Kiedy Henning Mankell publikował „Białą lwicę” – trzecią odsłonę perypetii komisarza Kurta Wallandera – przyszłość Republiki Południowej Afryki stała pod wielkim znakiem zapytania. Krajem wciąż rządził prezydent wywodzący się z afrykanerskiej Partii Narodowej, a ekstremiści zastanawiali się, jak storpedować rozmowy pokojowe mające na celu demontaż apartheidu. To właśnie zainspirowało szwedzkiego pisarza.
Przeczytaj to jeszcze raz: Biali i czarni – bohaterowie i kanalie
[Henning Mankell „Biała lwica” - recenzja]
Kiedy Henning Mankell publikował „Białą lwicę” – trzecią odsłonę perypetii komisarza Kurta Wallandera – przyszłość Republiki Południowej Afryki stała pod wielkim znakiem zapytania. Krajem wciąż rządził prezydent wywodzący się z afrykanerskiej Partii Narodowej, a ekstremiści zastanawiali się, jak storpedować rozmowy pokojowe mające na celu demontaż apartheidu. To właśnie zainspirowało szwedzkiego pisarza.
Henning Mankell
‹Biała lwica›
Pamiętacie zapewne dyskusję, jaka rozgorzała parę lat temu (i co jakiś czas powraca) na temat języka używanego przez autorów tworzących w XIX i w pierwszej połowie XX wieku, którzy pisali o rdzennych mieszkańcach Afryki, w mniejszym stopniu również Azji i obu Ameryk. To, co w tamtej epoce uważane było za naturalne i neutralne, w naszym stuleciu razi i wywołuje konotacje rasistowskie. W Polsce brano na warsztat prozę Henryka Sienkiewicza (i jego „W pustyni i w puszczy”), Kornela Makuszyńskiego (za Murzynka Goga-Goga, przyjaciela małpki Fiki-Miki) czy Juliana Tuwima (vide słynny Murzynek Bambo). W Anglii zastanawiano się z kolei nad współczesnym odbiorem książek Rudyarda Kiplinga. Wreszcie przed trzema laty głos zabrała Rada Języka Polskiego, a konkretnie profesor Uniwersytetu Warszawskiego Marek Łaziński. Wydał on opinię, w której możemy przeczytać między innymi: „Odbiór słów «Murzyn» i «Murzynka» (…), niegdyś neutralnych i podstawowych wśród możliwych nazw oznaczających osoby czarnoskóre, dziś niewątpliwie jest obarczony bagażem negatywnych konotacji. (…) Osoby, które używały go w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, nie mają w żadnym razie powodu do wyrzutów sumienia. Jednak słowa zmieniają skojarzenia i wydźwięk w toku naturalnych zmian świadomości społecznej. Dziś słowo «Murzyn» jest nie tylko obarczone złymi skojarzeniami, jest już archaiczne”.
Uwaga ta jest o tyle istotna, że w „Białej lwicy” – trzeciej powieści Henninga Mankella (1948-2015) z Kurtem Wallanderem w roli głównej – określenie „Murzyn” pada bardzo często. Co ciekawe, używają go głównie szwedzcy policjanci, w tym także sam komisarz Wallander, co z miejsca nasuwa skojarzenie z neutralnością tego słowa. Dla odmiany: burscy bohaterowie powieści, której akcja w sporej części rozgrywa się w Republice Południowej Afryki u kresu epoki apartheidu, mówią raczej o „czarnych”. Sposób, w jaki jednak Mankell używa obu nazw (i co udało się podkreślić tłumaczce), nie pozostawia wątpliwości, jakie niosą ze sobą emocje. Pewnym zaskoczeniem może być natomiast fakt, że przymiotnik „czarny” ma zazwyczaj kontekst pejoratywny.
„
Morderca bez twarzy” (1991) oraz „
Psy z Rygi” (1992) przyniosły Mankellowi tak dużą popularność, że napisanie następnej książki cyklu wydawało się czymś naturalnym. A że szwedzki prozaik w każdej kolejnej powieści starał się reagować na jak najbardziej aktualne bolączki świata, nic dziwnego w tym, że w „Białej lwicy” sięgnął po temat segregacji rasowej. O tyle łatwiej było mu go zgłębić, że w tym czasie mieszkał i pracował w Maputo, stolicy Mozambiku, państwa graniczącego od południa z Południową Afryką. Akcja dzieła rozgrywa się wiosną 1992 roku; jej czas jest zresztą – u Mankella to zresztą norma – bardzo dokładnie określony: nie licząc „Prologu” (który przenosi czytelnika w rok zakończenia pierwszej wojny światowej), zaczyna się 24 kwietnia, a kończy 18 czerwca. To zaledwie niespełna dwa miesiące, ale obfitujące w tyle wydarzeń, że można by nimi obdzielić kilka innych powieści sensacyjnych.
