Przyzwyczailiśmy się już do tego, że wielu autorów peerelowskich kryminałów publikowanych przez wydawnictwo Wielki Sen nosi nazwiska, które nic nam dzisiaj nie mówią. Nie zrobili bowiem kariery pisarskiej, niektórzy pewnie nie byli nawet zawodowymi literatami. Jak Jerzy Norman, którego opowiadanie „Jutro jedziemy na południe” zostało przypomniane w ubiegłym roku, po półwieczu od publikacji na łamach regionalnego tygodnika.
PRL w kryminale: Trup w TIR-ze
[Tomasz Lisowski, Bolesław Orłowski „W poszukiwaniu dowodu rzeczowego” - recenzja]
Przyzwyczailiśmy się już do tego, że wielu autorów peerelowskich kryminałów publikowanych przez wydawnictwo Wielki Sen nosi nazwiska, które nic nam dzisiaj nie mówią. Nie zrobili bowiem kariery pisarskiej, niektórzy pewnie nie byli nawet zawodowymi literatami. Jak Jerzy Norman, którego opowiadanie „Jutro jedziemy na południe” zostało przypomniane w ubiegłym roku, po półwieczu od publikacji na łamach regionalnego tygodnika.
Tomasz Lisowski, Bolesław Orłowski
‹W poszukiwaniu dowodu rzeczowego›
Podobnie jak to miało miejsce
przed dwoma tygodniami, także dzisiejsza okładka książki pojawiająca się w „stopce” będzie myląca. W sto dwudziestym dziewiątym tomie serii „Z warszawą” pomieszczono bowiem dwa opowiadania milicyjne różnych autorów, z różnych lat i na dodatek pierwotnie publikowane w różnych gazetach. Niestety, na obwolucie opisano tylko jedno: „
W poszukiwaniu dowodu rzeczowego” (1957) Tomasza Lisowskiego i Bolesława Orłowskiego. Tekst Jerzego Normana „Jutro jedziemy na południe” tego szczęścia już nie miał, co usprawiedliwić można tym, że odpowiednia adnotacja nie zmieściłaby się już w przeznaczonym na tytuł miejscu.
Opowiadanie to ujrzało pierwotnie światło dzienne w 1970 roku w odcinkach na łamach „Nowin Jeleniogórskich”. Był to, ukazujący się wtedy już od dwunastu lat, ilustrowany tygodnik regionalny, wydawany – jak mówi sama nazwa – w Jeleniej Górze, ale docierający również do Wrocławia, Legnicy, Lubina i Wałbrzycha. Mógł więc liczyć na wielotysięczne grono czytelników, których dodatkowo do lektury gazety mógł przyciągnąć atrakcyjny kryminał. „Atrakcyjny”, czyli jaki? Albo taki, którego autorem byłby znany twórca „powieści milicyjnych” (czy to
Zygmunt Zeydler-Zborowski, czy też
Jerzy Edigey), albo opowiadający historię lokalną. Na to pierwsze rozwiązanie wydawców „Nowin…”, które nie miały za sobą potężnego aparatu partyjnego, zwyczajnie nie było stać; zdecydowano się zatem na drugą opcję.
Autorem opowiadania jest Jerzy Norman. Któż zacz? Trudno powiedzieć. Raczej nie należy mieć wątpliwości, że to – wnioskując zwłaszcza po obco brzmiącym nazwisku – pseudonim literacki, pod którym ukrywał się albo dziennikarz zatrudniony na etacie w tygodniku, albo jakiś twórca regionalny (z Dolnego Śląska albo wprost z okolic Jeleniej Góry), dla którego napisanie takiego tekstu było jedynie „chałturą”, wolał więc nie afiszować się ze swoją prawdziwą tożsamością. W każdym razie poza przypomnianym przez wydawnictwo Wielki Sen „Jutro jedziemy na południe” nie sposób natrafić na jakikolwiek inny ślad pisarskiej działalności Jerzego Normana. Chyba że opublikował coś jeszcze na łamach „Nowin Jeleniogórskich”, na co za czas jakiś trafią eksploratorzy z Klubu MOrd (sic!).
