Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 28 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Maj 2011

Esensja.pl
Esensja.pl
Skoro piąty miesiąc w roku, to czas na roczniki z piątką na końcu. Tym razem przedstawiamy proste piosenki zapomnianego barda, jedną z najlepszych płyt wielkiego multiinstrumentalisty, diabelnie chwytliwy industrial, debiut zasłużonych elektroników i szalony żydowski jazz w hołdzie Lovecraftowi.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień, Mieszko B. Wandowicz

50… 40… 30… 20… 10…: Maj 2011

Skoro piąty miesiąc w roku, to czas na roczniki z piątką na końcu. Tym razem przedstawiamy proste piosenki zapomnianego barda, jedną z najlepszych płyt wielkiego multiinstrumentalisty, diabelnie chwytliwy industrial, debiut zasłużonych elektroników i szalony żydowski jazz w hołdzie Lovecraftowi.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
1965 – Jackson C. Frank „Jackson C. Frank”
Pierwsza i jedyna płyta Jacksona C. Franka zawiera muzykę, o której w zasadzie nie powinno się pisać. Z jednej strony to piosenki tak nieskomplikowane i oczywiste, że można zamknąć je w trzech zdaniach ogłoszonych już tysiące razy na temat setek różnych albumów. Z drugiej – jak zwykle w przypadku utworów opartych na umiejętnym dozowaniu emocyj i na tym nieuchwytnym czymś, które albo łapie za serce, albo nie – owe trzy krótkie zdania będą wydawać się zbędną paplaniną. Nic bowiem lepiej niż prymitywny folk czy blues nie udowadnia jałowości nieakademickiego „tańczenia o architekturze” (jak pisanie o muzyce nazwał kiedyś ktoś, co do czyjego nazwiska nie ma zgody). Otóż na swoim debiucie Jackson C. Frank – niczym wielu przed nim i tyluż po nim – śpiewa, akompaniując sobie brzdąkaniem na gitarze akustycznej. Wykonuje proste piosenki, nie podnosi miękkiego, czystego głosu, nie wokalizuje ani nie krzyczy – ot, prowadzi narracje. W jednym utworze pomaga mu – też na gitarze – sam Al Stewart. W dodatku Paul Simon wyprodukował płytę, Art Garfunkel siedział z nimi w studiu, a „Jackson C. Frank” to krążek na miarę „Bridge Over Troubled Water” i żaden z dziesięciu numerów nie przeszkadza takiemu postawieniu sprawy. Tylko o czym tu pisać?
Mieszko B. Wandowicz
1975 – Mike Oldfield „Ommadawn”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Niestety, chyba już na zawsze „Ommadawn” pozostanie w cieniu pamiętnego debiutu Mike’a Oldfielda – „Dzwonów rurowych” z 1973 roku. Szkoda, ponieważ album ten co najmniej mu dorównuje, jeśli go nie przewyższa. Jest to trzeci krążek w dorobku angielskiego multiinstrumentalisty i tak jak poprzednie składa się z dwóch długich utworów, choć w późniejszych wydaniach z „Ommadawn, Part Two” wydzielono (i słusznie) trzyminutową kompozycję „On Horseback”, która zamyka całość. Album stanowi logiczną kontynuację muzycznych poszukiwań Oldfielda i jest szczytowym momentem jego pracy nad długimi formami. Udało mu się zachować melodyjność znaną z „The Tubular Bells”, ale jednocześnie całość jest spokojniejsza i bardziej klimatyczna. W większym stopniu ujawniają się na niej wpływy muzyki celtyckiej, którą Mike fascynuje się w takim stopniu, że w latach 90. nagrał cały krążek o folkowym zabarwieniu – „Voyager”. Na tym jednak nie poprzestał i na „Ommadawn” możemy również usłyszeć zespół afrykańskich bębniarzy Jabula. Płyta brzmi nadzwyczaj spójnie – dzięki pieniądzom zarobionym na „Dzwonach rurowych” Oldfield mógł sobie pozwolić w studio na mniej spartańskie warunki niż w czasie nagrywania wspomnianego klasyka, ale również słychać, że podszlifował warsztat producencki, dzięki czemu postarał się o to, by krążek był dopracowany w najdrobniejszych elementach. Może nie znajdziemy na „Ommadawn” aż tak charakterystycznych dźwięków, jak początek „Dzwonów rurowych”, ale siła albumu tkwi w niepowtarzalnej atmosferze. Nie nadaje się on do słuchania w każdym momencie, wymaga większego skupienia, ale każdego, kto się nad nim pochyli, przeniesie w cudowny świat dźwięków i muzycznej wrażliwości, którą posiadają tylko nieliczni.
