„Prawdziwe męstwo” to największy do te pory sukces finansowy braci Coen, a i na uznanie ze strony krytyki nie mogą narzekać. Z jednej strony świadczy to o żywotności westernu, z drugiej widać, że Coenowie wciąż są w doskonałej formie. Wszystkie pochwały są bowiem w pełni zasłużone.
Konrad Wągrowski
Tom Chaney musi wisieć
[Ethan Coen, Joel Coen „Prawdziwe męstwo” - recenzja]
„Prawdziwe męstwo” to największy do te pory sukces finansowy braci Coen, a i na uznanie ze strony krytyki nie mogą narzekać. Z jednej strony świadczy to o żywotności westernu, z drugiej widać, że Coenowie wciąż są w doskonałej formie. Wszystkie pochwały są bowiem w pełni zasłużone.
Ethan Coen, Joel Coen
‹Prawdziwe męstwo›
Chyba każdy filmowiec chciałby mieć tak niesamowitą swobodę wyboru tematów, jaką mają obecnie bracia Coen. Trzeba jednak przyznać, że długo na nią pracowali. Po pierwszych sukcesach („Barton Fink”) i uznaniu przyszedł wielki triumf „Fargo”, które nie tylko zostało obsypane nagrodami, ale i okazało się niemałym sukcesem kasowym, przy budżecie 7 mln dolarów przynosząc aż 60 milionów wpływów. Następnie „Big Lebowski” zyskał status dzieła kultowego, potem jednak coś się zatarło – kolejne filmy „Ladykillers” i „Okrucieństwo nie do przyjęcia” zebrały niezbyt pochlebne recenzje, choć finansowa porażką nie były. Trzeba było czekać 3 lata na kolejny film, ale było warto – „To nie jest kraj dla starych ludzi” zgarnął najważniejsze Oscary i dał braciom wspomnianą swobodę.
Od oscarowego triumfu Coenowie skaczą po tematach i estetykach i jak na razie porażek nie ponoszą. Ironiczna komedia o ludzkiej głupocie „Tajne przez poufne” spodobała się krytykom i widzom, przynosząc niewiele mniej pieniędzy niż „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Można było mówić, że zadecydowało o tym zatrudnienie gwiazd z pierwszych stron gazet (Clooney, Pitt, Malkovich), ale następny film – filozoficzna gorzka komedia o współczesnym Hiobie, praktycznie bez znanych aktorów, niełatwa w interpretacji, czyli „Poważny człowiek” – nie tylko całkiem nieźle się sprzedała, ale i zanotowała nominację do Oscara w najważniejszej kategorii. Wygląda na to, że bracia mogą w tej chwili bez ryzyka kręcić, co tylko im się podoba. Tak się składa, że postanowili nakręcić remake klasycznego westernu z Johnem Wayne’em.
Remake nie jest tu może najlepszym słowem – Coenowie mówią (i widać to na ekranie), że ich film to raczej nowa interpretacja pierwowzoru literackiego, bardziej do niego się odnosząca niż do filmu z 1969 roku. Dawne „Prawdziwe męstwo”, choć przyniosło Johnowi Wayne’owi jedynego w życiu Oscara, nie było filmem wybitnym, dokonano tu dużo zmian łagodzących wymowę dzieła i dostosowujących je do szerszego odbiorcy. Coenowie postanowili być w większości spraw wierni mroczniejszej wersji książkowej, nie omieszkując oczywiście ubarwić ją własnymi pomysłami.
Fabuła jest w gruncie rzeczy całkiem prosta. Czternastoletnia dziewczyna Mattie Ross (znakomita Hailee Steinfeld) przyjeżdża do miasteczka po ciało zamordowanego ojca. Jak się okazuje, nie jest to jej jedyny cel. Mattie, przekonana o tym, że sprawiedliwość zawsze musi zatriumfować, pragnie doprowadzić mordercę, niejakiego Toma Chaneya (Josh Brolin), przed jej oblicze i oczywiście doczekać się też jego egzekucji na stryczku. Wiedząc, że prawo nie zapuszcza się na indiańskie tereny, gdzie zbiegł morderca, wynajmuje podstarzałego szeryfa Cogburna (Jeff Bridges) – pozbawionego jednego oka alkoholika, który jednak dzięki swej bezwzględności i lekkiemu podchodzeniu do litery prawa ma dużą skuteczność w walce ze zbrodnią. Skuteczność wyrażającą się liczbą 21 – tylu bowiem przestępców (lub osób podejrzanych o przestępstwo) pozbawił życia. Dołącza do nich gogusiowaty strażnik Teksasu (Matt Damon), który ściga Chaneya od lat, za zbrodnię popełnioną jeszcze na południu Stanów.
