Z lekkim poślizgiem (tekst miał iść na koniec czerwca) startujemy w Esensji z nowym cyklem. Jak łatwo się domyślić, będzie on prezentował co miesiąc zbiór krótkich recenzji filmowych. Zarówno produkcji, które trafiają kin, tych, które zobaczyliśmy na DVD i tych, które nie mają polskiej dystrybucji, ale udało się obejrzeć na festiwalach, zagranicznych pokazach, czy z importowanych płyt.
Z lekkim poślizgiem (tekst miał iść na koniec czerwca) startujemy w Esensji z nowym cyklem. Jak łatwo się domyślić, będzie on prezentował co miesiąc zbiór krótkich recenzji filmowych. Zarówno produkcji, które trafiają kin, tych, które zobaczyliśmy na DVD i tych, które nie mają polskiej dystrybucji, ale udało się obejrzeć na festiwalach, zagranicznych pokazach, czy z importowanych płyt.
Śnieżka, uwięziona w wieży przez okrutną królową, cudem ucieka i bardzo długo nie może znaleźć bezpiecznego miejsca, żeby choć odetchnąć, a co dopiero stawić jakikolwiek opór władczyni. Pierwsza część filmu utrzymana jest w klimatach klaustrofobicznych (cela, nieprzyjazna wieś, upiorny – naprawdę jak z horroru – las) z elementami paranoi (pościg, którego nie sposób zgubić). Końcówka to już bardziej typowe fantasy „rycerskie”. Fabuła jest w zasadzie dość przewidywalna, nie chodzi jednak o to, CO się wydarzy, ale JAK. Scenografia jest niezwykle plastyczna, wręcz można poczuć chłód kamiennych murów zamku, wilgoć błota, ciepło ogniska. Jedyne odbiegające od tej konwencji miejsce jest celowo przesłodzone; wolałabym mniejszą jego baśniowość, lecz rozumiem zamysł twórców, szczególnie, że jest to nawiązanie do bardzo konkretnego filmu. Nawiązań jest tam zresztą wiele – ja na przykład bawiłam się odnajdywaniem tropów prowadzących do „Władcy pierścieni”, „Robin Hooda”, a nawet pewnej animacji Miyazakiego.
W goszczącej na naszych ekranach kilka miesięcy temu „Królewnie Śnieżce” Tarsem Singh proponował widzom beztroską bajkową zabawę, podlaną sporą ilością popkulturowych nawiązań. Wizja Ruperta Sandersa wydaje się być znacznie ciekawsza – „Królewna Śnieżka i Łowca” to film mroczny, brutalny, o wiele bliższy wyobrażeniom braci Grimm, niż klasycznej ekranizacji ze studia Walta Disneya. Mroczny las przypomina fragment scenografii z krwawego horroru, sceny wysysania życia przez złą królową Ravennę mogą przyprawić młodszych widzów o koszmary senne, a relacja pomiędzy Ravenną i jej bratem wzbogacona została o dość niepokojący podtekst seksualny. Dzięki temu film Sandersa ogląda się raczej jak zamerykanizowaną wersję „Labiryntu fauna” (w jednej scenie reżyser parafrazuje zresztą arcydzieło Guillermo del Toro), niż bajkę, którą chciałoby się pokazać dzieciom. W tym kontekście data premiery „Królewny Śnieżki i Łowcy” (przypadająca na Dzień Dziecka), choć zrozumiała z marketingowego punktu widzenia, wydaje się być niezbyt odpowiednia.
Ekspozycja wprowadza widza w sensacyjną fabułę z dreszczykiem, robiąc nadzieję na inteligentne kino z zaskakującymi przewrotkami narracyjnymi. I choć faktycznie niespodzianek tu nie brakuje, mam wrażenie, że reżyser nie mógł się zdecydować, czy kręci komedię, czy chciałby, aby „Łowcy głów” byli traktowani poważnie. Główny bohater, Roger Braun, ma piękny dom, atrakcyjną żonę i świetną pracę, ale również masę kompleksów. Niski wzrost i rude włosy rekompensuje sobie kupnem gadżetów, na które w gruncie rzeczy go nie stać. Aby nie zjadły go odsetki, nasz bohater dorabia sobie kradnąc dzieła sztuki. Niestety, inteligentny i klimatyczny thriller stopniowo przeradza się ni to w farsę, ni to w parodię samego siebie, nijak nie odnosząc się do tego, co widzieliśmy w pierwszej połowie. Twórcy odkładają logikę na bok kosztem zabiegów rodem z kina w stylu „zabili go i uciekł”. Jeśli się to łyknie, jest szansa na miły seans w klimacie groteskowej komedii romantycznej z dużą ilością wybuchów i kiczowatym zakończeniem. Jeśli nie, pozostaje jedynie wzruszenie ramion i cieszenie oczu Nikolajem „Jaime’em Lannisterem” Coster-Waldau, który po raz kolejny sprawdza się cudownie w roli słodkiego drania o twarzy Księcia ze „Shreka”.
„Szepty” Nicka Murphy’ego rozpoczynają się sceną, w której grupa ludzi spotyka się na seansie spirytystycznym. Reżyser prezentuje w niej w sposób niemal podręcznikowy garść narracyjnych chwytów, do których przez lata przyzwyczaiło nas kino gatunkowe tylko po to, by misternie zbudowane napięcie zburzyć w jednej chwili pojawieniem się głównej bohaterki (bardzo dobra Rebecca Hall). Florence Cathcart zajmuje się demaskowaniem fałszywych spirytystów żerujących na ludzkiej naiwności i jej bezpardonowa walka z zabobonami oraz pewność siebie stają się siłą napędową filmu. Później jednak historia zmierza już w dobrze znanym kierunku i koniec końców, mimo naprawdę dobrej gry aktorskiej i kilku niezłych rozwiązań stylistycznych (absolutnie genialna scena z domkiem dla lalek!) „Szepty” nie mają widzowi nic nowego do zaoferowania. To po prostu solidny horror w starym stylu, przypominający nieco niedawną „Kobietę w czerni” Jamesa Watkinsa.
