„Ringu” i „The Ring” w ringu [Hideo Nakata „The Ring – Krąg”, Gore Verbinski „The Ring” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl
„Ringu” i „The Ring” w ringu [Hideo Nakata „The Ring – Krąg”, Gore Verbinski „The Ring” - recenzja] A na taśmie amerykańskiej - dupa. Sygnał rozkłada się nierówno, widzowi kręci się w głowie, ogólnie średnia zabawa. Ma się wrażenie kręcenia w kółko. Niewątpliwym minusem filmu amerykańskiego jest dla mnie zagubienie podtekstów kulturowych obecnych w filmie japońskim. Dwa najważniejsze kulturowe odwołania filmu japońskiego wiążą się z wizerunkiem dziewczynki-ducha. Po pierwsze, jej imię, Sadako, kojarzy się z Sadako Sasaki – dzieckiem, które przeżyło wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Dziewczynka zmarła w 1955 roku na białaczkę, ale wcześniej stała się sławna. Przed śmiercią wykonała 1000 papierowych żurawi origami, co według japońskiej legendy miało dać jej prawo do spełnienia jednego życzenia (życzyła sobie nie uzdrowienia, tylko pokoju na świecie). W Japonii jest dziś symbolem niewinnego dziecka skrzywdzonego przez dorosłych. Pośmiertnie wystawiono jej w Hiroszimie pomnik, pod który przez długie lata przysyłano z całego świata papierowe żurawie. Nadanie filmowemu duchowi imienia Sadako natychmiast zdobywa dla filmowej postaci współczucie widza, jako że kojarzy się ze skrzywdzonym dzieckiem. (Swoją drogą Koji Suzuki przyznaje, że to skojarzenie jest oczywiste, choć w przypadku książkowej Sadako inspiracją była jeszcze inna dziewczynka – Sadako Takahashi, autentyczne japońskie medium, które potrafiło podobno wpływać na odległość na stan nośników obrazu.) Drugie odniesienie wiąże się z wyglądem dziewczynki. Długie białe szaty, ciemne włosy częściowo zasłaniające twarz i zniekształcona twarz kojarzą się w japońskiej tradycji z postacią Oiwa (Oiwa-san) – jednym z najbardziej znanych japońskich duchów. Oiwa była żoną osiemnastowiecznego samuraja, który, według legendy, pod wpływem kochanki podał żonie straszną truciznę oszpecającą ofiary przed śmiercią. Oiwa, zanim zmarła, straciła jedno oko, a drugie wychodziło jej z oczodołu. W akcie zemsty, po śmierci wróciła, aby nachodzić męża. To oznacza, że w wizerunku dziewczynki-ducha z filmu Nakaty ścierają się dwa obrazy – niewinnego dziecka i złośliwego ducha skrzywdzonej kobiety. Przez cały film nie wiemy zatem, czy duch ma na pewno złe zamiary. W scenie pozornego zakończenia (konfrontacja w studni) stwierdzamy ostatecznie, że jednak zamiary ducha były dobre, tylko po to, żeby dać się zaskoczyć w następnej scenie. Końcowe ujęcie twarzy z łypiącym nienawistnie okiem jest ostatecznym potwierdzeniem, że oglądamy Oiwa. W wersji japońskiej w subtelny sposób dowiadujemy się zatem, że bohaterka została oszukana i zamiast uratować ducha pognębionej dziewczynki, uwolniła ducha złego – a dowiadujemy się tego w sposób integralny dla wcześniejszej symboliki filmu. W filmie amerykańskim wiadomość ta trafia do nas już w formie bezpośrednio dopowiadanej, do tego w sposób mało logiczny – chłopiec zdradza nagle matce, że nie powinna była uwalniać dziewczynki (dlaczego nie powiedział jej o tym wcześniej?). I człowiek tylko tak siedzi znudzony całymi tygodniami. (Oczywiście pomóc mogłoby włączenie wtyczki sprzetu do kontaktu, ale który Amerykanin chciałby po to wstać z kanapy.) W filmie amerykańskim wszystkie te odniesienia kulturowe znikają. Dziecko wygląda tak jak wygląda, bo… twórcy uznali chyba, że ten wizerunek jest „cool”. Imię dziewczynki (Samara) nie niesie dla nas praktycznie żadnego przekazu. Dlatego film amerykański traci przede wszystkim suspens tego zawieszonego pytania – czy duch jest dobry, czy zły? Czy to skrzywdzone dziecko, czy może wściekła mścicielka? W filmie Verbinskiego dziewczynka i jej duch są od początku jedynie narzędziem – straszą i koniec. Z trójwymiarowego symbolu zrobił się jednowymiarowy chwyt. Oba filmy łączy natomiast nawiązanie do fascynacji kulturą obrazkową i wszechobecnym, przekształcanym na różne sposoby obrazem – sygnałem wideo, obrazami z