Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 20 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Nie taki krautrock straszny: W cieniu Arminiusza. Od Virus – poprzez Weed – po Skyline

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: W cieniu Arminiusza. Od Virus – poprzez Weed – po Skyline

Bogata klasa średnia i… chwasty
Coraz częstsze koncerty sprawiły jednak, że w zespole zaczęły pojawiać się niesnaski; co ciekawe, nie były one wywołane względami artystycznymi, raczej finansowymi, choć nie dotyczyły, jak można by się spodziewać, ewentualnego podziału zysków. Miały inne podłoże, mentalne. Wieczorami, po występach, pochodzący z zamożnych rodzin z klasy średniej Krahe i Rieke udawali się do hoteli, podczas gdy pozostali, znacznie od nich biedniejsi, korzystali z pól kempingowych bądź hosteli. Naturalną kolejną losu było to, że Hohmann, Monka i Spiegelfeld postanowili w końcu pójść własną drogą; byli też bardziej zdeterminowani, by zrobić karierę. W marcu 1971 roku, zaledwie nieco ponad dwa miesiące po nagraniu debiutanckiego longplaya, Virus przestał istnieć. A przyczynił się do tego – bezpośrednio – hamburski menedżer Bodo Albes i – pośrednio – Ken Hensley z Uriah Heep. Dowiedziawszy się o problemach Bernda, Wernera i Reinholda, Bodo – wraz z perkusistą Peetem Beckerem, znanym z występów w beatowej grupie The Rattles („Rattles Production”, 1968; „The Rattles”, 1970), i klawiszowcem Rainerem Schnellem – przyjechali do Minden, aby spotkać się z nimi. Złożyli im propozycję z tych „nie do odrzucenia” – stworzenie nowego projektu z Hensleyem.
Ken był już wtedy bardzo popularną postacią w brytyjskim światku rockowym. Miał za sobą współpracę z The Gods („Genesis”, 1968; „To Samuel a Son”, 1969), Head Machine („Orgasm”, 1970) i Toe Fat („Toe Fat”, 1970), ale nade wszystko z Uriah Heep, który to zespół w lutym 1971 roku wydał właśnie swój drugi longplay „Salisbury” i powoli przymierzał się do nagrania trzeciego w kolejności „Look at Yourself”. Kilka miesięcy przerwy między kolejnymi sesjami swej macierzystej formacji Hensley postanowił wykorzystać na spróbowanie czegoś nowego – wybrał się więc do Hamburga i poprosił Albesa o skompletowanie składu, z którym mógłby coś nagrać. Wszystko odbyło się w tempie ekspresowym i już w marcu 1971 roku sześciu muzyków zamknęło się w hamburskim Windrose Studio, by dla holenderskiego Philipsa zarejestrować album, któremu nadano tytuł „Weed…!”, a który sygnowała grupa o nazwie… Weed. Co ciekawe, na okładce, choć pojawiają się nazwiska niemieckich artystów, nie ma ani słowa o udziale w tym projekcie Kena Hensleya. Co może świadczyć o tym, że do swego „skoku w bok” Anglik podchodził mimo wszystko z dystansem, względnie, że chciał go ukryć przed swymi brytyjskimi wydawcami.
Weed
Weed
Na „Weed…!” trafiło zaledwie pół godziny muzyki. Dzisiaj tę płytę zakwalifikowano by jako EP-kę, wówczas uważano ją za pełnoprawny materiał. Stylistycznie była ona udanym połączeniem tego, co prezentowały już wcześniej Uriah Heep i Virus (mimo że prasa na Wyspach widziała w tym raczej, co dzisiaj wydaje się trudne do pojęcia, „mieszankę Guru Guru ze Status Quo”). Spośród sześciu utworów dwa jednak zdecydowanie odbiegały od pozostałych: to folkowa ballada „Lonely Ship” (z eterycznym śpiewem przy akompaniamencie gitary akustycznej) oraz bluesowy od początku do końca „Slowin’ Down”. Bluesa nie brakowało również w zamykającym wydawnictwo „Weed”, choć jednak dominował tam hard rock przemieszany z progresem. Podobnie jak w otwierającym całość przebojowym, ale i potężnym „Sweet Morning Light”. Repertuar płyty dopełniają jeszcze najbliższy dokonaniom Uriah Heep „My Dream” oraz „Before I Die”, w którym zespół z jednej strony wykazuje ciągotki psychodeliczne, z drugiej – nawiązuje do klimatów The Animals (zwłaszcza w partii organów, której nie powstydziłby się Alan Price).
