Dziś nasze lipcowe lektury – dziesięć recenzji z dziewięciu książek, autorstwa siedmiorga recenzentów, za to teksty tym razem całkiem obszerne, a rozpiętość ocen od 10 do 100%.
Dziś nasze lipcowe lektury – dziesięć recenzji z dziewięciu książek, autorstwa siedmiorga recenzentów, za to teksty tym razem całkiem obszerne, a rozpiętość ocen od 10 do 100%.
Joanna Kapica-Curzytek [70%]
Nagroda Bookera z 2011 roku. Poznajemy Tony’ego Webstera u schyłku jego życia. Jeszcze trzyma się nieźle, ale już jest na etapie życiowych bilansów (między innymi nieudane małżeństwo) i wspomnień z przeszłości. Tony siega wspomnieniami do swojej młodości, która nie wyróżniała się właściwie niczym szczególnym. Banalna przyjaźń z trójką innych chłopców, doświadczenia, które zna i ma za sobą większość ludzi. Jest też oczywiście miłość. Victoria Ford ma do dziś w sercu sędziwego Tony’ego szczególne miejsce. Niespodziewanie spotyka się z nią po latach, w okolicznościach, które skłaniają go na nowo do wspomnień sprzed lat. „Poczucie kresu” to niezbyt obszerna, ale przejmująca w każdym calu opowieść o fali z przeszłości, która wraca do nas w najmniej spodziewanym momencie, przynosi nam wiedzę, której nie chcielibyśmy mieć i zmusza nas do powrotu pomiędzy ludzi, z którymi dawno się pożegnaliśmy. Wolna, wręcz leniwa narracja pozwala smakować każdy odcień emocji, opisywany przez Barnesa. Jego styl cechuje wrażliwość, a jednocześnie dystans, zabarwiony lekkim sarkazmem.
Daniel Markiewicz [100%]
Już w początkowych fragmentach swojej książki Barnes kreśli problem, z jakim obaj – on i jego czytelnik – będą się od tej chwili mierzyć. Wtedy to narrator artykułuje maksymę, stanowiącą wyraz ogromnej bezradności: Jeśli nie mogę być już przekonany o prawdziwości faktów, to przynajmniej mogę wiernie oddać wrażenia wywołane przez owe fakty. Na nic więcej mnie nie stać. Z podobnym poczuciem bezsilności stykają się wszyscy narratorzy i wszyscy ludzie, ale dopiero „Poczucie kresu” w tak jasny sposób wyraża nierzadko bolesny rozdźwięk między wydarzeniami a pamięcią o nich. Sentencję o tym, że historię piszą zwycięzcy, wobec czego bywa ona ich kłamstwem, znamy chyba wszyscy. Barnes idzie krok dalej, każe nam pamiętać, że to także iluzja pokonanych. W takim też tonie utrzymana jest cała narracja, pisana z perspektywy człowieka oddalonego od przeszłości, w związku z czym opisującego nam nie własne życie, ale zaledwie historię, jaką o tym życiu opowiada. Autor pisze z chłodnym dystansem i choć sformułowanie „chłodny dystans” zostało już niesamowicie wprost wytarte przez rzesze recenzentów, to akurat tu wypada nadzwyczaj trafnie.
Można by „Poczucie kresu” potraktować jako zwykłą obyczajówkę, opowieść człowieka w podeszłym wieku, który zbliżając się do końca swojego życia próbuje się z niego rozliczyć. Ale to za proste. Barnes zagęszcza fabułę, zwodzi czytelnika (a przede wszystkim własnego bohatera) i sprawia, że „rozrachunki z przeszłością” zmieniają się w „rozrachunki z postrzeganiem przeszłości”. Robi się z tego uniwersalna opowieść o braku odwagi, konformizmie, w jaki wpadamy, gdy – dbając o naszą teraźniejszość – zniekształcamy przeszłość.
