Kolejna odsłona naszego nieregularnego cyklu prezentującego przegląd krótkich recenzji książek. Wprowadziliśmy też pewne zmiany – do tej pory recenzowaliśmy tylko ksiązki wydane w ciągu ostatniego roku, teraz w „Esensja czyta” będziecie mogli znaleźć opinie o wszystkich pozycjach obecnych na księgarskich półkach, choć wciąż będziemy starali koncentrować się na nowościach.
Esensja czyta: Kwiecień-czerwiec 2010
[ - recenzja]
Kolejna odsłona naszego nieregularnego cyklu prezentującego przegląd krótkich recenzji książek. Wprowadziliśmy też pewne zmiany – do tej pory recenzowaliśmy tylko ksiązki wydane w ciągu ostatniego roku, teraz w „Esensja czyta” będziecie mogli znaleźć opinie o wszystkich pozycjach obecnych na księgarskich półkach, choć wciąż będziemy starali koncentrować się na nowościach.
Jeśli miałabym określić „Lotnika” jednym zdaniem, to brzmiałoby ono „»Hrabia Monte Christo« dla dzieci napisany przez Verne’a”. Mamy tu niesłusznie skazanego bohatera, ucieczkę z pilnie strzeżonego więzienia i zemstę, ale nie zabraknie też genialnego wynalazcy i konstruktora marzącego o lataniu. Nie znajdziemy w powieści Colfera wielowymiarowych postaci – ci źli są ze wszech miar źli, a ci dobrzy wręcz przeciwnie. Na szczęście autor zna swój fach i mimo takiej konstrukcji bohaterów potrafi ich ożywić na pozór prostym zabiegiem – nadania im unikalnych tików czy drobnych dziwactw. Ot, na przykład więzienny osiłek, na pozór jeden z tysięcy takich osiłków opisywanych w powieściach, bardzo dba o swoje włosy – co zresztą skwapliwie wykorzystuje nasz bohater w celu zdobycia jego przychylności.
Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem szczęśliwe zakończenie, w końcu „Lotnik” przeznaczony jest dla młodszego czytelnika. Colfer jednak dobrze zna swój fach i potrafi sprawić, że starsi równiez przeczytają książkę z przyjemnością.
Jako sensacja książka sprawdza się nieźle, jest tu bowiem sporo zwrotów akcji i szybkie tempo. Jako kryminał… cóż, jest, jak to u Deavera, zaskakująco, ale niespecjalnie prawdopodobnie, co byłoby do zniesienia, gdyby nie fakt, że zagadka została tu mocno przez sensację przytłoczona i dopiero pod koniec niemrawo zza niej wygląda. Poza tym zawodzą bohaterowie – zbrodniarze jakoś nie przerażają, a dzielna policjantka budzi mało sympatii. Jedna ze słabszych książek Deavera, niestety.
Czwarta oraz piąta część Kronik Wardstone trzymają poziom. Z jednym zastrzeżeniem – o ile „Wiedźmi spisek” od biedy można by jeszcze uznać za samodzielną powieść, o tyle „Pomyłka stracharza” mimo licznych „atrakcji” (nauka u innego stracharza, walka z wodnymi wiedźmami) wydaje się raczej rozbiegówką przed większym konfliktem, jakim będzie starcie ze Złym. Wciąż cieszy fakt, że autor cyklu bądź co bądź dla dzieci oraz młodzieży maluje świat w odcieniach szarości, zło i dobro nie są tu jasno zdefiniowane, a czytelnik wcale nie ma pewności, czy ta historia dla wszystkich sympatycznych bohaterów skończy się dobrze. Poza tym kilka scen potrafi wywołać miły dreszczyk niepokoju nawet u dorosłego czytelnika, co niewątpliwie dobrze świadczy o talencie pisarskim Delaneya, który tworzenie atmosfery zagrożenia oraz kreowanie przeróżnych malowniczych monstrów ma w małym palcu. Dobra, wciągająca lektura – dla dzieci, ale nie tylko.