Kudowa Słone to leżące w Kotlinie Kłodzkiej przejście graniczne z Czechami, a w czasach peerelowskich z Czechosłowacją. Tam właśnie zaczyna się akcja opowiadania Normana. Pewnego dnia wcześnie rano do pracujących tam wopistów dzwoni z Wrocławia chcąca zachować anonimowość kobieta. Prosi do telefonu komendanta przejścia, ale kiedy okazuje się, że wyjechał w sprawach służbowych, zadowala się rozmową z jego zastępcą. Informuje go, że przez granicę będzie chciała przejechać zagraniczna ciężarówka (z napisem „TIR”), w której znajduje się coś, czemu należałoby się „przyjrzeć”. Mało konkretne zawiadomienie, prawda? Jakaś ciężarówka, jakiś towar. Ale porucznik nie może sobie pozwolić na zlekceważenie takiego donosu, udaje się więc natychmiast do kierownika komory celnej i przerzuca tego „gorącego kartofla” do jego rąk. Problem polega bowiem na tym, że zgodnie z umowami międzynarodowymi celnicy nie mają prawa zrywać plomb i zaglądać do środka – wszak przy ładowaniu i plombowaniu, zgodnie z procedurami, musiał być obecny odpowiedni funkcjonariusz MO.
Tyle że, z czego doskonale zdają sobie sprawę urzędnicy obecni na przejściu granicznym, zapewne niejednokrotnie dochodziło później do nadużyć. Wystarczyło gdzieś po drodze zerwać plombę, załadować samochód nielegalnym towarem i ponownie zaplombować. Specjaliści od kontrabandy zrobiliby to w taki sposób, że ani celnicy, ani tym bardziej wopiści by się w tym nie połapali. Mając to na uwadze, porucznik postanawia podjąć ryzyko i kiedy wzmiankowany wóz pojawia się w Słonem, każe otworzyć jego „pakę”. Tam zaś – ku swemu wielkiemu zaskoczeniu – pogranicznicy znajdują trupa. Mężczyznę bez dokumentów, którego ktoś pozbawił przytomności uderzeniem ciężkim przedmiotem w głowę, choć bezpośrednią przyczyną śmierci okazało się uduszenie z powodu braku powietrza w zamkniętym pomieszczeniu TIR-a. Śledztwo przejmują wrocławscy milicjanci z kapitanem Siwickim i porucznikiem Butrymem na czele. Z czasem na postać pierwszoplanową wyrasta ten drugi.
Co ciekawe, w przeciwieństwie do wielu innych bohaterów „powieści milicyjnych”, Butrym nie jest wcale superherosem. Chociaż nie brakuje mu ani odwagi, ani inteligencji (ba! nawet czyta „Solaris” Stanisława Lema), co rusz popełnia kosztowne błędy (nie chodzi tu jednak o względy finansowe, lecz o dobro dochodzenia). Na dodatek wikła się w wyjątkowo niestosowny w jego sytuacji romans z piękną urzędniczką pocztową, który – co okazuje się później – sprawia, że porucznik traci zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Gdyby nie przyjacielsko usposobiony szef, Butrym mógłby zresztą bardzo boleśnie odczuć skutki swojej niefrasobliwości. Choć to i tak byłoby niczym w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie czyha na niego w Wiedniu. Właśnie! O tym nie było jeszcze mowy. Jerzy Norman zadbał o odpowiednie uatrakcyjnienie fabuły, przenosząc w pewnym momencie akcję do stolicy Austrii. Choć raczej nie oczekujcie z tego powodu wspaniałych opisów wiedeńskich zabytków czy literackiego portretu miasta…
„Jutro jedziemy na południe” jest sprawnie napisanym, aczkolwiek średnio zajmującym kryminałem. Znać, że tekst powstawał w pośpiechu; wcale bym się nie zdziwił, gdyby autor pisał go nawet z tygodnia na tydzień, odrywając się na ten czas od swoich podstawowych (stricte dziennikarskich?) obowiązków. To raczej ciekawostka niż pełnoprawne dzieło. By uznać je za takowe, wymagałoby znaczącego dopracowania i rozwinięcia. W każdym razie potencjał był, tyle że go nie wykorzystano.