W 2011 na powieść roku przyszło nam czekać do października, bo właśnie wtedy wydano „Mapę i terytorium”. Tym razem sprawa wyjaśniła się szybciej i już w maju otrzymaliśmy „Poczucie kresu”. Znakomity przykład tego, jak na niewielkiej przestrzeni da się utkać fascynującą, pełną niedomówień historię z nieoczywistym zakończeniem.
Beatrycze Nowicka [80%]
Z twórczością K.J. Bishop spotkałam się kilka lat temu w wydaniu specjalnym „Fantastyki”, w którym umieszczono krótkie opowiadanie tej autorki pt. „Sztuka umierania”. Tekst zaintrygował mnie na tyle, bym wciągnęła „Akwafortę” na prywatną listę lektur, choć nie kwapiłam się zbytnio z realizacją swojego postanowienia. Gdy wreszcie debiutancka powieść australijskiej pisarki znalazła się w moich rękach, nie poczułam się zawiedziona. „Akwaforta” ma w sobie niezwykły magnetyzm. Jako że jest to utwór o nieśpiesznej fabule, a dodatkowo jego bohaterowie nie budzą sympatii (dotyczy to zwłaszcza postaci, której poświęcono najwięcej miejsca, to jest Gwynna), chwilami aż dziwi, że potrafi wciągnąć. A jednak tak właśnie jest – czytelnik pochłania kolejne rozdziały, zagłębiając się w gąszcz uliczek miasta Ashamoil, gdzie zbytkowne aleje sąsiadują z dzielnicami nędzy a najlepiej powodzi się szubrawcom. Kolejna dziwna rzecz – na stronach „Akwaforty” pojawia się od czasu do czasu starannie odmierzona makabra, ale choć zazwyczaj tego rodzaju rzeczy skutecznie odstręczają mnie od lektury, tym razem tak się nie stało. Co decyduje o sile tej powieści? W znacznej mierze słusznie chwalone na okładkowej notce styl autorki i klimat całości. Ten pierwszy jest intrygujący, zazwyczaj subtelny, ale potrafiący pobudzić wyobraźnię. Wszelkie porównania i metafory są starannie dobierane tak, by stworzyć wrażenie niezwykłości, ale też uniknąć popadnięcia w nadmierną kwiecistość. Język nigdy nie ugina się pod ciężarem środków. Narracja prowadzona jest lekko, ale jednocześnie konsekwentnie. „Akwaforta” sprawia wrażenie utworu bardzo spójnego. Nie jest to jednak spójność kojarząca się z konspektami, detalami i notatkami, raczej ogólne poczucie czegoś, co przenika i spaja wszystkie elementy utworu. Niektórzy porównywali „Akwafortę” do snu (zresztą, sama autorka miejsce akcji „Sztuki umierania” nazywa „miastem ze snu”), mnie jednak sen kojarzy się ze znacznie większym chaosem zdarzeń, miejsc i ludzi – tymczasem powieść Bishop została starannie skomponowana. Zgodzę się jednak, że o ile w większości książek fantastycznych, z jakimi mam do czynienia, autorzy starają się uczynić świat przedstawiony jak najbardziej „realnym”, w przypadku „Akwaforty” wszystko jest ulotne i płynne, nie pozoruje „prawdy”. Może też dlatego krwawe opisy nie robią aż takiego wrażenia. Jedna z bohaterek powieści jest artystką, tworzącą w duchu surrealizmu i symbolizmu. Te dwa terminy doskonale odnoszą się także do całej powieści, pełnej sugestywnych scen i obrazów. Najemny zabójca, regularnie spotykający się ze starzejącym się kapłanem, by dyskutować na temat istnienia boga, tajemnicza artystka, której pojawienie się dosłownie odmienia świat głównego bohatera, czy martwy krokodyl z głową dziecka to tylko kilka przykładów. Dla wszystkich tropicieli motywów, nawiązań i znaczeń „Akwaforta” z pewnością będzie prawdziwą ucztą. Bishop rozsnuwa swoją wizję, pozwala wydarzeniom wybrzmieć, po czym składa dekoracje, nie udzieliwszy jednoznacznych odpowiedzi, może poza (nieco naiwną, moim zdaniem) tezą o mocy sztuki. Pozostawia czytelnika z poczuciem obcowania z zagadką, a także z czymś wyjątkowym, a już na pewno odmiennym od bardziej tradycyjnej fantastyki.
