974” – ujrzał światło dzienne za sprawą specjalizującej się w archiwaliach francuskiej wytwórni Long Hair dopiero w 2012 roku.
W sumie jest to jedenaście kompozycji prezentujących zupełnie odmienne od poprzedniego (czytaj: z lat 1968-1970) wcielenie zespołu. Nowy Missus Beastly to grupa grająca jazz-rocka z elementami funku i world music, trochę w stylu Embryo z czasów jego współpracy z amerykańskim saksofonistą i flecistą Charliem Mariano (którego tutaj zastępował Jürgen Benz). Niektóre z tych utworów znalazły się także – oczywiście w nieco zmienionych wersjach – na nagranym w tym samym czasie drugim oficjalnym longplayu formacji, ale całkiem sporo nie ma wcale swych płytowych odpowiedników. Tym większa jest wartość „SWF-Session 1974”! Do najciekawszych fragmentów należy zaliczyć „Fly Away”, „Talle” (z sesji styczniowej) i „Dauerwurst” (z lutego) – wszystkie trzy dostąpiły również zaszczytu znalezienia się na nowym albumie (choć ten ostatni pod znacznie zmienionym tytułem – jako „Vacuum Cleaners Dance”). Pierwszy z nich to najklasyczniejszy fusion z wyeksponowanymi fortepianem elektrycznym Miekautscha i saksofonami Joscha i Benza; dwa pozostałe – bardzo energetyczne i w dużej mierze improwizowane – zdradzają natomiast fascynację muzyką etniczną Wschodu.
Powrót z zaświatów
Inne numery sprawiają wrażenie szkiców – owszem, w miarę dopracowanych, ale niczym szczególnym się nie wyróżniających (jak na przykład „Simsalabim”, „Free Clinic”, „Geisha”, „Julia”, „Einmal ist keinmal”). „Serenade to a Soul Sister” oparty jest na harmoniach bluesowych, w czym przypomina dawne dokonania Missus Beastly, a „Space in the Place” i „Song for Ann” – dwa najkrótsze utwory – eksponują fortepian akustyczny i mają stricte jazzowy charakter. Prawdopodobnie sesje w Baden-Baden pozwoliły muzykom ostatecznie odsiać ziarno od plew, jak również dostrzec mielizny w skomponowanych po paru latach milczenia kompozycjach. W każdym razie ewentualne błędy udało się naprawić i na longplayu wszystko wygląda już tak, jak powinno. W czym bez dwóch zdań spora była również zasługa legendarnego producenta i inżyniera dźwięku Dietera Dierksa, który gościł zespół w swoim studiu – jednym z najnowocześniejszych w całych Niemczech – w Stommeln niedaleko Kolonii. Kwintet zarejestrował tam siedem instrumentalnych kompozycji, które wydane zostały przez należącą do hamburskiego koncernu Teldec firmę Nova. Lutz zdecydował, że tytułem albumu będzie ponownie nazwa zespołu. Uznał bowiem, że jest to tak naprawdę nowe otwarcie, a więc krążek można uznać za powtórny debiut.
Szokować musiała sama okładka płyty, na której widzimy potężną małpę z gładkim torsem, z Krzyżem Żelaznym pod szyją i trzymanym w lewej nodze na wysokości genitaliów obranym do polowy ze skórki bananem. Trochę to obrazoburcze i prowokujące, prawda? Bardziej pasowałoby do zespołu heavymetalowego bądź punkowego, a nie grupy, który konsekwentnie podąża w stronę jazz-rocka. Jeśli jednak dzięki temu zabiegowi, „Missus Beastly” (1974) sprzedał się lepiej – można to zrozumieć i usprawiedliwić. Przede wszystkim dlatego, że to doskonałe wydawnictwo: rozpięte pomiędzy inspiracjami etnicznymi („Julia” w znacznie ciekawszej aranżacji, transowy „Vacuum Cleaners Dance”) a zagranym z ogromnym rozmachem fusion (fantastyczny „20th Century Break” i energetyczna „Geisha”). Druga strona longplaya, pomijając otwierający ją mocno eksponujący dęciaki „Paranoidl”, jest bardziej nastrojowa; we „Fly Away” pojawiają się nawet klimaty easy-listening, natomiast w „Talle” grupa ponownie zahacza o world music, zestawiając saksofony ze zwiewnym, orientalnym fletem. W 2005 roku wytwórnia Garden of Delights wydała reedycję kompaktową „Missus Beastly”, dołączając do właściwego materiału cztery koncertowe bonusy.
