Najlepsze filmy IV kwartału 2013Styczeń miesiącem podsumowań rocznych, więc ostatni kwartał 2013 musimy podsumować chwilę wcześniej – ale wszystkie premiery już za nami, możemy więc przedstawić Wam 10 najlepszych filmów tego okresu.
EsensjaNajlepsze filmy IV kwartału 2013Styczeń miesiącem podsumowań rocznych, więc ostatni kwartał 2013 musimy podsumować chwilę wcześniej – ale wszystkie premiery już za nami, możemy więc przedstawić Wam 10 najlepszych filmów tego okresu. Wizualnie „Grawitacja” jest przeżyciem nie do zapomnienia i ze wsparciem technologii 3D daje nam możliwość posmakować kosmicznego spaceru jak nigdy dotąd. Długie ujęcia Emmanuela Lubezkiego, autora zdjęć do filmu, wpasowują się w „Grawitację” w niezwykły sposób – kamera unosi się swobodnie w przestrzeni i obserwuje pracujących astronautów, zbliża i oddala, by za chwilę „wlecieć” w hełm jednego z nich i pozwolić obserwować kosmos jego oczami i raczyć widokami naszej planety. Pomysł dramaturgiczny na łańcuchowe zniszczenie krążących wokół Ziemi sztucznych satelit i stacji kosmicznych wydaje się dość prosty, ale wykorzystany jest bardzo efektywnie. Odłamki po katastrofie okrążają Ziemię i co mniej więcej półtorej godziny uprzykrzają życie bohaterom. A efekty niszczonych w ciszy stacji są spektakularne i wciskają w fotel. Realizmu dodaje fakt, że „Grawitacja”, co zdarza się rzadko, mocno stara się honorować prawa fizyki. Choć głównym zamiarem Cuaróna było nakręcenie trzymającego w napięciu thrillera, to tytułowa grawitacja ma także bardziej metaforyczne znaczenie. Wzniesienie się poza zasięg przyciągania jest dla bohaterów możliwością ucieczki od ludzi, świata i problemów pozostawionych na Ziemi. Pustka i cisza kosmosu daje bezpieczeństwo i spokój. Ale jakże złudne. Takie oderwanie od rzeczywistości przynosi ukojenie tylko, gdy mamy świadomość zaczepienia i możliwości powrotu. Bez grawitacji człowiek staje się tylko dryfującym w przestrzeni kosmonautą. A ostatecznie Ziemia z bliska okazuje się nie mniej piękna niż ta widziana z kosmosu. „Labirynt” to rasowy thriller detektywistyczny, mroczny jak dusza psychopatycznego mordercy, zimny niczym deszczowe metropolie w filmach noir. Prowincja, na której rzecz się dzieje, też zresztą ocieka w równym stopniu krwią, co deszczem. Ognisko domowe iskrzące w prologu gaśnie, za to ekran niemal dosłownie zalewa bagno – nierozłączne filmowym eskapadom po granicach moralności. Rzadko trafia na ekrany kryminał tak świadomy swoich możliwości – tego, że jest zdolny nie tanią sensacją, a wycyzelowaną, niespieszną intrygą utrzymać nas na bezdechu przez dwie i pół godziny. Denis Villeneuve (reżyser m.in. nagradzanego „Pogorzeliska”, równie zimnej co premierowy obraz „Politechniki” oraz znanego bywalcom festiwali krótkometrażowego „Next Floor”) nie dość, że ma tę świadomość, to jeszcze pozwala mu ona urzeczywistnić obietnicę zawartą w tytule. Lubimy wszak labirynty, do wyjścia z których nie prowadzi prosta droga; labirynty, w których tuż za rogiem czają się niespodzianki; których nie pokonujemy na oślep, a kierujemy się tropem pozostawionym przez inteligentnego przewodnika. I choć drażnić mogą pozostawiane na szlaku mdłe tropy biblijne (niewspółgrających ze sobą starotestamentowej sprawiedliwości oraz nowotestamentowego nakazu przebaczenia win), obok tych z Dantego chyba najchętniej eksploatowanych motywów kryminału, to nie psują one przyjemności czerpanej z inteligentnego, męskiego kina gatunku. Najlepiej chyba o jakości dzieła Abdelatifa