Michał Perzyna [80%]
Mosqitoo to formacja nienowa, bo powstała już w 2002 roku. Duet, w skład którego wchodzą wokalistka i autorka tekstów Monika Głębiewicz, a także kompozytor i producent Rafał Malicki, przez kilka ostatnich lat gościł co prawda na polskiej scenie (i to raczej tej popularnej), ale znajdował się w cieniu kilku innych ekip. „Synthlove” to trzecia w jego dorobku płyta, będąca dowodem na to, że i nad Wisłą można nagrać naprawdę dobry krążek zawierający pokaźną dawkę pulsującego electro. Jak sama nazwa wydawnictwa sugeruje, całość brzmień krąży w stylistyce synthpopu, z dużymi odchyleniami w stronę zarówno lekkiego disco, house i popu (często z wyczuwalnym zwrotem w kierunku lat 80.), a motywem przewodnim jest naturalnie miłość. Najważniejsze, że wszystko wyprodukowane jest w taki sposób, że ciężko znaleźć punkt zaczepienia do krytyki i wytykania czegokolwiek – przez komplet jedenastu kawałków przepływa się swobodnie, a krążek może być dla wielu innych muzyków przykładem spójności. Co najmniej niezłym trzeba też określić wokal Moniki, aczkolwiek nie da się ukryć, że odgrywa on na „Synthlove” drugoplanową rolę, co bynajmniej nie stanowi zarzutu. Wręcz przeciwnie: głos artystki świetnie wkomponowany w klubowe brzmienia dopełnia dzieła i jest uzupełnieniem błogiego, kołyszącego klimatu, którego uzyskanie jest największym osiągnięciem duetu. Mosqitoo zasłużyło na naprawdę wielkie brawa, a słuchacze na więcej utworów o jakości „Colour Is Blue” i „Getting Closer”.
Jakub Stępień [60%]
The National z płyty na płytę ewoluują, małymi kroczkami dodając kolejne elementy do swojej indierockowej układanki. Klimaty znane z albumów Joy Division, the Cure, REM czy Tindersticks, adoptowane przez kapelę na poprzednich krążkach, wypełniają także najnowszy „High Violet”. Szerokie instrumentarium doskonale urozmaica melancholijne, lecz pozbawione banału kompozycje. Smyczki i dęciaki tworzą tło dla głębokich dźwięków basu i perkusji, gitarowych zagrywek czasem schowanych, czasem wysuwających się na plan pierwszy. Nad tą spójną mozaiką dźwiękową i bogactwem brzmieniowym oraz aranżacyjnym króluje oczywiście głos Matta Berningera. Bohater tekstów lidera – niegdysiejszy buntownik zdający się w końcu godzić z życiową porażką i serią spotykających go zawodów, pasuje do smutnej i przejmującej muzyki zawartej na „High Violet”. Dzięki dźwiękowo-literackiej zgodności krążek potrafi wciągnąć słuchacza i pochłonąć mu kilka wieczorów, lecz niestety brak mu czegoś, co zostałoby na dłużej, i po jakimś czasie chęci by do niego wracać mijają.