Rockmani na „grzybkach”
Dużym minusem zaangażowania się w projekt z Hensleyem było to, że pomimo wydania płyty, nie można było liczyć na koncerty. Ken wrócił bowiem do Londynu i zajął się sprawami swej macierzystej formacji. Eksczłonkowie Virus znaleźli się na artystycznym rozdrożu. Trudno więc krytykować Spiegelfelda, że gdy tylko nadarzyła się okazja, by dołączyć do koncertowego składu Amon Düül II, nie wahał się długo; Monka na jakiś czas wycofał się z branży, by przejść przemianę duchową, a „Molle” zaczął „dłubać” na własne konto. Ciekawe czy zazdrościli Krahemu i Riekemu, którym niebawem udało się zebrać nowych muzyków i reaktywować Virus? Dołączyli do nich: wokalista i basista Werner „Ente” Vogt, gitarzysta Bernd Rösner (którego Wolfgang znał z czasów Percy & The Gaolbirds), basista Jürgen Schäfer (niegdyś w The Rags) oraz perkusjonista Axel „Puzzy” Nieling, który wcześniej współtworzył… Moonbirds, Butlers i Man’s World. Ta szóstka w lipcu 1971 roku (a więc pół roku po nagraniu „Revelation”) weszła do studia w Hamburgu, by – ponownie pod okiem „Conny’ego” Planka – zarejestrować longplay „Thoughts”. Zanim pojawił się on w sprzedaży – tym razem z logo wytwórni Pilz (Grzyb), która była sublabelem BASF – światło dzienne ujrzał singiel z utworami „King Heroin” i „Take Your Thoughts”.
Oba później, tyle że już w pełnych, a nie przyciętych do potrzeb rozgłośni radiowych, wersjach pojawiły się na „Thoughts”. Podstawową różnicą w porównaniu z „Revelation” było to, że tym razem Jörg-Dieter i Wolfgang zdecydowali się na znacznie krótsze kompozycje; w efekcie winylowy krążek pomieścił ich aż dziewięć (plus dwudziestosekundowa wokalna miniatura „Theme”). Chociaż nie wszystkie zasłużyły na to, aby dostąpić takiego zaszczytu. Płyta nic by nie straciła, gdyby zabrakło na niej na przykład „Old Time Move”, „Sittin’ and Smokin’” czy „Deeds of the Past”. Jeżeli warto sięgnąć po „Thoughts”, to przede wszystkim za sprawą bardzo przypominających psychodeliczno-hardrockowe dokonania 2066 & Then „King Heroin”, „Mankind, Where Do You Go to?”, „Butterflies” oraz „My Strand-Eyed Girl”, o wartości których przesądzają głównie rasowo i „kwasowo” brzmiące organy Hammonda. Poza tym materiałem Virus zarejestrował dla Pilz jeszcze dwa żartobliwe numery „świąteczne” („Mary meets Tarzan” oraz „X-mas Submarine”), które ukazały się na bożonarodzeniowej składance „Heavy Christmas” (1971). W porównaniu z debiutem „Thoughts” wypada słabiej, ale na pewno nie na tyle słabo, aby zespół popadł w turbulencje, które ostatecznie zakończyły się jego rozpadem.
Lata 1972-1974 były bardzo dziwnym okresem w historii Virus. Grupa wciąż istniała, nawet koncertowała, ba! przygotowała nawet premierowy materiał, ale nie było jej dane wydać go. Muzycy starali się też nieco eksperymentować, wracając do krautrockowych korzeni formacji. W składzie znalazł się gitarzysta Reinhard Iffländer, który zastąpił Rösnera; dokooptowany został również saksofonista Jürgen Dose (względnie Dohse). Jedynym śladem po tym okresie funkcjonowania zespołu jest wydany w 2004 roku przez Garden of Delights kompakt „Remember”, zawierający koncert zagrany 28 kwietnia 1973 roku w studiu kolońskiego Westdeutscher Rundfunk (WDR) na potrzeby programu radiowego „Kleine Nachtmusik”. Występ został wyemitowany i odłożony na półkę. Biorąc pod uwagę, że na dziewięć zawartych na krążku utworów (a wykonano ich więcej) aż osiem było całkiem nowych, można wyciągnąć wniosek, że Virus miał odpowiednio dużo materiału na trzeci studyjny longplay, który jednak nigdy się nie ukazał.
Jak nie zapomnieć?
