Esensja słucha: Listopad 2011
[Alisa „20.12”, Haus Arafna „New York Rhapsody”, Igorrr „Nostril”, Isole „Born from Shadows”, KniaZz / КняZz „Pismo iz Transilwanii”, Obrero „Mortui Vivos Docent”, :Of The Wand & The Moon: „The Lone Descent”, Senmuth „Eastextures of Soundstones”, Tara King th. „Extravagant, Grotesque & Nonchalant”, The Black Ghosts „When Animals Stare”, Thievery Corporation „Culture of Fear” - recenzja]
:Of The Wand & The Moon:
‹The Lone Descent›
Utwory | |
CD1 | |
1) Sunspot | 7:08 |
2) Absence | 6:31 |
3) A Pyre Of Black Sunflowers | 8:35 |
4) Tear It Apart | 4:36 |
5) We Are Dust | 3:24 |
6) A Tomb Of Seasoned Dye | 4:52 |
7) Is It Out Of Our Hands? | 5:49 |
8) Watch The Skyline Catch Fire | 2:52 |
9) The Lone Descent | 6:50 |
10) Immer Vorwärts | 2:50 |
11) A Song For Deaf Ears In Empty Cathedrals | 6:22 |
:Of the Wand & the Moon: – The Lone Descent
Sebastian Chosiński [80%]
:Of the Wand & the Moon: to istniejący od dwunastu lat solowy projekt Duńczyka Kima Larsena, który rozpoczynał karierę jako gitarzysta doom metalowej kapeli Saturnus. W ciągu pięciu lat (1994-1999) nagrał z nią dwa albumy – „Paradise Belongs to You” (1996) oraz „For the Loveless Lonely Nights” (1998) – po czym postanowił pójść „na swoje”. Przy okazji znacząco zmienił też krąg swoich muzycznych zainteresowań, kierując się ku neo-folkowi i dark-ambientowi, czemu dał już wyraz na „Nighttime Nightrhymes” (1999) – debiutanckiej płycie :Of the Wand & the Moon:. Potem były jeszcze „pełnometrażowe” krążki „:Emptiness:Emptiness:Emptiness:” (2001), „Lucifer” (2003) oraz „Sonnenheim” (2005), po którym nastąpiło sześć długich lat milczenia. Ten czas Larsen wykorzystał na rozwijanie kolejnych własnych projektów bądź współpracę z innymi kapelami ze swojej rodzimej wytwórni, czyli Heidrunar Myrkrunar. Pojawił się między innymi na płytach sygnowanych nazwami Solanaceae, Unto Ashes, Sonne Hagal, In Ruin, Forseti, Solblot, Les Chasseurs de la Nuit oraz Black Wreath. Aż wreszcie nadeszła pora na reaktywowanie :Of the Wand & the Moon:. Czwarty w dorobku album zespołu – zatytułowany „The Lone Descent” – trafił do sprzedaży we wrześniu. Poza Larsenem w jego nagraniu udział wzięli trzej Duńczycy: wiolonczelistka Soma Alpass, skrzypaczka i wokalistka Anne Eltard oraz trębacz Bo Rande, jak również australijski perkusista Death in June John Murphy oraz jego kolega po fachu z niemieckiego Sonne Hagal – John van der Lieth. Najwięcej miał jednak do powiedzenia sam Kim – to on odpowiedzialny był za kompozycje i teksty, dźwięki gitary akustycznej i dominujące na krążku męskie partie wokalne.