Daniel Markiewicz
Nasz pomysł jest prosty. Urządzamy przyjęcie urodzinowe. – pisze we wstępie Michael Connelly, redaktor zbioru zawierającego 16 tekstów klasyka powieści grozy. Imprezę można chyba zaliczyć do udanych, choć nie obyło się bez zgrzytów – nie każdy z gości przyniósł równie udany upominek. Polski wydawca zapowiadał „eseje wybitnych autorów amerykańskich powieści kryminalnych”. Z wybitnością kłócić się nie wypada, skoro w projekcie wzięli udział m.in. Stephen King, Jeffrey Deaver czy Nelson DeMille. Gorzej z esejowatością – nie ma co oczekiwać dogłębnych analiz czy interpretacji. Przypomina to raczej jakieś zapiski na marginesie, zajmuje przeważnie dwie-trzy strony, czasem trochę więcej. A i ton tych wypowiedzi jest dość lekki – pisarze darowali sobie naukowość, skupiając się na opisach w rodzaju „jak zaczęła się moja przygoda z twórczością Mistrza”. I nie ma w tym nic zdrożnego – warto jedynie, by czytelnik był o takim stanie rzeczy uprzedzony.
A skoro już „uprzedzenie” się dokonało, warto teraz zachęcić. Wybrano do zbioru opowiadania popularne – „Upadek domu Usherów”, „Maskę Czerwonej Śmierci” czy „Morderstwo przy Rue Morgue”. Wybrano dwa poematy – „Dzwony” i mocno sugestywnego nawet dziś „Kruka”. Opowiadania (w przeciwieństwie do wierszy) ukazują się w nowym przekładzie Andrzeja Szulca. Całość uzupełniają nastrojowe ilustracje Harry’ego Clarke’a. Wszystko to sprawia, że otrzymujemy absolutny must have dla fanów Poego – przynajmniej dla tych, którzy nie mają jeszcze na półce odpowiedniego wydawnictwa. A co ze wspomnianym przyjęciem urodzinowym? Wszystko doskonale. Zbiór ukazał się w Stanach na 200. rocznicę urodzin autora i zaproszeni „goście” dopisali. Bo to nie nowy przekład daje tej prozie nowe życie – robią to King i spółka, właśnie poprzez dzielenie się wrażeniami z lektury. Twórczość pisarza obrosła już wystarczającą liczbą interpretacji. Pozostała tylko zabawa. „W cieniu mistrza” nadaje się do niej doskonale.
Jacek Jaciubek [70%]
Ta niepozorna książeczka, po której spodziewałem się co najwyżej niezłej rozrywki, okazała się być czymś znacznie więcej. Po pierwsze, nie jest to kryminał, a raczej, jeśli już trzeba ją jakoś zaklasyfikować, powieść sądowa, choć na salę rozpraw akcja przenosi się tylko we fragmentach. Główny bohater, Guido Guerrieri, to dobrze sytuowany adwokat z Bari, który podejmuje się bronić kobiety maltretowanej przez wpływowego i szanowanego lekarza. Autor w króciutkich rozdziałach w świetny sposób przedstawia przebieg procesu, działania i motywacje członków włoskiej palestry, życie prywatne głównych bohaterów, a przede wszystkim życiowe rozterki Guerrieriego, który przeżywa coś w rodzaju kryzysu wieku średniego. Przede wszystkim jest to jednak powieść o samotności, zwłaszcza w obliczu zła oraz o zakłamaniu społeczeństwa, które chroni jednostki silne i wpływowe, często kosztem niewinnych. Carofiglio dokonał rzeczy niezwykłej – potrafił wywołać we mnie gniew, smutek, radość, a zwłaszcza, w niesamowitym zakończeniu, wzruszenie.