satelity, polaroidowymi zdjęciami, monitorem telewizji przemysłowej itd. To one są z jednej strony nośnikiem zła (film, który zabija), a z drugiej – to przez nie weryfikujemy rzeczywistość (obraz wyróżnia tych, którzy są naznaczeni). Gratulacje należą się oczywiście przede wszystkim autorowi książki za zgrabne wpisanie horroru w ten nowoczesny krajobraz. Ale w filmie Nakaty wyszło to również czytelnie. Japoński „Ringu” to coś na kształt techno-horroru, który mimo wszystko wyrasta z tradycji opowieści o duchach i nawiedzonych miejscach. W filmie Verbińskiego wspomniane wcześniej odwołania kulturowe znikają, toteż i połączenie między tym, co w horrorze tradycyjne i co nowoczesne wyszło słabiej. Mimo to nie powiedziałbym, że film japoński niesie tutaj głębszy przekaz niż film amerykański. Żaden z „Ringów” nie klasyfikuje się jako kino głębiej analizujące zjawiska związane z kulturą wideo. Oba wykorzystują wideo przede wszystkim jako punkt zaczepny dla akcji. Mimo jawnej inspiracji, ani Nakata, ani Verbiński nie zgłaszają pretensji do kontynuowania kierunku, w jakim poszedł David Cronenberg w „Videodromie”. Albo pozostaje, w najlepszym razie, teatrzyk cieni na ścianie. Jeśli ktoś ma pod ręką latarkę. Oba filmy łączy jeszcze jeden ciekawy element, choć akurat jest to wynik przypadku. Oba mimochodem prezentują problem, który zwłaszcza w ciągu ostatniego roku stał się ważny – kwestię odpowiedzialności za zbrodnię. W obu filmach skrzywdzonej postaci nie wystarczy zemsta na bezpośrednich sprawcach krzywdy. Zemsta skrzywdzonej jest ślepa i dotyka na chybił-trafił każdego, kto znajdzie się w jej zasięgu. Kiedy Nakata kręcił swój film, mechanizm takiej ślepej zemsty był jedynie tradycyjnym horrorowym chwytem, bez większego podtekstu. W filmie Verbińskiego także znalazł się, jak sądzę, przez mechaniczne kopiowanie fabuły oryginału. Ale w ciągu tych kilkunastu miesięcy czasy się zmieniły i dziś, w obliczu narastającego konfliktu ze światem muzułmańskim, myśl o ślepej zemście, za którą karze się na chybił trafił wszystkich przedstawicieli „drugiej strony” nabrała dla mnie dziwnie symbolicznego wydźwięku. Nie mam oczywiście wątpliwości, że to mój własny dopisek do znaczeń filmu – twórcy chyba nie mieli nic takiego na myśli. Pomimo wszystkich wspomnianych różnic, uważam, że filmu japońskiego i amerykańskiego nie dzieli różnica klasy. To raczej różnica założeń i jeśli zaakceptować tę myśl, okaże się że Gore Verbinski zrealizował swoje założenia nie gorzej od Nakaty (choć może z mniejszym poszanowaniem logiki). Oba „Kręgi” w swoim podejściu okazują się efektywnymi filmami grozy, choć każdy na inny sposób – japoński niepokoi i niewiele wyjaśnia, amerykański straszy, ale odpowiada na większość pytań. W tej sytuacji reakcja zależy już od własnych preferencji widza i, biorąc pod uwagę identyczną fabułę, również od tego, który film obejrzymy jako pierwszy. Sam preferuję wersję japońską, która znałem na długo przed filmem amerykańskim. Metody Hideo Nakaty uważam też za subtelniejsze, a jego film za „bogatszy” w sensie większej ilości ciekawych kulturowych odniesień. Ale wersję amerykańską również obejrzałem z przyjemnością. Czego i innym widzom życzę.
1) Etymologia japońskiego tytułu jest na tyle dziwna, że warto o niej wspomnieć. Koji Suzuki, kończąc pierwszą powieść w cyklu, szukał ciekawego tytułu. Na chybił trafił przeglądał słownik języka angielskiego i rzuciło mu się w oczy słowo „ring”, które oznacza jednocześnie krąg, ring, dzwonek telefonu, pierścień i garść jeszcze innych rzeczy. Zakres znaczeń spodobał mu się na tyle, że nie przejmując się treścią powieści nadał książce taki tytuł. W wersji japońskiej, jako że dźwięki w języku japońskim są zbitkami spółgłoskowo- samogłoskowymi, wyszło z tego „Ringu”. Pisarz do dziś musi się tłumaczyć o co chodziło z tym tytułem…
2) Cronenberg inspirowal zresztą „Ringu” bezpośrednio – to on w „Videodromie” wymyślił koncepcję tasmy wideo jako nośnika zła; Hideo Nakata przyznaje, że ostatnią horrorowa scenę nakręcił właśnie jako hołd dla Cronenberga.
|