„The Lone Descent” zawiera jedenaście utworów, spośród których najkrótsze trwają niespełna trzy, natomiast najdłuższy – ponad osiem i pół minuty. Muzycznie niewiele jednak różnią się one od siebie. Pierwsze wrażenie, jakie pozostawia po sobie ta płyta – to uczucie skrajnej monotonii. I choć po piątym czy szóstym przesłuchaniu doznanie to wcale nie mija, trzeba przyznać, że dopiero z czasem zaczyna się dostrzegać w tej muzyce smaczki. Praktycznie w każdym kawałku na plan pierwszy wybija się wokal Larsena, niski i głęboki, niekiedy bliski melorecytacji, dzięki temu – działający na słuchacza wręcz hipnotyzująco; natomiast na tle mrocznych ambientowych klawiszy słyszymy najczęściej bardzo gęsto podane dźwięki gitary akustycznej. Tak jest w otwierającym album „Sunspot”, jak i późniejszych „Absence”, „We Are Dust” (mogącym kojarzyć się z dokonaniami wczesnego, jeszcze bardzo surowego Leonarda Cohena), „A Tomb of Seasoned Dye”, tytułowym „The Lone Descent” oraz wieńczącym całość „A Song for Deaf Ears in Empty Cathedrals”. Gdy jednak w te i inne numery wsłuchać się dokładniej, można wychwycić też masę innych brzmień. Jak w „A Pyre of Black Sunflowers”, gdzie mniej więcej od połowy prym wiodą już tylko klawisze i smyczki; jak w brzmiącym najbardziej przebojowo „Tear it Apart”, o którego uroku decydują skrzypce, fortepian i żeński wokal w chórku; jak w nieco lżejszych i radośniejszych w warstwie muzycznej miniaturach „Watch the Skyline Catch Fire” oraz „Immer Vorwärts”. Jedno jest pewne: po sześciu latach milczenia Kim Larsen podarował wielbicielom :Of the Wand & the Moon: (i przy okazji swego talentu) kolejną wyborową płytę. Sięgnąć po nią powinni bez najmniejszego wahania ci wszyscy, którzy w folku niekoniecznie szukają skocznych melodii. Którzy znacznie bardziej wolą zadumę i smutek.
Senmuth
‹Eastextures of Soundstones›
Utwory | |
CD1 | |
1) Eastextures chapter I | |
2) Eastextures chapter II | |
3) Eastextures chapter III | |
4) Eastextures chapter IV | |
5) Soundstones chapter I | |
6) Soundstones chapter II | |
7) Soundstones chapter III | |
8) Soundstones chapter IV | |
Senmuth – Eastextures of Soundstones
Sebastian Chosiński [60%]
Jeśli wydaje Wam się, że do grona najpłodniejszych twórców w dziejach – bardzo szeroko rozumianej – muzyki rockowej należy zaliczyć takich wykonawców jak Tangerine Dream, Klaus Schulze, Hawkwind, The Residents czy John Zorn – macie oczywiście rację! Ale z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że wszystkich ich bije na głowę rosyjski muzyk-multiinstrumentalista ukrywający się pod pseudonimem Senmuth. Swoją muzyczną karierę rozpoczął w 1998 roku w zespole Anima, który wykonywał muzykę z pogranicza industrialu i rocka alternatywnego. Nagrał z nim w ciągu pięciu lat trzydzieści płyt, po czym pożegnał się z kolegami i zaczął pracować na własne konto. W ciągu następnych siedmiu lat pod pseudonimem Senmuth opublikował – uwaga! – dziewięćdziesiąt dziewięć płyt. A do tego doliczyć trzeba jeszcze albumy projektów pobocznych, na których czele stoi – chociażby Tenochtitlan (cztery płyty), Nenasty (trzy krążki), Harmahis (dwie produkcje) oraz Bitrayer (tylko jeden album!). Pole muzycznych zainteresowań artysty jest przeogromne – od new age, ethno i ambientu, poprzez industrial, gotyk, EBM, aż po doom metal i neo-folk. Niezmienne są tylko inspiracje starożytnymi cywilizacjami, wśród których poczesne miejsce zajmuje Starożytny Egipt (sam Senmuth przyznaje, że poświęcił mu dwadzieścia cztery krążki).
Wydana nie tak dawno całkowicie instrumentalna płyta „Eastextures of Soundstones” (sto trzydziesta dziewiąta w dyskografii Rosjanina) zaliczona została przez artystę – obok takich albumów jak „Path of Satiam” (2006) „KaaraNa” (2008), „Madinat al-Mayyit” (2009), „Mal’akatu” (2010) i „Farhakote” (2011) – do dzieł inspirowanych kulturą Wschodu i Azji Środkowej. Senmuth całość skomponował, nagrał (korzystając z gitar i instrumentów elektronicznych) oraz wyprodukował. Złożyły się na ten krążek dwa rozbudowane (każdy podzielony na cztery rozdziały) utwory: „Eastextures” oraz „Soundstones”. Muzycznie jest to przede wszystkim orientalizujący metal, w którym na tle w sporej części ambientowo-industrialnych podkładów usłyszeć możemy ostre rockowe gitary. Nie zawsze taka mieszanka się sprawdza – bywa, że automatyczna perkusja brzmi nazbyt syntetycznie, co może drażnić zwłaszcza uszy fanów metalowego wcielenia Senmutha. Artysta dba jednak o to, aby przyciągać uwagę wieloma smaczkami – raz są to dźwięki rozbudowanych smyczków, to znów flety, kolejnym zaś razem brzmienia przywodzące na myśl sitar i inne orientalne instrumenty. Spośród ośmiu wyodrębnionych utworów najlepiej wypadają drugie rozdziały „Eastextures” i „Soundstones” – w nich dzieje się najwięcej, choćby dzięki zmiennym nastrojom i dynamice. Całość wieńczy ponad jedenastominutowa czwarta część drugiej z wymienionych kompozycji. To już w zasadzie minisuita, dzieląca się na kilka skrajnie odmiennych w formie fragmentów. Miejscami przypominają one nawet newage’owe dokonania Kitaro, choć brak im mimo wszystko melodyjności i zwiewności typowych dla twórczości Japończyka. Senmuth nie jest muzycznym geniuszem, daleko mu do na przykład Mike’a Oldfielda – innej Zosi-samosi światowego szołbiznesu. A jednak nie można odebrać mu ani zapału, ani talentu. Mimo to wątpię, by znalazł takich fanów, którzy z wypiekami na twarzy czekać będą na każdą kolejną jego płytę.
