Jako że rynkiem DVD rządzą nie klienci, a dystrybutorzy, plącze się po nim zatrzęsienie lichych filmów, częstokroć kręconych w Rumunii czy Bułgarii. Jednym z nich jest „Mamut”.
Słoń, jak to słoń, żywi się ektoplazmą
[Tim Cox „Mamut” - recenzja]
Jako że rynkiem DVD rządzą nie klienci, a dystrybutorzy, plącze się po nim zatrzęsienie lichych filmów, częstokroć kręconych w Rumunii czy Bułgarii. Jednym z nich jest „Mamut”.
Tim Cox
‹Mamut›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Mamut |
Tytuł oryginalny | Mammoth |
Dystrybutor | Monolith |
Reżyseria | Tim Cox |
Zdjęcia | Bing Sokolsky, Vivi Dragan Vasile |
Scenariusz | Tim Cox, Brook Durham, Sean Keller |
Obsada | Vincent Ventresca, Summer Glau, Tom Skerritt, Cole Williams, Leila Arcieri, Marcus Lyle Brown |
Muzyka | John Dickson |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 90 min |
Gatunek | groza / horror, komedia, SF |
EAN | 5907561109461 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Mamut” to kolejny film przeznaczony na rynek telewizyjny, który niezbadanymi wyrokami dystrybutorskimi trafił u nas na DVD. Wyprodukowany na zlecenie Sci-Fi Channel, powstał w rumuńskim studiu Castel Film Romania, odpowiadającym za masę przeciętnych bądź tragicznie wręcz głupich horrorów i filmów sf. Spora część z nich – zapewne ze względu na niewygórowaną cenę licencji – znalazła się na półkach naszych sklepów. Są wśród nich takie „hity”, jak „Dracula II: Odrodzenie”, „Dracula III: Dziedzictwo” (oba recenzowane
tutaj), siódma i ósma część „Hellraisera”, piąta część „
Laleczki Chucky”, czwarta i piąta część „Armii Boga” (obie recenzowane
tutaj), trzecia i czwarta część „Dyniogłowego” (oba recenzowane
tutaj), „Pułapka dusz”, „Incubus” czy trzecia „Anakonda”. A że produkcje te najczęściej w ogóle nie dają się oglądać? Któż by na to zwracał uwagę…
Chlubą umiejscowionego w niewielkim miasteczku muzeum historii naturalnej jest zatopiony w ogromnej bryle lodu, świetnie zakonserwowany mamut. Widz z mety wie, że film jest z gatunku fantastyki niedoukowej, bo już samo istnienie pokazanej na ekranie kostki lodu z zatopionym w środku nietkniętym mamutem – i to dorosłym! – jest bardzo wątpliwe. Owszem, znaleziono dotąd bodaj dwie, zupełnie niewielkie sztuki (w tym ta z 1901 prawdopodobnie nie była kompletna, bo ponoć miejscowi zdążyli sobie wykroić kawałek słoniny pod wódeczkę), zdarzyło się to jednak na Syberii, więc szansa trafienia okazu do prowincjonalnego muzeum w USA – z pominięciem masy rozmaitych instytucji naukowych mających chrapkę na tak ultrarzadki okaz – jest po prostu śmiesznie niska. Do tego bryły lodu, w których być może jeszcze da się znaleźć jakieś zakonserwowane zwierzę, rzadko bywają tak krystalicznie przejrzyste, jak tutaj. A już w ogóle nie ma co mówić o wystawianiu takiego eksponatu bez słusznych rozmiarów agregatu chłodniczego. Tu jednak – proszę – kostka z mamutem stoi sobie na środku zwyczajnej, muzealnej sali, zaś szef placówki, który oczami wyobraźni widzi zachwycone dzieci dotykające z nabożną czcią eksponatu, spokojnie taksuje wzrokiem okaz, nie przejmując się bliskością wielkiej bryły lodu (w sumie i słusznie, bo spece od efektów w życiu chyba lodu – poza kostkami do drinków – nie widzieli i stworzyli coś bardzo dziwnego).