Kechiche’a świadczy fakt, że kilka miesięcy po seansie wcale nie słynne sceny erotyczne najsilniej pozostały mi w pamięci. Oczywiście, sceny erotyczne są doskonałe – nieocenzurowane, realistyczne, estetyczne i fabularnie umotywowane, bo chyba tylko w taki sposób można było pokazać, jak bardzo silna namiętność łączy bohaterki, ale są jedynie dodatkiem do fabuły, bo i bez nich „Życie Adeli” byłoby filmem wartym uwagi. Filmem, dodajmy, będącym przede wszystkim świetnie zrealizowaną historią miłosną, filmem o wzajemnej fascynacji, silnym, nacechowanym erotyzmem uczuciu, oczekiwaniach co do związku i analizą owego związku rozpadu… To, że jest to związek homoseksualny też w gruncie rzeczy jest mniej istotne, choć akurat ważne w innym aspekcie filmu – opowieści o dojrzewaniu i odkrywaniu samej siebie. Aktorstwo jest tu rewelacyjne! Świetna Léa Seydoux, ale absolutnie genialna, praktycznie debiutantka Adèle Exarchopoulos, która, mamy wrażenie, sama przeżywa emocje swej bohaterki (scena rozstania, późniejsza rozmowa w kawiarni to absolutne mistrzostwo świata). A przy tym wiele rzeczy jest tu pokazanych jakby mimochodem, między wierszami, pozwalając na późniejszą analizę przyczyn takich a nie innych zachowań bohaterów. Tak czy inaczej – trzy godziny seansu mijają jak z bicza strzelił. Na czym polega geniusz filmu Howarda? Na tym, że nie wybrał jednego bohatera, lecz opowiada równocześnie o dwóch – wybitnych kierowcach, poza tym ludziach różniących się w każdym aspekcie. Brytyjczyk James Hunt to playboy, bawidamek, ryzykant, chłopak, którego ekscesów obawiają się pracodawcy, ale publiczność i koledzy go uwielbiają. Mówi: „Im bliżej jesteś śmierci, tym bardziej czujesz, że żyjesz”. Austriak Nikki Lauda jest poukładany, systematyczny, analityczny. Także jest doskonałym kierowcą, ale w ludziach nie wzbudza sympatii. Pierwszy chce wygrywać, bo to sprawia mu frajdę, drugi chce wygrywać, bo uważa, że do tego został stworzony. Nie lubią się, ostro rywalizują, ale darzą szacunkiem (do czego oczywiście długo nie mogą się przyznać). Geniusz filmu polega na tym, że przy całych różnicach obie te postacie są równorzędne. Poznajemy ich wady, poznajemy zalety. W jednych momentach kibicujemy Huntowi, w innych Laudzie. Dzięki temu – o ile się nie zna historii tej rywalizacji (a o to jednak trudno, bo ten sezon i wydarzenia związane z walką o mistrzostwo to legenda Formuły 1) – do końca nie wiemy, kto będzie triumfował. I każde z rozwiązań będzie dla nas jednocześnie pozytywne i gorzkie. Dzieło, które zgarnęło bodaj wszystko, co było do zgarnięcia. A rzeczywiście jest za co obsypywać film Pawła Pawlikowskiego nagrodami. Sama fabuła nie jest bardzo skomplikowana, wręcz przeciwnie historię nowicjuszki Anny, która wyrusza by poznać swoją jedyną krewną, prokurator Wandę, opowiedziana jest w bardzo prosty sposób. Brakuje tu wielkich narracji, z którymi polskie kino zazwyczaj jakoś nie umie się rozstać, a Historia przez duże „H” stanowi jedynie zaplecze dla dość kameralnej opowieści. Znakomite role aktorek i aktorów (fenomenalna Agata Kulesza, bardzo dobra Agata Trzebuchowska, ciekawe postaci epizodyczne w wykonaniu takich aktorów jak Jerzy Trela, Adam Szyszkowski, Dawid Ogrodnik) doskonale się sprawdza w tak oszczędnym sposobie opowiadania, jaki wybrał reżyser. Dochodzą do tego zdjęcia, którym nie sposób oszczędzić rzędu przymiotników zaczynających się od „naj”. Choć zarzucano autorom zdjęć, że poszli w ujęcia zbyt artystyczne, wydaje się, że każdy, kto