Mieszko B. Wandowicz [90%]
Kiedy cztery lata temu Newsom wydała „Ys”, wielu oniemiało. Czarujący, dziewczęcy głos młodej kompozytorki tłumaczył w nieprzyzwoicie długim utworze, przy akompaniamencie harfy i orkiestry, że meteor to tylko świetlista smuga przecinająca niebo, a meteoroid – skalny okruch przemierzający przestworza. Było w tym – jak i w pozostałych numerach – coś niesamowitego. I mimo że album został zmieszany z błotem przez niejednego krytyka, zasłużenie pojawia się dziś w większości zestawień najważniejszych płyt XXI wieku. Świeży krążek jest więc wydarzeniem, do którego wypada się odnieść. A zatem: po pierwsze, wbrew plotkom, nowy album Joanny Newsom nie jest za długi, chociaż zawiera trzy dyski. (Zwłaszcza że rozmieszczenie utworów – czasowo zmieściłyby się na dwu nośnikach – sugeruje, by słuchać kompaktów osobno). Po drugie, nie jest kopią dokonań Kate Bush, mimo iż to jak dotąd najbliższe dokonaniom Brytyjki dzieło utalentowanej harfistki. Po trzecie wreszcie, „Have One on Me” nie sprawia wrażenia materiału wymuszonego. Stylistycznie lokuje się gdzieś między „Ys” a „The Milk-Eyed Mender” – jest znacznie mniej awangardowe i bardziej przystępne niż poprzedni długograj, ale zachowuje jego monumentalność. Niekiedy zresztą Newsom uśmiecha się do słuchaczy, cytując charakterystyczne zagrania z „Ys”. Mniej jest tu harfy, mniej klasycznych inspiracyj, więcej jazzu, a może i rocka progresywnego – tak, w sumie trochę przearanżowane, mogłoby być „Have One on Me” wybitnym albumem z lat 70. To krążki bardziej niż poprzednie nagranie zróżnicowane klimatycznie, ale równiejsze, trochę mniej oryginalne, ale dojrzalsze, choć najlepsze momenty nie dorównują najlepszym z „Ys”. Szkoda tylko, że wraz z tą dojrzałością stracił głos Newsom trochę swojej dziewczęcości, a z nią – uroku. Nadal wszakże tworzy panna Joanna muzykę po prostu – banalnie – przepiękną. Znakomity album wyjątkowej artystki.
Jacek Walewski [60%]
Kiedy ma się w składzie muzyków Zu czy The Thing, można zaszaleć. Panowie Massimo Pupillo, Paal Nilssen-Love i Terrie Ex postanowili pójść na całość i w swoim pobocznym zespole nie pisać zwykłych utworów. Każdy ich występ na żywo to ponoć zupełnie nowe, freejazzowe improwizacje. Czy to prawda, sprawdzą zapewne tylko jeżdżące za zespołem groupies albo zapaleni bootlegowicze. „Slap & Tickle” to zapis koncertu, który grupa dała na norweskim Kongsberg Jazzfestival. Dwa długie umieszczone na płycie numery to rzecz ciężkostrawna i przeznaczona dla koneserów gatunku. Czasami ma się wrażenie, że muzycy trochę przesadzają z wyżywaniem się na swoich instrumentach. Co jednak począć? Adrenalina w czasie występu buzuje! Posłuchać warto. Szczególnie w celu przygotowania się na występ grupy na tegorocznym Avant Art Festival.
Mieszko B. Wandowicz [60%]
Podstawowa stylistyczna różnica między trzecią płytą Red Sparowes a poprzednimi nagraniami polega na tym, że poszczególne utwory zamiast trzydziestoma, nazwane są średnio trzema słowami. To spory zawód – gargantuiczne tytuły stanowiły charakterystyczny dodatek do masywnych postrockowych kompozycyj grupy. Jeśli porzucić drwiny, zostanie album, który z postępem ma niewiele wspólnego – bo trudno takowym nazwać stworzenie krążka nieco może lżejszego niż wcześniejsze. I bardziej rozlazłego. „The Fear is Excruciating, But Therein Lies the Answer” to 40 minut muzyki, mogącej sprawić przyjemność entuzjastom nurtu, w którym dziś bardziej od oryginalności liczy się nastrój, w jaki wprowadzać mają przestrzenne, instrumentalne utwory; muzyki nadal zręcznie zrobionej i świetnie sprawdzającej się jako tło do pracy, ale nijak nie wciągającej. Ot, trochę przyjemnego mogwajowania i floydowania.