Dyrektor ów, młody i strasznie ciapowaty, zauważa jednak blisko powierzchni lodu jakiś niewielki klejnot. Bierze więc wielką wiertarkę (!) i własnoręcznie wyciąga kamyk. Pech chciał, że w rzeczywistości jest to jakiś międzygalaktyczny przekaźnik, który – naturalnie – natychmiast śle w kosmos sygnał. W jego wyniku na Ziemię spada meteoryt, bez pudła trafiając w salę mieszczącą mamuta. Z owego meteorytu, który w istocie jest jakąś kulistą kapsułą, wysącza się dymkowato-galaretowaty, bezkształtny obcy, który natychmiast przejmuje kontrolę nad zlodowaciałym zwierzem i – ożywiwszy go – rusza w plener mordować ludzi. No bo co też innego mógłby robić na Ziemi obcy? Innymi słowy – inwazja na Ziemię leci pełną trąbą jednego starego, włochatego słonia. Żałosne, nieprawdaż?
Odtąd cała akcja polega na tym, że strasznie koślawo animowany zwierz buszuje – w sumie nie wiedzieć, czemu – po okolicznych lasach, i to w nocy, odsysając napotkanych ludzi z… eee… chyba życia. Aczkolwiek równie dobrze może to być dusza, lub – jak zwą to w filmie – „życiowa energia”. Jak by nie było, cokolwiek mamut wysysa (a jest to koloru i konsystencji filmowej ektoplazmy), jest niezbędne człowiekowi do życia. Złapać mamuta próbuje dyrektor muzeum, jego szurnięty na punkcie obcych i Strefy 51 ojciec, jego dorastająca córka wraz ze swoim chłopakiem oraz dwójka agentów jakiejś super-hiper-ultra tajnej międzynarodowej organizacji (National Reconnaissance Office, choć po prawdzie wyglądają wypisz wymaluj jak agenci z „Facetów w czerni”). Łapanie idzie w tempie dość osobliwym, bowiem w trakcie wabienia monstrum i pozorowanej ucieczki przed nim jest czas na przykład skoczyć na stację benzynową i zatankować do pełna wóz. Co zabawniejsze, poza bohaterami i młodzieżą z kuriozalnej imprezy chyba nikt z miejscowych zwierza nie widział, mimo że wyrwał się z muzeum w świetle dnia i nie było najmniejszej szansy, żeby przeoczyć wielkie, włochate bydlę paradujące po ulicach pełnych zdezorientowanych ludzi (upadek meteorytu spowodował przerwę w działaniu wszelkich urządzeń elektrycznych, w tym również samochodowych silników).
Nie ma co w tym momencie pisać o psychologicznej „głębi” bohaterów czy o logice ich postępowania, bo nic takiego w filmie po prostu nie istnieje. Aktorzy – może poza Tomem Skerrittem, który dość ładnie kreuje postać ojca głównego bohatera – najczęściej robią z siebie durniów, co w założeniu miało chyba wzbudzać u widzów wesołość. W efekcie, zamiast do horroru czy szeroko pojętego kina fantastycznego, „Mamutowi” znacznie bliżej do czerstwego i głupiego kina familijnego. Odnoszę wrażenie, że twórcy tego gniota zapatrzyli się nie tylko na „Facetów w czerni” i kilka lichych produkcji o kosmitach kładących trupem losowo dobranych mieszkańców Ziemi, ale gros „natchnienia” czerpali choćby z „Nocy w muzeum”, która – mimo że opatrzona wysokim budżetem i znanymi nazwiskami w obsadzie – humor miała na podobnie niskim poziomie. Do tego film ma bardzo słabiutkie i zwyczajnie banalne dialogi, ścieżka dźwiękowa jest z zagadkowym pogłosem, a lektor – wnosząc z tonacji głosu – miał chyba podczas nagrywania polskiej ścieżki językowej gorszy dzień.
Film otrzymuje ode mnie ocenę o oczko wyższą nad dno wyłącznie przez wzgląd na Toma Skerritta, a także ze względu na kompletnie bezsensowny, choć niepozbawiony uroku pomysł z zamrożoną ręką prehistorycznego trupa, która po podgrzaniu w mikrofali zaczyna rzucać ludziom pogróżki w jakimś migowym języku intergalaktycznym. Nic więcej godnego uwagi tu nie ma.