oglądał czarno-białe zdjęcia swoich dziadków, rozpozna tam pewne obrazy tak mocno obecne w każdym rodzinnym albumie. Ilustrowany świetnie dobraną muzyką film z pewnością wart zobaczenia. A to figlarz z Petera Jacksona! Gdy rok temu upajał się żółwim tempem epickiej narracji, chciało się węszyć Mamonę podbijającą Śródziemie. Premierowe „Pustkowie Smauga” ujawnia tymczasem prawdziwą intencję potrójnej adaptacji: fan fiction – zrobione od serca i z jajem, z szacunkiem do oryginału i zgodnie z wymaganiami obytych w blockbusterach widzów. A Smaug, proszę Państwa, jest tak wielki i potężny, jak zostało napisane. Z głosem Beneticta Cumberbatcha zachwyca jeszcze mocniej niż w powieści. Wielokrotnie wykorzystane przez reżysera pars pro toto właśnie przy gargantuicznym monstrum znajduje idealne zastosowanie; rodzi napięcie i rozbudza emocje przywodzące wspomnienia Spielbergowskich dinozaurów czy Jacksonowskiego King Konga. Jeszcze nigdy wcielenie filmowej apokalipsy nie było równie majestatyczne i tak piekielnie inteligentne. Drugą część trylogii, nakręconą na podstawie bestsellerów pióra Suzanne Collins, można oglądać właściwie jako osobny film, bo twórcy starają się umieścić wystarczającą ilość dodatkowych informacji, aby fabuła była zrozumiała także dla tych, którzy nie oglądali części pierwszej. Po 74. Głodowych Igrzyskach Katniss i Peeta wyruszają na tournée po wszystkich dystryktach, by pokazać swoje przywiązanie do Kapitolu i zażegnać powstania, ogarniające powoli całe państwo. Coraz bardziej uwikłani w politykę bohaterowie muszą zmierzyć się ze zjawiskiem, które niechcący wywołali. Więcej fabuły zdradzić nie wypada. Chociaż twórcy „Igrzysk śmierci. W pierścieniu ognia” podobnie jak w przypadku pierwszej części w miarę wiernie trzymają się książkowego pierwowzoru – co jedynie czasami wychodzi fabule na dobre – wydaje się, że między częścią pierwszą a drugą nastąpiła wyraźna zmiana jakościowa. Nadal jednak zdarza się, że reżyser i scenarzyści po prostu powielają błędy, których Collins nie uniknęła z racji wyboru pierwszoosobowej narracji. A jednak jest jedna ogromna zaleta tego filmu, dla którego warto, zdecydowanie warto, poświęcić dwie i pół godziny z życia i się na niego wybrać: Jennifer Lawrence. Greengrass trzyma się zasadniczych faktów, ubarwiając nieznacznie swą opowieść w kilku miejscach. Po krótkim wstępie, przedstawiającym kapitana jako człowieka rodzinnego i oddanego swej pracy służbistę oraz pokrótce charakteryzującego postacie i motywacje piratów, rozpoczyna się właściwa akcja, która będzie trzymała widza w napięciu do samego końca. To maestria reżyserii i narracji w każdym elemencie. Cały czas widz ma jasność co do sytuacji i uwarunkowań, sytuacja zmienia się dynamicznie, logika zostaje zachowana, motywacje bohaterów są wiarygodne i przejrzyste. Greengrass trzyma się delikatnie heroicznego wizerunku kapitana, ale nie czyni z niego świętego, jakim widziały go media. Wielka w tym oczywiście zasługa Toma Hanksa, który do wysokiego poziomu swych ról chyba już tak przyzwyczaił widza, że ten traktuje to jako pewnik. Warto jednak zwrócić uwagę na to, jak jego bohater zmienia się w czasie, jak z zimnego fachowca, który próbuje wykonywać swą robotę jak najlepiej staje się zwykłym człowiekiem, pełnym także obaw o własne życie. Doskonale sekunduje mu reszta obsady, ze szczególnym uwzględnieniem czwórki mało doświadczonych aktorów odtwarzających role piratów, pokazujących całą barwę emocji, zmiennych motywacji, stanów