Przypominamy dziś trzy recenzje dwóch polskich premier bieżącego weekendu – „Skóry, w której żyję” Pedro Almodovara i „W imieniu diabła” Barbary Sass-Zdort.
Co nam w kinie gra: Skóra, w której żyję, W imieniu diabła
[ - recenzja]
Przypominamy dziś trzy recenzje dwóch polskich premier bieżącego weekendu – „Skóry, w której żyję” Pedro Almodovara i „W imieniu diabła” Barbary Sass-Zdort.
„Skóra, w której żyję” („La piel que habito”, reż. Pedro Almodovar)
Tych, których Almodovar zawiódł „Przerwanymi objęciami” od razu uspokoję – Hiszpan obniżenie lotów ma już za sobą. Mimo, że tak jak główny bohater, chirurg plastyczny Robert Ledgard, nie ustaje w doświadczeniach – w przypadku reżysera – na polu filmowej wrażliwości i własnej almodramy. Almodovar utkał fabułę na podstawie cudzej powieści, ale przełożył ją na osobisty język. Sprawnie operując odrzucającą ultra-suchością Antonio Banderasa kreuje postać tak jak i cały film w co najmniej ambiwalentnym ujęciu. Szaloną acz precyzyjną w działaniach i wystudzoną aż do bólu w porywających emocjach. Bo „Skóra, w której żyję” to opowieść nie tylko o szaleństwie, zemście i pożądaniu, ale także o miłości absolutnej. Uczuciu doskonałym, które warte jest podjęcia syzyfowej próby sięgnięcia przez człowieka po nieosiągalną doskonałość. Dlatego Ledgardowi najbliżej do doktora Frankensteina, ogarniętego obsesją stworzenia człowieka idealnego. Na swój sposób równającemu się z Bogiem, podejmując ryzykowny empiryczny eksperyment z ludzkim ciałem, jednocześnie bez baczenia na wrażliwą i podatną na każdą zmianę psychikę. Tytułowa skóra jest tu bowiem powierzchnią, którą można dowolnie zmieniać, modelować i układać, ale jest to zaledwie zewnętrzna fasada, kostium pod którym może toczyć się niesamowite piekło, o którym na zewnątrz nikt nie ma pojęcia. Almodovar w charakterystycznej dla siebie elegancji stawia właśnie aspekt ludzkiej tożsamości przed szereg, ujmując dramat niejako swoistą parafrazą, że to nie skóra definiuje człowieka, a człowiek skórę.
Kamil Witek [80%]
„Skóra, w której żyję” przysparza mi najwięcej kłopotów z nowohoryzontowej gamy. Nowy Almodóvar, jak zaczęto nazywać go po realizacji filmu, z jednej strony złagodniał. Widać, że wyśmienicie czuje się w luksusowych, przestronnych wnętrzach i jeszcze więcej uwagi poświęca stronie wizualnej filmu. Nadało to obrazowi, a przede wszystkim zdjęciom, niezmiernie przyjemnego dla oka estetycznego waloru. Z drugiej strony, ten łagodny reżyser pakuje do filmowego worka niezliczoną ilość dramatyczno-mrocznych elementów, zapominając przy tym, że od nadmiaru głowa potrafi solidnie rozboleć. Mamy tu więc i bratobójstwo, i samobójstwo, i jeszcze inne śmierci. Jest szalony doktor naukowiec, współczesny Frankenstein, opętany nie tylko wizją stworzenia swojego potwora, ale także trawiony wyrzutami sumienia za śmierć najbliższych mu osób. Nie zabrakło gwałtu, porwania i syndromu sztokholmskiego. Wszystko to oczywiście podlane melodramatycznym sosem, co sprawia, że całość, nawet jak na Almodóvara, prezentuje się momentami stanowczo zbyt karykaturalnie. W całym tym natłoku, za którym trudno momentami nadążyć, giną atuty, które film niewątpliwie posiada. Oprócz wspomnianej wirtuozerii realizacyjnej, należy wymienić sam temat tożsamości człowieka i możliwości kreacji w dobie współczesnych osiągnięć cywilizacyjnych, może sam w sobie nie tak oryginalny, za to bardzo atrakcyjnie ujęty. Powraca Antonio Banderas, nadal diablo przystojny, ale bardziej stonowany, umiejętnie kreując bohatera głęboko skrywającego targające nim demony. Towarzyszy mu, nie zostając daleko w tyle, piękna Elena Anaya. Najnowszy film hiszpańskiego reżysera pokazuje, że intensywnie poszukuje on dla siebie nowych rozwiązań, z różnym rezultatem. To jednak wystarczy, bym bez zastanowienia udała się na jego kolejny film. Wtedy dopiero okaże się, czy „Skóra…” jest filmem przełomowym w jego karierze.