Piotr „Pi” Gołębiewski [60%]
Szwedzcy militaryści powracają z nową płytą. Jak zwykle skupiają się na niej na wydarzeniach związanych z II wojną światową. Mamy więc opisane losy bitwy o Midway („Midway”), bitwy o Anglię („Aces in Exile”), wojny grecko-włoskiej („Coat of Arms”), amerykańskiej 101 Dywizji Spadochronowej zrzuconej w 1944 roku w Belgii („Screaming Eagles”), norweskiego oddziału, który wysadził w powietrze niemiecką fabrykę ciężkiej wody, potrzebnej do stworzenia bomby atomowej („Saboteur”), i fińskiego snajpera nazywanego przez Rosjan „Białą Śmiercią” („White Death”). Interesującymi utworami są „Wehrmacht”, będący hołdem dla wojskowego profesjonalizmu niemieckiego, i „The Final Solution”, opowiadający o holokauście. Na szczęście muzycy nie starają się być na siłę kontrowersyjni, nie ma więc mowy o gloryfikacji nazizmu itp. Dla nas najważniejszym kawałkiem jest „Uprising”, odnoszący się do wydarzeń związanych z powstaniem warszawskim. To już drugie po „40:1” nawiązanie Sabatonu do polskiej historii. Pod względem muzycznym na „Coat of Arms” nie mamy do czynienia ze specjalną rewolucją w stylu grupy. Wciąż jest to podniosły i energetyczny power metal, nieodbiegający jednak daleko od ogólnie przyjętych standardów. Miłośnicy będą zachwyceni, przeciwnicy zdegustowani, a wszystkim chciałbym przypomnieć, że mimo wszystko twórczości Sabaton nie należy brać śmiertelnie poważnie, czego dowodem jest metalowy hymn zamykający krążek „Metal Ripper”, którego wersy składają się ze zlepków metalowych standardów.
Jacek Walewski [80%]
W sumie to, co grają, zdefiniowali już w tytule swojego piątego albumu. To jednak duże uproszczenie. Na „Blackjazz” ekscentryczni członkowie Shining połączyli ze sobą elementy jazzu, black metalu, muzyki elektronicznej oraz wariacje na temat twórczości King Crimson i Mike’a Pattona. Tym samym nagrali swoje opus magnum, a także jedną z najlepszych płyt w tym roku.
Jakub Stępień [50%]
Na drugim w swoim dorobku albumie muzycy dali upust pomysłom, które na debiucie były lekko zaintonowane. „Hidden” to wyprawa w świat ciężkich, monotonnych bębnów, orkiestrowych brzmień i mrocznych dźwięków. Całość jest monumentalna, a poszczególne kawałki pełne patosu. To płyta, która może zachwycić, wciągnąć słuchacza i zniewolić, niestety może także przytłoczyć, zniechęcić i spowodować, że na dźwięk nazwy These New Puritans będzie uciekał gdzie przysłowiowy pieprz zasiany. Afrykańskie rytmy, dziecięcy chór, syntezatory, wprawiające całe otoczenie w drżenie dęte basy i nawet jazzowy fortepian znalazły swoje miejsce na tym krążku. Przerost formy nad treścią czy przebłysk geniuszu? Można się spierać, gdyż to bardzo trudna w ocenie rzecz. Warto posłuchać i mieć na ten temat własne zdanie.
Jakub Stępień [60%]
Nowe dzieło James Lavelle to jedno z bardziej oczekiwanych wydarzeń muzycznych ostatnich trzech miesięcy, mimo że najlepsza rzecz jaka ukazała się pod tym szyldem to wydany 12 lat temu debiut a i poziomu jaki prezentował drugi album nie udało się już nigdy później przeskoczyć. Na szczęście trochę się na „Where Did the Night Fall” dzieje, mamy triphopowe klimaty, rockową energię, nowofalowe transy, orientalne motywy i wpadające w ucho melodie. I mogłaby to być najlepsza od kilku lat płyta UNKLE, z dobrze wyważonymi proporcjami między popowymi zapędami znanymi z „Never, Never, Land” a bardziej awangardowym podejściem do kompozycji i muzycznymi eksperymentami, lecz niestety niepozbawiona jest momentów nużących, niepotrzebnie osłabiających całość, a co ważniejsze – ta stylistyczna mozaika nie posiada żadnego motywu przewodniego: konkretnego spoiwa, które mogłoby pozwolić słuchaczowi zanurzyć się w tych utworach na dłużej.
"Before Today" - faktycznie rewelacyjna! Słyszałem jeszcze takie określenia "hypnagogic rock" (które kazały mi się tylko krzywo uśmiechnąć) ale jak zwał, tak zwał, a muzyka dobra na wszystko: i do odpłynięcia ciemną nocą, i w 40-stopniowym upale w zatłoczonym autobusie (solówka w Butt-House Blondies - oh yeah!). Czy płyta roku? Nie wiem. Ale zaskoczenie roku na pewno.