Ponad cztery lata australijski sekstet We Lost the Sea wystawiał na ogromną udrękę cierpliwość swoich najzagorzalszych wielbicieli. Aż wreszcie na początku października mogli oni w końcu odetchnąć z ulgą. Do sklepów trafiła bowiem czwarta studyjna płyta postrockowców z Antypodów. „Triumph & Disaster” to postapokaliptyczna opowieść matki i syna o… ostatnim dniu spędzonym na Ziemi.
Tu miejsce na labirynt…: Jaka cudowna katastrofa!
[We Lost the Sea „Triumph & Disaster” - recenzja]
Ponad cztery lata australijski sekstet We Lost the Sea wystawiał na ogromną udrękę cierpliwość swoich najzagorzalszych wielbicieli. Aż wreszcie na początku października mogli oni w końcu odetchnąć z ulgą. Do sklepów trafiła bowiem czwarta studyjna płyta postrockowców z Antypodów. „Triumph & Disaster” to postapokaliptyczna opowieść matki i syna o… ostatnim dniu spędzonym na Ziemi.
We Lost the Sea
‹Triumph & Disaster›
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Towers | 15:03 |
2) A Beautiful Collapse | 07:34 |
3) Dust | 04:00 |
Winyl2 | |
1) Parting Ways | 12:44 |
2) Distant Shores | 04:23 |
3) The Last Sun | 14:40 |
4) Mother’s Hymn | 05:42 |
Warto zacząć znajomość z „Triumfem i katastrofą” od dokładnej analizy okładki. Tylko z pozoru wygląda ona sielankowo. W kontur obrazujący postać matki wpisany jest bowiem obrazek dość charakterystyczny dla malarskich dzieł postapokaliptycznych. W oddali widać zrujnowane miasto przemysłowe, nad którym – jak memento – wisi złowrogie czerwone Słońce. Samotnie zmierzający ku niemu chłopiec, syn kobiety, podąża prostą drogą ku symbolicznemu końcu świata. Znikąd nie widać ratunku. Zaprezentowane powyżej wnioski nie są jedynie domysłami – wynikają z przesłania, jakim podzielili się twórcy płyty, a zwłaszcza dwaj gitarzyści zespołu Matt Harvey i Mark Owen, którzy wymyślili całą tę historię. Co nimi kierowało? Przyczyn było co najmniej kilka: od globalnego kryzysu klimatycznego, poprzez nadmierną konsumpcję, aż po zerwanie więzi międzyludzkich prowadzących do osamotnienia, izolacji, utraty miłości.
Podsumowując: „Triumph & Disaster” to lament nad planetą, której los zdaje się być, zdaniem Australijczyków, przesądzony. Czy ostatecznie? Tak przynajmniej może wydawać się bohaterom opowieści – nastoletniemu chłopcu i jego matce – których oczyma obserwujemy ostatni dzień Ziemi. Mało optymistyczne, prawda? Ale też sekstet z Sydney dotąd nie wydał ani jednego albumu, który dałoby się zaklasyfikować jako niosący otuchę. A przecież, licząc tylko studyjne, opublikował już cztery. Inna sprawa, że i wcześniejsze losy formacji nie nastrajały szczególnie pogodą ducha (vide samobójcza śmierć wokalisty Chrisa Torpy’ego w marcu 2013 roku)… Debiutem płytowym Australijczyków był wydany własnym sumptem krążek „Crimea” (2010), który cztery lata później doczekał się zremasterowanej reedycji (wciąż za własne pieniądze). W 2012 roku światło dzienne ujrzał natomiast drugi longplay artystów z Antypodów – „The Quietest Place on Earth”.
Przełom w karierze przyszedł wraz z publikacją – w lipcu 2015 roku – doskonałego pod każdym względem albumu „
Departure Songs”. Dzięki niemu wieść o grających post-rocka Australijczykach dotarła wreszcie do Europy. A w ślad za nią przybył sam zespół (w towarzystwie swoich znajomych z Meniscus i Dumbsaint), który 30 maja 2017 roku zagrał nawet koncert w warszawskim klubie Hydrozagadka. Kilka dni później grupa pojawiła się na Dunk!Fest w belgijskim Zottegem, który to występ miał, jak się okazało, duży wpływ na dalsze losy grupy. Organizatorzy imprezy (reprezentujący również wytwórnię płytową z Gandawy) zdecydowali się bowiem podpisać kontrakt z muzykami; zaowocował on nie tylko wydaniem koncertowego krążka „Departure Songs – Live at Dunk!Fest 2017” (2019), ale również wznowieniem – na winylach – wszystkich dotychczasowych wydawnictw zespołu. Wreszcie: publikacją najnowszej płyty „Triumph & Disaster”.
W porównaniu ze składem, który zarejestrował „Departure Songs”, nastąpiła jedna roszada personalna: gitarzystę Brendona Warnera zastąpił Carl Whitbread (także inżynier dźwięku, producent i kompozytor), znany między innymi z łączącej post-rock z doom metalem i hardcore’em formacji Lo!, z którą zarejestrował do tej pory trzy płyty: „Look and Behold” (2011), „Monstrorum Historia” (2013) oraz „Vestigial” (2017). Czy będą kolejne – trudno orzec. Wszystko będzie zapewne zależało od tego, jak bardzo absorbująca okaże się dla niego współpraca z We Lost the Sea. Najnowszy album – dodajmy, że nagrano go w marcu tego roku w Grove Studios w znanym z wodospadów miasteczku Somersby w Nowej Południowej Walii – to kolejny koncepcyjny materiał; ukazał się na płycie kompaktowej (własnym sumptem) oraz na dwóch krążkach winylowych, które na rynek europejski przygotowali szefowie Dunk!Fest. W sumie uzbierała się ponad godzina muzyki. Co ciekawe, tym razem nie tylko instrumentalnej.