Nie wiedząc o pierwowzorze książkowym, można by pomyśleć, że „Prawdziwe męstwo” to ekranizacja kolejnej powieści Cormaca McCarthy’ego (wszak ten autor pisywał książki, których akcja toczyła się na Pograniczu). Świat w wizji Coenów jest znów miejscem ponurym i brutalnym, nie mającym litości dla słabszych. Budowane jest to drobiazgami. Sceną egzekucji w miasteczku, w której z trojga skazańców tylko dwóch ma prawo wygłosić ostatnie słowo, bo trzeci jest Indianinem i praw żadnych nie ma. Ukazaniem anonimowego wisielca, którego ciało dla różnych ludzi może stanowić źródło dochodów. Obojętnością Cogburna wobec cierpienia innych – zarówno wrogów, jak i sojuszników. Wszechobecną, brutalną śmiercią. A także korespondującym z tym wszystkim wizerunkiem szarej, zgasłej przyrody spętanej przez zimę.
W ten świat wkracza Mattie ze swoimi, wyniesionymi z cywilizacji (w jakiejś tam formie – na pewno takiej, w której egzystują prawnicy) zasadami. Dziewczyna jest najciekawszą postacią filmu, przyćmiewając całkiem niezłego znów Bridgesa, ale grającego rolę dobrze znaną – z pozoru zdegenerowanego cynika, w którym jest jeszcze miejsce na szlachetność. Na Mattie natomiast można patrzeć w kontekście zderzania wyniesionych z domu zasad z rzeczywistością, ale także zadać pytanie, czy te naprawdę kieruje się tymi zasadami. Czy chodzi jej o sprawiedliwość, czy o zwykłą zemstę, czyli czyn doskonale wpisujący się w bezwzględny świat? Wszakże wynajmuje szeryfa, o którym wie, że nie przejmuje się specjalnie kwestią rzeczywistej winy, wszak wyrok już sama wydała (to, że niewątpliwie słuszny, to inna sprawa). Mattie ma niezłomne przekonanie o słuszności własnego zdania, bardzo łatwo ocenia ludzi, ale „przygoda”, w jaką sama się wplącze, nauczy ją, że nie wszystko bywa takie, jakie się z pozoru wydaje. W jej osobie mamy zderzenie czarno-białego prezbiteriańskiego świata z szarością rzeczywistości, ale też wizję dojrzewania i surowej, życiowej edukacji. A wszystko to zostało koncertowo zagrane przez Steinfeld, zdeterminowaną i energiczną gdy trzeba (na przykład w znakomitej scenie negocjacji handlowych), czy zagubioną i wystraszoną, gdy jakieś rzeczy zaczynają wymykać się spod kontroli.
Każdy, kto oczekiwał od „Prawdziwego męstwa” Coenów jakiegoś dramatycznego odejścia od konwencji, musi się rozczarować – film absolutnie broni się, jako kino gatunków, mamy tu i szereg obowiązkowych elementów westernu i dość klasyczną konstrukcję. Nie zmienia to faktu, że Coeni postarali się, by był nasycony właściwymi dla nich smaczkami. Zacząć trzeba od znakomitych, wyszukanych dialogów, przepełnionych górnolotnymi sformułowaniami. To akurat nie powinno dziwić – w owych czasach jedyna książką dostępną prawie w każdym domu (w większości po prostu jedyną książką) była Biblia Króla Jakuba. Gdy ktoś – na najniższym nawet stanowisku – pragnął rozwijać swe słownictwo, musiał pobierać je z tej książki – trudno się więc dziwić biblijnym zwrotom w mowie potocznej. Ale trzeba też przyznać, że tekstów tych w oryginale słucha się nad wyraz przyjemnie. Do inwencji niezrównanych braci trzeba zaliczyć też szereg dodatkowych elementów – nocleg w trupiarni, wisielec dobre 10 metrów nad ziemią, człowiek w skórze niedźwiedzia, czy ciekawe pomysły na inscenizację strzelanin. Znakiem twórców będzie też finał, scena, która dzieje się 25 lat później, a w prosty sposób każe widzowi ponownie zastanowić się nad całą opowiedzianą historią i jej bohaterami.
„Prawdziwe męstwo” to kolejny po „Fargo” czy „To nie jest kraj dla starych ludzi” film Coenów, którym mogą zdobyć (a właściwie już to zrobili) i krytyków, i widzów. Będąc dziełem w pełni „coenowskim” mieszczącym się w tematyce i estetyce twórczości braci, pozostaje także znakomitym przedstawicielem dobrze znanego gatunku, który można oglądać w oderwaniu od osobowości twórców. Po prostu świetne kino.
Jeff Daniels, huh?