ducha. Znakomicie wypada też wrzucanie widza do klaustrofobicznego wnętrza szalupy, przez co zdaje się on fizycznie odczuwać brak czystego powietrza, kołysanie oceanu, napięcie między bohaterami, postępujące ich zmęczenie i strach. Starcze rzężenie i twórcza zadyszka? To rzeczy obce mistrzowi Polańskiemu; z ósmym krzyżykiem na karku, z powieścią Sacher-Masocha i scenariuszem do sztuki Davida Ivesa pod pachą żwawo drepcze przez ulice Paryża, by zawitać w teatrze. Nie jest niespodzianką, że kolejny tytuł polskiego twórcy stanowi pokaźne repetytorium fetyszy i obsesji, z których przecież stale w swoich filmach korzysta. Mamy tu poszukiwanie tożsamości wśród strzał Amora; mamy odarcie człowieka z kultury na rzecz atawizmów zawsze w nim obecnych, w miłosnym (według Polańskiego z definicji sadomasochistycznym) związku szczególnie widocznych; jest kastrowany mężczyzna oraz kobieta, źródło jego zagrożenia. W „Wenus…” da się odnaleźć cały arsenał przedmiotów i motywów niemal stale obecnych w twórczości Polańskiego: tak drażniąco Freudowski, tracony przez mężczyznę nóż; rytualny taniec wykonywany przed złożeniem ofiary (vide „Gorzkie gody”, „Frantic”); klamra pierwszej i ostatniej sceny, w którą bierze Polański całą opowieść – jak ten cudzysłów poddający w wątpliwość tytułową boginię, i jak te role, w które ciągle wątpimy. Czemu to służy? Zapewne zabawie i drażnieniu się z nami, szukającymi sensu wśród fałszywie podrzucanych tropów (jak to niejednokrotnie bywało u Polańskiego). Bezpruderyjna francuska kultura zawsze w niezrównanie wyrafinowany sposób potrafiła mówić o łóżkowych i sercowych atrakcjach, to ona tworzyła miłosne mity, to ona z miłości uczyniła sztukę. Polański podkreśla tę sztuczność, nie zdziera jej jednak. Świadom możliwości, jakie mu daje, wykorzystuje ją wcale nie do szokowania (jest już na to chyba za stary), a do bezpretensjonalnej a błyskotliwej, przezabawnej rozrywki. Niech żałują ci, którzy nie obejrzą małego, osobistego filmu Sarah Polley. „Historie rodzinne” to bowiem wzruszająca, inteligentna, ciekawie skrojona ale też momentami całkiem dowcipna i w pełni autentyczna historia odkrywania rodzinnej tajemnicy. Polley, wcześniej aktorka i reżyserka takich filmów jak „Away From Her” i „Take This Waltz” sięga do swej rodzinnej przeszłości – wspomina swą zmarłą przedwcześnie matkę, osobę skomplikowaną, poszukującą, prowadzącą nieraz życie niezgodnie z powszechnie przyjętymi regułami. Polley odpytuje bliskich – brata, przyrodnie rodzeństwo, ojca, znajomych matki. W trakcie rozmów pojawia się kwestia ojcostwa samej bohaterki… Recenzenci piszą o uniwersalnych wartościach „Historii…”, o opowieściach krążących w każdej rodzinie, o skrywanych tajemnicach i różnych wersjach prawdy, dla mnie jednak ten film jest wypowiedzią bardzo osobistą, głosem bohaterki, która musi na nowo zdefiniować swe życie i swe relacje z bliskimi, która właśnie tym dziełem filmowym próbuję uleczyć też pewną rodzinną traumę. Bo jest w filmie Polley i tajemnica, i ból, i rozdrapane rany, ale jest też dużo miłości i przebaczenia. ![]() 30 grudnia 2013 |
Nieczęsto widzowie w latach 50. i 60. ubiegłego wieku mieli okazję oglądać Zbigniewa Cybulskiego w przedstawieniach teatralnych. Każda taka rola zasługuje więc na uwagę. Wyreżyserowany przez Jerzego Gruzę „Sammy” to monodram autorstwa Brytyjczyka Kena Hughesa, w którym aktor znany przede wszystkim z „Popiołu i diamentu” wciela się w drobnego kombinatora próbującego zebrać pieniądze na spłatę długu.