Piotr „Pi” Gołębiewski
1985 – Scraping Foetus off the Wheel „Nail”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Australijczyk James George Thirlwell wydawał albumy pod tyloma różnymi szyldami, że nie sposób zapamiętać wszystkich. Najważniejsze są krążki nagrane jako Foetus, a raczej z wyrazem „foetus” w podpisie wykonawcy – i tutaj bowiem występują różne wariacje. Oto więc pojawiały się nazwy You’ve Got Foetus on Your Breath, Foetus under Glass, Foetus Interruptus czy Foetus in Your Bed, a oprócz tego Clint Ruin, Steroid Maximus albo Manorexia. Jakby tego było mało, Thirlwell współpracował między innymi z Nickiem Cave’em, Markiem Almondem, Lydią Lunch i Einstürzende Neubauten, brał udział w industrialnej supergrupie Pigface, flirtował z noise’em, bigbandowym jazzem i Bóg wie, z czym jeszcze; innymi słowy: nawet jeśli jego nazwisko większości niewiele mówi, napracował się w życiu nielicho. Jeden z najlepszych i prawdopodobnie najpopularniejszy album to „Nail” z 1985 roku, podpisany mianem Scraping Foetus off the Wheel, powyższa lista przedsięwzięć dobrze zaś koresponduje z jego zawartością. Po pierwsze bowiem, wystarczy spojrzeć na wymienione szyldy, by dostrzec czarne, niepoprawne poczucie humoru Thirlwella, po drugie – „Nail” to płyta bardzo zróżnicowana. Zaczyna się pseudoklasyczną introdukcją, by przejść w patologiczne, zindustrializowane rockabilly; zachrypnięty głos artysty, wykrzykujący mizantropijne hasła lub przeliterowujący czasownik „niszczyć”, wszystko ze sporą dawką ironii, uzupełniony jest to przez samplowane smyczki czy cytat z Griega, to przez kompletną kakofonię. Co ważne, gdyby zagrać te utwory inaczej, wiele mogłoby stać się po latach klasykami muzyki rozrywkowej: „Nail” to kopalnia przebojów, tylko powykręcanych, przypalonych i potraktowanych młotkiem. Obowiązek dla miłośników nietuzinkowych eksperymentów – przynajmniej tych, którym niestraszny zgiełk, zgorszenie i, jeśli nawiązać do Świetlickiego, brejkanie wszystkich ruli.
Mieszko B. Wandowicz
1995 – Boards Of Canada „Twoism”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Boards Of Canada jest w pewnych kręgach marką kultową. Dzisiaj to właśnie do duetu Szkotów porównuje się młodych muzyków próbujących swoich sił w ambientowej, minimalistycznej elektronice i pobliskich stylach. Nic dziwnego, bowiem Mike Sandison i Marcus Eoin wspólne nagrywanie rozpoczęli już w latach 80. ubiegłego wieku i szybko zdobyli popularność dzięki niespotykanemu wyczuciu w sklejaniu delikatnych sampli z nostalgiczną, przestrzenną elektroniką oraz tradycyjnymi instrumentami. Ich pierwszym wydawnictwem była kaseta „Catalog 3” z 1987 roku, po której pojawiło się jeszcze kilka innych albumów, ale za właściwy, oficjalny debiut (również dzięki późniejszej reedycji) uważa się minialbum zatytułowany „Twoism”, który ukazał się w limitowanym nakładzie w 1995 roku. Rozpoczyna go klimatyczny kawałek „Sixtyniner”, łączący w sobie migotliwą, stonowaną elektronikę z trochę mocniejszym beatem oraz ledwie słyszalnymi, recytowanymi wokalami. Odrobinę bardziej dynamiczne, ale i mroczne jest z kolei „Oirectine”, a następne „Icedy Cooly” to w pełni oldschoolowe i intrygujące brzmienia. W połowie playlisty pojawia się znakomite, minimalistyczne „Basefree” – znacznie przyspieszone, pulsujące, ale niepozbawione typowych dla Boards Of Canada muzycznych elementów. Po tym żywym przerywniku całość wraca na wcześniejsze tory i uwodzi słuchacza znowu spokojnymi, nawet sennymi dźwiękami, które trafiają do nas za pośrednictwem takich utworów jak: „Twoism”, „Seeya Later” albo „Smokes Quantity”. Mimo że omawiany tutaj album budzi czasem mieszane uczucia – zarzuca mu się chaotyczność, złe zaplanowanie czy nawet niedopracowanie – to dla mnie nie podlega dyskusji, że warto do niego wracać, a o muzycznej wartości zebranych na nim tracków niech świadczy także wspomniane już wznowienie krążka (pod szyldem wytwórni Warp), które miało miejsce w 2002 roku.
Michał Perzyna
2005 – Electric Masada „At the Mountains of Madness”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sam tytuł mówi wszystko – wybierzmy się na wycieczkę na szczyt szaleńczych, pokręconych, jazzowo-klezmerskich dźwięków przyprawionych metalowo-rockowymi brzmieniami. Awangarda, fusion, free jazz – każde z tych określeń pasuje, ale dla fana Zorna nazwa Electric Masada nie wymaga szufladek. To wymieszane, ciężkie gitarowe riffy, piękne, przestrzenne sample i podkłady, zakręcone perkusjonalia, transowe basowe motywy, organowe kolaże, żydowskie melodie oraz dźwiękowe połamańce. Skład, zgromadzony przez nowojorskiego kompozytora pod tym szyldem, wykonując kompozycje bardziej akustycznego projektu – Masada – sprawdzał się na koncertach niesamowicie. Magia i energia, jaka bije z gry, wzajemnego oddziaływania i uzupełniania się instrumentalistów, jest tak nieziemska, że należy tych panów wymienić: Cyro Baptista i Kenny Wollesen – instrumenty perkusyjne, Ikue Mori – elektronika, Jamie Saft – klawisze, Trevor Dunn – bas, Joey Baron – perkusja, Marc Ribot – gitara i oczywiście sam John Zorn na saksofonie altowym. Być może „At the Mountains of Madness” jest za długie – dwie i pół godziny opętanych, wciągających i hipnotycznych, raz spokojnych i nastrojowych, raz agresywnych i niemalże katatonicznych partii zgromadzonych na dwóch krążkach (odpowiednio z występów z Moskwy i Lublany) potrafi przyprawić o niemały zawrót głowy. I być może wydana rok wcześniej w serii „50th Birthday Celebration” jako „Vol. 4” jedna płyta jest bardziej strawna dla słuchacza nieobeznanego z twórczością tego nurtu, gdyż zawiera muzykę w większym stopniu okiełznaną, a przez to łatwiej przyswajalną. Jednak „At the Mountains of Madness”, prezentująca mocniej rozimprowizowane wersje utworów znanych z poprzedniego krążka, lepiej obrazuje potęgę geniuszu Johna Zorna i to, jak w tak dzikiej jazzowej muzyce cudownie odnajdują się grający ją muzycy. Album z 2005 roku jest jedną z tych rzeczy, przed którymi należy nisko się pokłonić, ściągając czapki z głów. Kto nie wierzy, niech spróbuje zmierzyć się z klasycznie rozwijającymi się i zapierającymi dech w piersiach „Karaim” i „Kedemi” czy w końcu z rozpalonymi do białości „Metal Tov” i „Tekufah”, a następnie tej tezie zaprzeczyć.
Jakub Stępień
koniec
23 maja 2011

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Wyznania człowieka spełnionego
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Pot i Kreff – Made in Poland: Polskie dzwony rurowe
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Dzwony rurowe IV
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tegoż autora

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.