W każdej kolejnej książce szwedzki pisarz wprowadzał nowe elementy, nietypowe dla wcześniejszego siebie rozwiązania fabularne. Tym razem jest to rozdwojenie wątków. Historia opowiedziana w „Białej lwicy” prowadzona jest bowiem równolegle w dwóch odległych od siebie o tysiące kilometrów zakątkach świata: w Republice Południowej Afryki i Skandynawii (głównie Szwecji, chociaż zahacza także o Danię). Czytając dzisiaj powieść Mankella, wiemy, jak potoczyły się losy tego kraju, kiedy jednak autor stawiał ostatnią kropkę „Posłowie”, a miało to miejsce w czerwcu 1993 roku, wiele było jeszcze znaków zapytania. Co jednak zasługuje na podkreślenie – diagnozy pisarza okazały się w zasadzie trafne. Jak rysowała się przyszłość RPA wiosną 1992 roku, czyli w okresie, w którym umieszczono fabułę „Białej lwicy”? Krajem wciąż rządzi burski prezydent Frederik de Klerk (1936-2021), prominentny działacz Partii Narodowej, który jednak od końca lat 80. rozpoczął, ku niezadowoleniu wielu konserwatywnych Afrykanerów, powolny demontaż apartheidu. Do rangi symbolu urosło z czasem wypuszczenie na wolność 2 lutego 1990 roku więzionego przez niemal trzy dekady Nelsona Mandeli (1918-2013), działacza Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC).
Wrogo nastawieni do polityki prezydenta de Klerka (pełnił tę funkcję w latach 1989-1994) byli działacze skrajnie konserwatywnych partii i organizacji ekstremistycznych, takich chociażby jak Afrykanerski Związek Braci (to kulisy jego powstania opisał Mankell w „Prologu”) czy neonazistowski Afrykanerski Ruch Oporu (z którym powiązany był Janusz Waluś). Otoczenie głowy państwa liczyło się z tym, że zwolennicy supremacji białych w RPA mogą dążyć do przewrotu wojskowego, względnie do zamachu na życie któregoś z czołowych działaczy ANC, co mogłoby storpedować pokojowe negocjacje zmierzające do likwidacji apartheidu i wywołać wojnę rasową w państwie. Ta właśnie ewentualność stała się kanwą „Białej lwicy”, aczkolwiek nie można wykluczyć, że przynajmniej częściowo Henning Mankell kierował się wydarzeniami z kwietnia 1993 roku, kiedy to w Boksburgu Waluś zastrzelił niespełna pięćdziesięciojednoletniego Chrisa Haniego, który oprócz zaangażowania w działalność ANC, stał także na czele Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej. Warto przy tym podkreślić, że na liście swoich potencjalnych ofiar emigranta z Polski umieścił dopiero na miejscu trzecim; otwierał ją natomiast Nelson Mandela.
Jeden wątek powieści dotyka więc spraw wewnętrznych RPA i przygotowywanego przez niektórych z wysokich rangą funkcjonariuszy służb specjalnych – w „Białej lwicy” są to głównie Jan Kleyn i Franz Malan (oraz wpływowi członkowie tajnego Komitetu) – zamachu na życie Mandeli, co ma otworzyć drogę do siłowego przejęcia władzy i przywrócenia apartheidu. Kleyn to nadzwyczaj inteligentny i groźny przeciwnik. By dodatkowo osłabić wroga, wpada on na szatański pomysł, by przywódcę ANC zastrzelił… czarnoskóry skrytobójca. Wybór pada na wywodzącego się z Transkei, jednego z południowoafrykańskich bantustanów, płatnego zabójcę Victora Mabashę. Chcąc przygotowania do przeprowadzenia zamachu jak najbardziej zakamuflować, Mabasha zostaje wysłany do Szwecji, gdzie do wykonania zadania ma go odpowiednio przeszkolić były oficer KGB – teraz mieszkający w Skandynawii, ale marzący o etacie w afrykanerskich tajnych służbach – Ukrainiec Anatolij Konowalenko. Obaj zamieszkują w wynajętym na kilka tygodni opuszczonym gospodarstwie nieopodal Ystadu. Pech sprawia, że 24 kwietnia 1992 roku przez przypadek, zgubiwszy drogę, trafia tam Louise Åkerblom, pośredniczka w handlu nieruchomościami. I znika. Nie wraca do domu.