Carole Nelson Douglas zaczerpnęła z twórczości Doyle’a nie tylko główną bohaterkę, ale również stylizację i strukturę swojej powieści – dzieje Irene Adler poznajemy z zapisków jej przyjaciółki Penelope Huxleigh, a (nie licząc prologu) książka zaczyna się sceną pierwszego spotkania Irene i Penelope. Autorka nie trzyma się jednak niewolniczo oryginalnych tekstów – jeśli jest to jej potrzebne, zmienia tu i ówdzie drobny szczegół (a sądząc z notek, w dalszych tomach znajdziemy o wiele większe odstępstwa od kanonu). Irene Adler widziana oczami Douglas to nie tylko piękna śpiewaczka operowa zamieszana w romans z następcą tronu, to również prywatny detektyw i godna przeciwniczka Holmesa, podobnie zresztą jak on odrzucająca konwenanse. Nie można tu żadną miarą pomijać postaci Penelope – w jednej powieści Douglas potrafiła przedstawić ją żywiej niż Doyle Watsona w całej swojej twórczości. Nelly, jak nazywają ją przyjaciele, nie jest zapatrzoną w genialną przyjaciółkę szarą myszką, potrafi się jej przeciwstawić – choć pewnie pomaga jej to, że Irene traktuje ja jak równorzędną partnerkę, może z początku nieco zahukaną. W zapiskach Nelly widzimy jak córka prowincjonalnego pastora pod wpływem przyjaźni z Irene zmienia się w pewną siebie, niezależną kobietę, obdarzoną subtelnym wyczuciem ironii przebijającym tu i ówdzie z jej relacji.
Nie ma wątpliwości że bez Sherlocka Holmesa „Dobranoc, panie Holmes” nie mogłoby powstać. Douglas jednak potrafi nadać opowieści własny, oryginalny styl i sprawić że chętnie sięgniemy po kolejny tom cyklu dla poznania dalszych losów Irene i Nell.
Przecudna książka dla każdego książkomaniaka, nałogowego czytelnika, mola książkowego, książkofila – jak zwał, tak zwał. Dla każdego, kto sądzi, że czytanie książek jest właśnie tym, co powinniśmy robić przez całe życie, a inne rzeczy (wraz ze spaniem i jedzeniem) tylko w tym przeszkadzają. Dla każdego, dla kogo najwspanialszym wspomnieniem dzieciństwa jest powrót z biblioteki z torbą pewną nowych przygód. Fadiman pisze eseje na różne tematy związane z manią książkową – o łączeniu księgozbiorów po zamążpójściu, o nietypowych fascynacjach literackich, o sposobach czytania książek (zaczytanie jej na śmierć czy też pielęgnacja w starannie przygotowanych okładkach?). Napisane jest to z erudycją (trudniejsze pojęcia i fakty wyjaśniane są w ciekawych przypisach na zakończenie każdego rozdziału), pewnym (słusznym!) pysznieniem się, ale też z lekkością i humorem. Piękna lektura dla tych, którzy wierzą, że jest nas więcej.
Nie można nie czuć sympatii do „Esejów poufałych”, bo przecież u ich źródła jest dokładnie to, co było u źródła „Esensji” – Anne Fadiman pisze o różnych sprawach dla niej ważnych i ciekawych, mając nadzieję, że ciekawe też staną się dla jej czytelników. Z samego jednak założenia jest to książka mniej absorbująca niż „Ex libris”, bo po prostu nie wszystkie z bogatej gamy tematów są równie interesujące. Bardzo mnie ujęły teksty o skowronkach i sowach (sam, jak autorka, jestem sową i znam bolączki z tym związane), zaintrygował tekst o słynnym i kontrowersyjnym polarniku, który uważał Arktykę za raj na ziemi, zainteresowały teksty o lodach, fladze, przenosinach na wieś, ale już mniej zajmujące były opowieści o fascynacjach literackich twórcami mniej znanymi, czy pasji do kawy. Niemniej jednak znów z erudycją, znów ciekawie, ale może nieco bardziej nostalgicznie i sentymentalnie niż w przypadku „Ex libris”.