Skyline
Skyline
A szkoda, bo prawdopodobnie wyszłaby z tego całkiem niezła, zupełnie inna od poprzednich płyta. Świadczą o tym przede wszystkim kompozycje mocno podszyte soulem i rhythm and bluesem, ale nic nie tracące z rockowej zadziorności (jak „Everybody Knows That I’ve Got That Feeling”, „This is No Anarchy”, „Rock’n’Roll” oraz „In Any Way”). Soulowe inklinacje w warstwie wokalnej Werner Vogt wykazywał już na „Thoughts”, ale tym razem jeszcze bardziej zabarwił swój głos na „czarno”. O dziwo, kapitalnie wypadało to w ostrzejszych, psychodelicznych i hardrockowo-bluesowych utworach („Living in the Country”, „Woods Fun” czy przearanżowanym na nową modłę „King Heroin”). Z jeszcze innej bajki był tytułowy „Remember”, w którym zespół w paru miejscach niebezpiecznie skręcał w stronę pop-rocka. Jeśli muzykom wydawało się, że koncert w Kolonii stanie się dla nich nowym otwarciem, musieli być mocno zawiedzeni. W efekcie skład zaczął się powoli rozsypywać, a gwoździem do trumny okazały się dezercje Riekego, którego zastąpił Michael „Fredy” Stickdorn, i Krahego, na miejsce którego przyjęto Jürgena „George’a” Kochbecka. W tym momencie Virus tak naprawdę przestał istnieć, chociaż…
…w pewnym sensie odżył jeszcze na moment w chwili rejestracji jedynej płyty duetu tworzonego przez gitarzystę Udo Lummera i perkusistę Klausa Brachmanna (zatytułowanej po prostu „Brachmann & Lummer”, 1975), kiedy to w jednym studiu ponownie znaleźli się obok siebie Krahe i Rieke oraz Schäfer i Dose. Może właśnie wtedy Udo został zainfekowany „wirusem”, który z czasem rozwinął się w „chorobę” o nazwie Skyline. W 1976 roku stanął on bowiem na czele formacji, w której znaleźli się trzej byli członkowie ostatniego wcielenia Virus: Werner Vogt, Jürgen Kochbeck oraz Michael Stickdorn. Skład dopełnił jeszcze drugi gitarzysta Reinhard Glowazke, który poznał Michaela w czasie pracy nad bluesowo-folkowym longplayem „Mensch, tut das Gut!” (1975) Ernsta Wilhelma Schmidta. Skyline dwukrotnie zagrał na festiwalu rockowym we Vlotho (w latach 1976 i 1977), stał się rozpoznawalny, lecz nie przełożyło się to na wielką karierę. Dość powiedzieć, że jedyny krążek w swojej dyskografii – „Louise for One Night” (1976) – artyści musieli nagrać i wydać za własne pieniądze.
To nie były już dobre czasy dla psychodelicznego jazz-rocka, a taką właśnie muzykę grał kwintet. Na stronie A znalazły się dwa numery będące gratką dla wielbicieli „czarnych” dźwięków: monotonny, ale dzięki temu mocno transowy i wciągający utwór tytułowy oraz trochę bardziej zróżnicowany „A Break is Not the End”, w którym znalazło się miejsce na improwizacje klawiszy i funkującą gitarę. Nieco lepiej zespół zaprezentował się na stronie B, którą wypełniły psychodeliczno-popowa ballada „Beautiful Lady”, melodyjny, hardrockowy „Dear B. Sunshine” (z gitarowymi wstawkami w stylu Wishbone Ash), energetyczny i mocno jazzujący „Bad, Bad Woman (Intercontinental)”, wreszcie cały zanurzony w funku „Tashiro”. Po latach (2006) wspomniana już wytwórnia Garden of Delights przypomniała ten materiał na srebrnym dysku, poszerzając go o dwie kompozycje ze składanek dokumentujących festiwale we Vlotho – „Tashiro” (1976) i „The Journey” (1977). Ten drugi zagrany został z towarzyszeniem saksofonisty Wolfganga „Willego” Thümmlera oraz perkusjonisty Raimunda „Ömmesa” Fuhriga. I choć nie wzbogacają one w znaczący sposób portretu formacji, pozwalają docenić jej kunszt koncertowy.
Post mortem
Skyline zakończył swój żywot w 1978 roku, kiedy Michael Stickdorn powołał do życia jazzrockowe Alto („Alto”, 1978; „Happy Ambrosia”, 1980), a zaraz potem utrzymany w podobnej stylistyce Cyklus („Planet of Two Suns”, 1979). Był to już jednak zupełnie inny jazz-rock od tego z początków czy połowy lat 70., dużo bardziej przystępny dla mniej wyrafinowanego słuchacza. Zdarzało się też jednak, że Michael wracał do grania lżejszego progresu – głównie w grupach Lake i Elephant. Najbardziej aktywnym muzykiem pierwszego składu Virus, który potem zasilił Weed, okazał się Bernd Hohmann(-Stahl), czyli „Molle”. Jego artystyczny pseudonim stał się z czasem nazwą zespołu, pod jaką występował na festiwalach we Vlotho (1977) i w Porta Westfalica nad Wezerą (1978). Wydał też album „Kotten Musik” (1978), w nagraniu którego wspomógł go między innymi będący już po duchowej przemianie Werner Monka (występujący pod hinduskim imieniem Govindás). Na początku lat 80. Bernd koncertował pod szyldem Kotten Bluesband, a w 1983 roku zdecydował się na, jak się potem okazało, sześcioletnią emigrację do Stanów Zjednoczonych, gdzie stał na czele White Man Molle Band. Wrócił na początku nowej dekady i – jako White Man Burnt – przypomniał się starym fanom bluesową płytą „Dig It Man!” (1993). Potem pod szyldem Pearly Gates nagrał „Wing of Love” (1994), jako White Man Molle wydał EP-ki „1” (1997) i „2 – USA/D” (1998) oraz longplay „Narayandas” (2009); po drodze był jeszcze – działający po dziś dzień – Molle’s Tough Cocktail („Live”, 2003), a ostatnio duet ze skrzypkiem Miko Mikuliczem („Sideways”, 2017). Czy jednak któraś z tych płyt jest w stanie sprawić, że dawnym wielbicielom Virus i Weed serce zacznie bić szybciej? Pytanie wydaje się retoryczne.
koniec
« 1 2
5 lutego 2024

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.