Dwa dni później na posterunku policji w Ystadzie, w biurze komisarza Kurta Wallandera, zjawia się jej mąż Robert, by zgłosić zaginięcie Louise. Funkcjonariusze rozpoczynają poszukiwania kobiety, ale przez kilka dni nie są w stanie natrafić na żaden ślad. Dopiero dziwna eksplozja na jednej z opuszczonych farm wywołuje efekt domina. W zgliszczach zostają znalezione szczątki wysokiej klasy rosyjskiej radiostacji i broni palnej szczególnie popularnej w RPA; na dodatek na terenie posiadłości jeden z policjantów trafia na wgnieciony w błoto ludzki palec, który należał do osoby czarnoskórej. Kilka godzin później niedaleko od miejsca pożaru jeden z mieszkańców zauważa wystającą ponad powierzchnię stawu antenę samochodową. Straż pożarna wyciąga na brzeg wóz należący do Louise, ale jej ciała nie ma w środku. Na jego odnalezienie – również przypadkowe – trzeba poczekać parę następnych dni. Wallander, jego szef Otto Björk i koledzy z pracy Karl Svedberg (Mankell po raz pierwszy podaje ich imiona) oraz Martinsson starają się zrozumieć, co takiego działo się pod ich nosem, i przede wszystkim znaleźć odpowiedź na pytanie, czy dramaty, jakie się właśnie rozegrały, są ze sobą w jakiś sposób powiązane.
Dość szybko okazuje się, że tak. A dowodu na to dostarcza kolejne tragiczne zdarzenie, do jakiego tym razem dochodzi w Sztokholmie. Po napadzie na bank uciekający napastnik strzela do goniącego go policjanta i trafia prosto w czoło, co przywodzi na myśl egzekucję. Tak samo zginęła Louise Åkerblom. Wallander radzi kolegom ze stolicy, by porównali naboje – wtedy okazuje się, że zostały wystrzelone z tej samej broni, co z dużym prawdopodobieństwem oznacza, że kobietę niedaleko Ystadu i stróża prawa na ulicy Sztokholmu zabił ten sam człowiek. Jedyną konkretniejszą nicią prowadzącą do niego jest jego portret pamięciowy. To niewiele, ale dla tak inteligentnego i upartego gliny jak Wallander – wystarczająco, by podążyć tym tropem i podjąć próbę unieszkodliwienia arcygroźnego przestępcy.
Z trzech do tamtego momentu wydanych powieści Mankella poświęconych Kurtowi Wallanderowi „Biała lwica” ma największy rozmach fabularny i najszerzej zakrojoną intrygę. Pod wieloma względami książka Szweda przypomina legendarny debiut Fredericka Forsytha, czyli „Dzień Szakala” (1971), którego głównym wątkiem jest zamach na prezydenta Francji Charles’a de Gaulle’a. Zaskakujące może być natomiast to, jak bezlitośnie autor traktuje swojego głównego bohatera: w tej powieści Wallander zostaje nie tylko doszczętnie okradziony (i to już na samym początku), ale bandyci niszczą mu mieszkanie, a jakby tego było mało – to na dodatek śmierć zagląda w oczy najbliższej mu osoby. Biorąc pod uwagę, że już po perypetiach opisanych w „
Psach z Rygi” komisarz na poważnie rozważał odejście ze służby, czytając „Białą lwicę” w 1993 roku, można było obawiać się, że teraz nie będzie się już wahał ani minuty. Jak wiadomo, ostatecznie tego nie uczynił… Trzecia odsłona serii doczekała się dwóch telewizyjnych ekranizacji: wiernej oryginałowi szwedzkiej w 1996 (z Rolfem Lassgårdem w roli Kurta) oraz na swoje nieszczęście całkowicie demolującej fabułę Mankella brytyjsko-szwedzkiej w 2016 roku (z ewidentnie męczącym się w skórze Wallandera Kennethem Branaghiem).

Tylko dlaczego osoby i środowiska przeważnie słabo posługujące się polszczyzną wywierają presję na językoznawców i chcą decydować o zawartości polskich słowników? Łysol, piegus, rudzielec zależnie od kontekstu mogą brzmieć obraźliwie lub sympatycznie, a nawet pieszczotliwie. Nikomu nie przychodzi do głowy, żeby je wymazywać ze słownika, bo ktoś kiedyś poczuł się urażony, że nazwano go łysolem...
No i czemu nikt nie tępi Żabojadów i Makaroniarzy? Określenia te są jawnie lekceważące, a mimo to ciągle pojawiają się w filmach i publikacjach...
Wymazanie Murzyna/murzyna zubaża język polski. Czarnoskóry/a nijak nie zastąpi Murzyna i Murzynki. Niektórzy mieszkańcy Indii mają bardzo ciemną skórę, nieraz ciemniejszą niż Afrykańczycy, ale tylko przez pomyłkę lub nieporozumienie mógłby ktoś ich nazwać Murzynami.
Co gorsza przez ignorancję niektórzy zaczynają wszystkich Murzynów nazywać Afroamerykanami, co jest już kompletną bzdurą.
A może zabrać się za inne języki i usunąć z hiszpańskiego "gringo", z japońskiego "gaijina", a z hebrajskiego "goja", bo niekiedy wyrażają niechęć do cudzoziemców?