Początki We Lost the Sea (od 2007 roku) znaczone były eksploracjami postmetalowymi; z biegiem czasu grupa złagodziła nieco swoje brzmienie, ale nie zapomniała całkiem o swoich korzeniach. W efekcie otwarcie „Towers” brzmi właśnie tak, jakby grała formacja spod znaku post-metalu. A wszystko zaczyna się od alarmistycznie brzmiących gitar, które odebrać należy jako ostateczne ostrzeżenie dla naszej planety. Ostre, nieprzyjemne tony wrzynają się w uszy, nie sposób przejść obok nich obojętnie. Nawet wtedy, kiedy zostają zepchnięte na dalszy plan, przekształcając się z czasem w typowo postrockową ścianę dźwięku, a na ich tle pojawia się melodyjny motyw na gitarze. Po prawie czterech minutach następuje przesilenie: noise’owej, zgrzytliwej gitarze od tej pory towarzyszy – i na ten kontrast warto zwrócić uwagę – majestatyczny fortepian. Rozwijany przez kilka kolejnych minut motyw z czasem zyskuje na mocy, prowadząc do następnego przełomu.
W trzeciej (nieoficjalnej) części utworu Australijczycy snują swoją opowieść, wykorzystując dodatkowo syntezatory i mellotron, a kończą dokładnie tak, jak zaczynali – postmetalowym uderzeniem, które z jednej strony budzi grozę, ale z drugiej – urzeka rozmachem i pięknem smutku. Czego spodziewać się po drugim w kolejności „A Beautiful Collapse” – sugeruje już sam tytuł. To podręcznikowy wręcz przykład budowy kompozycji obrazującej najkrótszą drogę od „sielanki” do „tragedii”. Po kilkudziesięciu pierwszych sekundach, delikatnych i stonowanych, pojawiają się przesterowane gitary, będące zapowiedzią nadciągających czarnych chmur. W końcu nadchodzi fala dźwięku, która zmiata wszystko, co znajduje się na powierzchni. Obsesyjnie zapętlone motywy gitarowe doprowadzają niemal do szaleństwa, a całości obrazu dopełniają złowrogie syntezatory, wydające chropawe dźwięki jak licznik Geigera mierzący poziom promieniowania tuż po awarii reaktora jądrowego w Czarnobylu.
Zdając sobie sprawę, że za sprawą „Towers” i „A Beautiful Collapse” słuchacze mogli zostać doprowadzeni na skraj załamania nerwowego, następujący po nich czterominutowy „Dust” ma za zadanie przede wszystkim załagodzić emocje. Choć to trochę tak, jakbyśmy szukali ukojenia na cmentarzu ofiar masowej zbrodni. Elegijne akordy fortepianu w połączeniu z przejmująco smutną gitarą i przeszywającą rozpaczą trąbką (gościnnie zagrała na niej Ellen Kirkwood) nie przynoszą bowiem ani odrobiny nadziei. Zaskoczeniem może być natomiast otwierający drugi longplay „Parting Ways”, który zaczyna się jak… walczyk. I dopiero z czasem ewoluuje w stronę klasycznego post-rocka. W drugiej połowie tej kompozycji Australijczycy ponownie podkręcają tempo, przypominając sobie o metalowych początkach formacji. Kojąco za to – i to bez żadnych podtekstów – działa „Distant Shores”, otulony swampowo-country’ową gitarą, która myślami przenosi nas na odległą od zniszczonych kataklizmem miast sielską wieś.
Ale, jak wiemy, nadziei raczej nie należy mieć. O czym dobitnie przekonuje wieńczący właściwą część opowieści Harveya i Owena „The Last Sun”. To prawie piętnastominutowy utwór, który mógłby posłużyć za wzorzec post-rocka. Jest w nim bowiem wszystko, czym gatunek ten się charakteryzuje – od zapętlonych, pełnych niepokoju gitar, poprzez ambientowe tło klawiszy, po monotonne, ale urzekające finezją i artyzmem melodie. Nie brakuje również rockowej mocy, która z każdą kolejną minutą przybiera na sile. By w finale ustąpić miejsca nastrojowym syntezatorowym pasażom. W tym momencie „Triumph & Disaster” mogłoby się skończyć. Ale muzycy postanowili dodać jeszcze jeden, wcale nie traktowany jako bonus, numer – zaśpiewany przez Louise Nutting (niegdyś w jazzowo-popowym Wartime Sweethearts) „Mother’s Hymn”. To urokliwa, na przekór temu wszystkiemu, co usłyszeliśmy wcześniej, optymistyczna ballada, w której równie istotną rolę co głos wokalistki odgrywają partie fortepianu i trąbki.
Trudno wyobrazić sobie piękniejsze, chociaż jednocześnie zaskakujące, zwieńczenie płyty. Z drugiej strony jednak, jeśli już żegnać się z Ziemią, to mimo wszystko z uśmiechem na twarzy. Wszak służy(ła) nam jako dom od miliardów lat.
Skład:
Matt Harvey – gitara elektryczna
Mark Owen – gitara elektryczna
Carl Whitbread – gitara elektryczna
Mathew Kelly – fortepian, syntezatory
Kieran Elliott – gitara basowa
Nathaniel D’Ugo – perkusja
gościnnie:
Ron Pollard – mellotron (1)
Ellen Kirkwood – trąbka (3,7)
Louise Nutting – śpiew (7)