Nagrane 13 kwietnia 1974 roku w nadreńskim Minden „Free Clinic”, „Voodoo Dance” i „Paranoidl” – czyli szesnastominutowa porcję dynamicznego fusion – nie były wcześniej prezentowane; natomiast „Vloflutho” ukazało się w 1975 roku na składance „Open-Air Concert – Vlotho-Winterburg”, dokumentującej krautrockowy festiwal we Vlotho (również w Nadrenii-Północnej Wetsfalii). To nagranie o tyle ciekawe, że przedstawia zespół w znacznie zmienionym składzie, już bez Oldemeiera i Miekautscha, za to z klawiszowcem Burkardem Schmidlem (rodem z Würzburga) i perkusistą Butzem Fischerem, który przystał do Missus Beastly dosłownie chwilę wcześniej (występ na festiwalu miał miejsce 28 czerwca 1975 roku). Ale zanim do tego doszło, trochę się w zespole personalnie zadziało. Przede wszystkim wiosną 1974 roku, już po nagraniu drugiej płyty, odszedł Dieter; początkowo nie zastępowano go nowym klawiszowcem, przyjęto natomiast monachijskiego gitarzystę Eddy’ego Marrona, który miał już na koncie płyty nagrane z formacjami Vita Nova („Vita Nova”, 1971) i Dzyan („Time Machine”, 1973; „Electric Silence”, 1974). Z nim w składzie w należącym do Poczty Niemieckiej budynku Post-Aula w Bremie kwintet zagrał 2 września 1974 roku koncert rejestrowany przez miejscowe radio.
Na rozstajach dróg
Został on wyemitowany 15 maja następnego roku, po czym taśmy odłożono do archiwum. I tam nagrania te spoczywały przez trzy dekady, aż wreszcie upomnieli się o nie szefowie Garden of Delights, wydając – zarówno na winylu, jak i kompakcie – jako „Bremen 1974” (2006). Słuchając ich po latach, można było przecierać uszy ze zdumienia, ponieważ prezentują one jeszcze inne, zupełnie nieznane oblicze grupy – w stu procentach improwizowane (co akurat nie było wtedy rzadkością). Dość powiedzieć, że utwór „Free Clinic”, który w wersji radiowej – vide nagranie z Baden-Baden – trwał cztery minuty, a na koncercie w Minden (kwiecień 1974) niespełna siedem, tutaj rozrósł się do prawie trzydziestu. Podobnie rzecz ma się z dwoma pozostałymi numerami, jakie trafiły na płytę; nie mają one swoich odpowiedników na innych albumach, co świadczy o tym, że prawdopodobnie powstawały „na gorąco”, podczas występu. Stylistycznie kompozycje te są idealnym zobrazowaniem pojęcia „free-rock z elementami jazzu”. Każdy z instrumentalistów ma tu swoje „pięć minut” (przodują Benz, Josch i Marron), motywy melodyczne pojawiają się i znikają, by udostępnić miejsce kolejnym. Brakuje lejtmotywów; bywa, że jako instrument wykorzystywany jest ludzki głos, chociaż w opisie płyty nie zaznaczono, do kogo należy. Jakkolwiek taka formuła koncertu musiała być dla słuchaczy zaskoczeniem, to mimo wszystko przypadła im do gustu, o czym przekonują oklaski.
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.