więcej »Z okazji zbliżających się Świąt proponuję rzut oka na franczyzę okołofilmową sprzed 30 lat.
więcej »Chociaż o brytyjskim dramatopisarzu i prozaiku Patricku Hamiltonie dzisiaj już mało kto pamięta, wielbiciele klasycznych thrillerów psychologicznych sprzed dekad powinni kojarzyć przynajmniej dwie z jego sztuk, które dotarły do Hollywoodu – „Gasnący płomień” oraz „Sznur”. Ta pierwsza doczekała się także inscenizacji w ramach Teatru Sensacji „Kobra”, a reżysersko odpowiadał za to… Andrzej Łapicki.
więcej »Franczyza lat 80.
— Jarosław Loretz
Dysonans motoryzacyjny
— Jarosław Loretz
Obrandowani
— Jarosław Loretz
Na wywczasie
— Jarosław Loretz
W kupie raźniej
— Jarosław Loretz
Proszę szanownej wycieczki
— Jarosław Loretz
Och jej, ja tu faktycznie mam tatuaż
— Jarosław Loretz
Proszę oddać mi kapelusz. W środku tkwi połowa mojego czerepu
— Jarosław Loretz
Superman z napędem kobiecym
— Jarosław Loretz
Warzywny dramat
— Jarosław Loretz
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów science fiction XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Esensja ogląda: Maj 2015 (3)
— Jarosław Loretz, Jarosław Robak
Esensja ogląda: Marzec 2015 (1)
— Jarosław Loretz, Jarosław Robak
Oscary 2015: Rozdanie najgorsze i rozdanie ekscytujące. O nominacjach oscarowych dyskutuje Esensja
— Piotr Dobry, Konrad Wągrowski, Kamil Witek, Jarosław Robak
Oscary 2015: Ranking polskich nominacji Oscarowych
— Esensja
Oscary 2015: Ranking filmów nominowanych do Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego
— Esensja
Siła pustyni dla początkujących
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Suplement filmowy 2019
— Adam Lewandowski, Marcin Mroziuk, Marcin Osuch, Konrad Wągrowski
Wojna, która zakończy wszystkie wojny
— Konrad Wągrowski
Krótko o filmach: Han Solo
— Marcin Osuch
Miłość zimna jak rozpalone żelazo
— Sebastian Chosiński
Krótko o filmach: Han Solo
— Sebastian Chosiński
W miłości jak na wojnie
— Joanna Najbor
Pozwól Wookieemu wygrać
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Solo, ale w drużynie
— Konrad Wągrowski
Esensja ogląda: Grudzień 2017 (4)
— Konrad Wągrowski
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
@Garm
U Beorna także nie działo się w książce nic, co byłoby szczególnie ważne dla rozwoju akcji albo postaci. Niektóre zaś rzeczy w filmie mogłoby wyglądać w sposób niezamierzony śmiesznie (zwierzęta obsługujące krasnoludów).
A co do romansu Tauriel to wstrzymam się z oceną (choc podzielam część wątpliwości), bo nie wiadomo, jak się on rozwinie. Widać już jednak teraz, że Tauriel ma grać rolę łącznika między elfami i krasnoludami, co pewnie będzie istotne w kontekście Bitwy Pięciu Armii.
A co do wizji Śródziemia, to oczywiście każdy ma tu prawo do własnego zdania.