„Misiaczek” to taka „Pianistka” na wesoło. Dennis, blisko czterdziestoletni kulturysta, w dalszym ciągu mieszka z zaborczą matką. Mimo swojego super-męskiego wizerunku, główny bohater jest osobą niezwykle nieśmiałą i z wielką trudnością nawiązuje relacje z kobietami. Pewnego dnia postanawia pójść w ślady swojego wuja i kandydatki na żonę poszukać w Tajlandii, gdzie ludzie są ponoć dużo bardziej radośni, a dziewczyny skore do przeprowadzki do odległego kraju. „Misiaczek” to w istocie wariacja na temat komedii romantycznej z gorzkim wątkiem nadopiekuńczego rodzica. Matthiesen buduje komizm sytuacyjny zderzając postawnego bohatera z kruchymi kobietami. Kiedy widzimy go w jednym kadrze z matką, wygląda bardziej jak King Kong ze swoją ukochaną, niż latorośl zbierająca cięgi od rozgniewanej rodzicielki za kolejne przewinienie. To dziwaczne love story nieco na opak, ale opowiedziane z pomysłem i dużą dawką ciepła. Jak najbardziej zasłużona zagroda na festiwalu Off Plus Camera.
Był sobie człowiek, którego sens życia stanowiła walka. Gnecjusz Marcjusz od dziecka był przez matkę (boska Vanessa Redgrave) tresowany na doskonałego żołnierza. Takim go poznajemy, kiedy idzie na spotkanie ze swoim odwiecznym wrogiem Aufidiusem (Gerald Butler), z którym rzecz jasna łączy go prawdziwa, wielka nienawiść od pierwszego spojrzenia, wyznawana kwieciście w staroangielskim, a kiedy brakuje słów, okazywana ciosami noży i pięści. Na polu walki zasady są proste: nikt nie kłamie, nikt nie udaje, wojna jest po to, żeby ją wygrywać, za wszelką cenę, nawet po trupach własnych żołnierzy. Przynajmniej taką filozofię wyznaje główny bohater. Gra go Ralph Fiennes i zaprawdę powiadam wam, jest on tutaj tak zły, jak sami-wiecie-kto (i tak samo łysy, tylko nosa ma więcej), tak samo zimny, okrutny i zabójczy.
Wraca ci on jako bohater do Rzymu, a tu matce się umyśliło z syna uczynić konsula (polityka! a fe!) i z pomocą zaprzyjaźnionego senatora (Brian Cox), wprowadza matka swój plan w czyn. Nagle nasz dumny, szorstki żołnierz musi stać się celebrytą i zabiegać o głos ludu. Lud, jak to w dramatach bywa, nie lubi nowego konsula i vice versa. Dodajmy do tego jeszcze dwóch trybunów, bojących się śmiertelnie o swoje stołki (znaczy się koryto), i w efekcie mamy bohatera wypędzonego z Rzymu precz.
No i gdzie, a raczej do kogo, się żołnierz nasz udaje? Rzecz jasna do swego znienawidzonego wroga, by się z nim sprzymierzyć i wspólnie ukarać lud rzymski za krzywdy mu poczynione. Dwaj dawni wrogowie tak się wzruszają tym nagłym spotkaniem, że buzi prawie sobie dają i dużo tam się dzieje prawdziwie męskiej przyjaźni. Chciałoby się rzec, panie, co tam krwawa jatka, ale jak oni się kochali…
Potem to już wiadomo, żołnierze dwaj zbierają wojsko i idą na Rzym. A jak już Rzym mają prawie u swych stóp, to do syna przybywa matka, karci go okrutnie, prawie że przez kolano przekłada, każe się ogarnąć i zostawić Rzym w spokoju. No i co? No właśnie, syn na koniec okazuje się synem posłusznym (dobrze wytresowanym) i Rzymowi odpuszcza. Nie dziwi, że Aufidius czuje się urażony i, jak to zazdrośni kochankowie mają w zwyczaju, karze niewiernego śmiercią.
Ale wiecie co? Przy tym wszystkim, ta historia jest ponadczasowa, doskonale się sprzedaje we współczesnej wojennej scenografii Bałkanów, a którą to zestawienie wszechobecnych mediów z archaicznym językiem tylko wyraźniej podkreśla. Fiennes sprzedaje nam i jatkę, i politykę, i Szekspira, i robi to dobrze.
Poważnie.
Zaćmienie słońca, nowa epoka lodowcowa i niezbyt wysoki (sądząc po wpadkach) budżet. Bohaterowie na przemian biegają i kryją się, scena z insuliną gwarantuje automatyczne wykpienie scenarzysty przez wszystkich fanów House’a (już nie mówiąc nawet o osobach z wykształceniem medycznym), a całości dopełnia totalnie nieprzekonująca Australia. Biorąc dodatkowo cuda, jakie wyczyniają w tym filmie naukowcy, „Arktyczny Podmuch” kwalifikuje się jako tragiczny i ubogi brat „Pojutrza”, któremu udało się przespać gdzieś na Tasmanii boom na filmy katastroficzne. Plusy tylko za fakt, że fabuła równo grzęźnie i nie daje się w niej ostatecznie wyróżnić czysto tragicznych ani wyjątkowo udanych momentów. Omijać szerokim łukiem.
Staroangielski w "Koriolanie"? Można prosić o podanie przykładu?