Płytę można pobrać ze strony artysty –
tutaj.
Tara King th.
‹Extravagant, Grotesque & Nonchalant›
Utwory | |
CD1 | |
1) Psychotropic Mood | |
2) Extravagant, Grotesque & Nonchalant | |
3) Astro Girl | |
4) Disparais-Moi | |
5) Fake Girl | |
6) Pretty Mess | |
7) Pretty Mess II | |
8) Freaky Frenzy | |
9) Hating your Guts | |
10) Ride My Horse | |
11) Talking Too Loud | |
Tara King th. – Extravagant, Grotesque & Nonchalant
Michał Perzyna [80%]
Francuski zespół Tara King th., specjalizujący się w eksperymentalnym popie (ze sporym ładunkiem elektroniki i rocka), działa na rynku muzycznym od dawna – jego długogrającym debiutem był mroczny „Sequence 01”, który światło dzienne ujrzał już w 2003 roku. Wkrótce zaistniał drugi, bardziej przystępny krążek, zatytułowany „The Tara King Theory” (2005), a także kilka pomniejszych wydawnictw. W końcu ostatnio wydano „Extravagant, Grotesque & Nonchalant”, będący solidną porcją żywych, hipnotyzujących dźwięków, których rodowodu można szukać nawet w latach 60. i 70. poprzedniego stulecia. Na trackliście dominują wyraziste i ostre, rockowe gitary oraz dobra melodyka, nieustannie podtrzymująca zainteresowanie. Do tego trochę elektroniki, którą najłatwiej scharakteryzować przy użyciu łatki „retro”, a także znajdujący się przeważnie na drugim planie żeński, aksamitny wokal (należący do Béatrice Morel). Zgodnie z zapowiedziami album ma spory soundtrackowy potencjał – kiedy damy się wciągnąć do świata, którego konstruktorami są Béatrice, Arno, Josselin i Alexis, to poczujemy się jak w jakimś starym, może nawet czarno-białym, a na pewno francuskim filmie (zresztą ku takim klimatom kieruje nas choćby okładka).
Zdecydowanie najlepsze wrażenie robią trzy utwory: energiczny i pobudzający „Astro Girl”, trochę bardziej wyważony, ale ciągle drapieżny, a do tego rytmiczny i świetnie kołyszący „Fake Girl” oraz „Ride My Horse” – z wyraźnym basem, początkowo nieco spokojniej prowadzony przez damsko-męski duet wokalny, który razem z dźwiękami nabiera mocy, aby chwilę później znacznie się uspokoić i na nowo nabrać rozpędu… aż do żywego zakończenia. Charakterystyczne, jak w przypadku wywołanego wcześniej filmowego soundtracku, że na płycie wszystko ze sobą współgra, a kolejne propozycje wynikają ze swoich poprzedników. Pomimo dużej energii (kilka kawałków wypada naprawdę ostro), ale też okresowego zmniejszania tempa czy licznych (udanych!) prób łączenia delikatnych melodii z żywiołowymi gitarami, zespół nie wybija słuchacza z przemyślanej i konsekwentnej muzycznej ścieżki. Niewątpliwie „Extravagant, Grotesque & Nonchalant” to pozycja, do której idealnie pasuje określenie „vintage”, ale jednocześnie mająca w sobie mnóstwo świeżości i nowoczesności.