Grubaśna cegła z zachęcającym blurbem wprowadzającym w historię nuklearnej apokalipsy i wydana między innymi pod patronatem portalu Outpost wydać się może miłośnikom klimatów postapokaliptycznych prawdziwym objawieniem. Jednak treść może ich rozczarować. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony Dmitry Glukhovsky stworzył atrakcyjną scenerię moskiewskiego metra, w którym żyją ocalone niedobitki ludzkości atakowane przez mutanty i potwory – smaczne to, przemawiające do wyobraźni i nośne samo w sobie. Nic dziwnego, że na podstawie powieści stworzono komputerową grę akcji i przygotowuje się całą serię książek osadzonych w świecie Metra, pisanych przez innych autorów. Nie miałbym więc nic przeciwko, by przeczytać dobrą, rozrywkową powieść postapokalityczną o mutantach w moskiewskim metrze. Jednak Glukhovsky idzie dużo dalej – na postapokaliptycznej podstawie buduje powieść wielopłaszczyznową, zawierającą w sobie i elementy satyry, i przypowieści, i komentarza społecznego, i opowieści o inicjacji i dojrzewaniu. Głębokie intelektualnie arcydzieło? No właśnie nie do końca – zdaje się, że młodemu pisarzowi (a pierwsze wersje „Metra” zaczął tworzyć już jako nastolatek) nie do końca udało się opanować eklektyczną tematykę powieści. W trakcie lektury pewien dyskomfort budzi ambiwalentna struktura opowieści. Niektóre fragmenty kreacji świata są bardzo umowne, ewidentnie rozplanowane z myślą o satyrze czy czytelnych paralelach do współczesności i/lub historii Rosji, podobnie zresztą jak niektóre elementy fabuły czy zachowania postaci. Z drugiej strony są tu też fragmenty śmiertelnie poważne, co jakiś czas autor przypomina sobie, że bohater ma do wykonania określone, niebezpieczne zadania i funduje mu kolejne zwroty akcji. Wreszcie nie brak tu odniesień do klasyki literatury (również fantastycznej) czy wręcz zahaczających o metafikcję rozważań o strukturze powieści „z questem”. Strasznie to wszystko eklektyczne i nierówne, na granicy rozpadnięcia się na osobne fragmenty, ale ostatecznie Glukhovsky’emu udaje się utrzymać tę nieco przegadaną powieść w ryzach. To dobrze, choć na nową jakość i literackie objawienie nie należy liczyć.
Do tej książki można mieć takie czy inne zastrzeżenia – a to, że na skutek wspomnianych przez Jakuba ambicji społeczno-komentatorskich sytuacja jest tu nieco sztuczna, w postapokaliptycznym metrze znaleźli się bowiem przedstawiciele wszystkich większych opcji politycznych czy, szerzej, światopoglądowych. Mamy tu więc i komunistów, i faszystów, i świątobliwych mnichów, a nawet satanistów, zaś główny bohater musi w czasie swojej wędrówki o każdą z frakcji zahaczyć. To znów, że rozważania o sensie życia bywają banalne, końcówce z kolei zarzucić można pewną naiwność, całości zaś nadmiar pomysłów. Mutanty czy „metro pod metrem” to koncepcje dobre, ale już choćby sugerowanie, że coś z tym wszystkim wspólnego mogą mieć przywołane przez komunistów demony (?), wydaje mi się przesadą. Należy jednak przyznać, że jest to dobra książka, zwłaszcza jak na debiut. Czasem straszy (sporo tu elementów horroru) i przez cały czas trzyma w napięciu. Miło też dla odmiany poczytać dzieło autora, który potrafi twórczo wykorzystać wydawałoby się do cna zużytą konwencję – proszę na przykład zwrócić uwagę, jak poprowadzony jest tu wątek wybrańca, który osobliwym trafem zawsze w ostatniej chwili unika śmierci.
Dwie pierwsze części cyklu Marthy Grimes, mimo sporej dozy humoru, były dość mroczne i miały nieźle dopracowane intrygi kryminalne. W tomie trzecim i czwartym zbrodnie niestety schodzą na drugi plan, a na pierwszy wysuwają się humorystyczne obserwacje. Na tej podstawie trudno wyrokować, co jest dla Grimes standardem. Obawiam się, że część trzecia i czwarta, choć trzeba przyznać, że w porównaniu z „Pod Anodynowym Naszyjnikiem”, „Pod Zawianym Kaczorem” ma fabułę spójniejszą (co nie znaczy, że pozbawioną dziur) i bardziej interesującą, jednak ostateczny efekt rozczarowuje. Poza tym brutalność zbrodni, niemająca uzasadnienia ani w charakterze zabójcy, ani w potrzebie wykreowania nastroju, dziwacznie kontrastuje z dowcipnie lekkim stylem, niektórzy bohaterowie to karykatury, a charakterystyczna dla twórczości Grimes postać, czyli genialny dwunastolatek, wbrew intencjom autorki raczej irytuje niż budzi sympatię. Na plus Stradford i humor.