Zuzanna Witulska [70%]
Ładny krok po „Przerwanych objęciach”. Almodovar się starzeje i wreszcie to widać w jego filmach. Po staremu fruwa po kinie swoim (odniesienia do „Zwiąż mnie”, „Kiki” i „Prawa pożądania”) i innych (Hitchcock, niemiecki ekpresjonizm). I wreszcie przestaje mówić tym histerycznym, niezdrowo podnieconym głosem co w „Volver”. To widać nawet w bohaterach. Powściągnięta twarz Bandersa, nieruchoma Anaya, stonowana Paredes. Nic z dawnego temperamentu. Tylko człowiek-tygrysek urwał się z jakiegoś niezrealizowanego filmu Hiszpana z lat 80. Serce „Skóry, w której żyję” w gruncie rzeczy nie leży daleko od zainteresowań reżysera, ale takich bohaterów nie udało mu się pokazać od dawna. Nie ma tu nikogo dobrego, nikogo o czystych zamiarach, ani nikogo bez winy. Intencje postaci zresztą co chwila się przewartościowują, w miarę odkrywania przez widza kolejnych wydarzeń. Szczególnie lubię postać Marilli, trochę słabo w tym filmie rozbudowaną, a będącą źródłem właściwie wszystkiego, co dzieje się na ekranie i cichą obserwatorką poniekąd „swojego dzieła”. Sam reżyser stwierdził gdzieś, że kreował ją na taką matronę, głowę rodziny kryminalistów. Ale chyba ona jedna budzi w jakiś sposób ciepłe uczucia. Z kolei w Verze jest coś współczesnego: w swojej pułapce otoczona jest ekranami, niedostępna, do nieprzyzwoitości idealna i nieskażona, wciąż obserwowana i oceniana. Niby żyjąca w odosobnieniu, a jednak pod ciągłym ostrzałem. Czy Pedro nie chce nam przewrotnie wytknąć palcem chorego kształtu współczesnego świata?
Urszula Lipińska [70%]
Recenzja pochodzi z serwisu Zgryźliwych Tetryków. W imieniu diabła (reż. Barbara Sass-Zdort)
Największe ukłony w stronę Anny Radwan – jeśli komuś udaje się na chwilę uwiarygodnić ekranowy dramat opętania to właśnie jej. Pech chciał, że pozostałym postaciom rozdano role według podręcznika scenopisarstwa: mamy więc młodą zafascynowaną i zagubioną (Katarzyna Zawadzka), młodą-wątpiącą (Agnieszka Żulewska), młodą-naiwną (Roma Gąsiorowska), młodą-opętaną miłością (Marieta Żukowska), więc też przyłączającą się do ogólnego szaleństwa itd. Los każdej z nich nie wypada z przewidzianych kolein, a im bliżej końca tym większe nagromadzenie przesady i dopowiedzenia zaczyna pożerać ten film. Bez ostatniej sceny i koszmarnej muzyki, wiele sensu dałoby się z „W imieniu diabła” ocalić, aczkolwiek trudno wyzbyć się wrażenia, że życie w zakonie jest tematem na film o wiele bardziej wciągającym niż obraz Barbary Sass-Zdort. Do wyciągnięcia paru plastycznych scen ten temat nadawał się idealnie, bo jest szalenie fotogeniczny co udowodniło już wielu twórców, od Jerzego Kawalerowicza poczynając.
Urszula Lipińska [50%]