Od czasu do czasu na rynku DVD trafiają się przedziwne hybrydy gatunkowe. Jedną z nich jest „Room 6” – horror o podłożu religijnym, posiadający silne zacięcie moralizatorskie, a zrealizowany jak kino familijne bardzo podrzędnego sortu. Chyba nie muszę mówić, że obraz ten mija się z pojęciem dobrej rozrywki o lata świetlne?
Zarumsyksowani
[Michael Hurst „Room 6” - recenzja]
Od czasu do czasu na rynku DVD trafiają się przedziwne hybrydy gatunkowe. Jedną z nich jest „Room 6” – horror o podłożu religijnym, posiadający silne zacięcie moralizatorskie, a zrealizowany jak kino familijne bardzo podrzędnego sortu. Chyba nie muszę mówić, że obraz ten mija się z pojęciem dobrej rozrywki o lata świetlne?
Michael Hurst
‹Room 6›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Room 6 |
Reżyseria | Michael Hurst |
Zdjęcia | Raymond Stella |
Scenariusz | Mark A. Altman, Michael Hurst |
Obsada | Christine Taylor, Shane Brolly, Chloe Moretz, Jerry O'Connell, Ellie Cornell, Marshall Bell, John Billingsley, Kane Hodder, Mark A. Altman |
Muzyka | Joe Kraemer |
Rok produkcji | 2006 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 94 min |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Wierzyć się nie chce, że ktoś mógł wpaść na pomysł nakręcenia rasowego horroru w stylistyce filmu familijnego. Rozumiem, że kręci się lekkie filmy grozy dla młodzieży, gdzie sceny z dreszczykiem są balansowane przez humor, jak miało to miejsce choćby w „
Księdze strachu”, ale infantylny i „słodziutki” horror – i to zrealizowany na poważnie – dla dorosłych? Dla których dorosłych, że się spytam? Której grupy społecznej reżyser (Michael Hurst od „
Dyniogłowego 4” i „
Domu śmierci 2”) tak bardzo nie lubi? Z fabuły i sposobu poprowadzenia narracji mogę wnioskować, że w grę wchodzą mocno wierzący katolicy i być może Świadkowie Jehowy. Jest tu bowiem zarówno potępienie eutanazji, jak i pobierania krwi od pacjentów, i to pod groźbą mąk piekielnych. Pozostaje jednak drobny problem – nie jestem pewien, czy przedstawiciele którejś z podanych wyżej opcji w ogóle oglądają horrory. A już wcale nie uwierzę, że mogliby w celach szeroko pojętej edukacji moralnej zaserwować takie paskudztwo swoim dzieciom. Po co więc było męczyć siebie i widzów?
Podobne wątpliwości miałem podczas oglądania innych, również krojonych pod mocno zakotwiczonego w wierze widza, horrorów: „
Księżyca Voodoo”, „
Klątwy El Charro”, „
El Muerto” i puszczanej ongiś w naszych kinach „
Próby sił”. Wszystkie te filmy kiepsko sprawdzają się jako horrory, wprowadzając do fabuły elementy jawnie się gryzące z głównym nurtem opowieści i powodujące, że miast nabożnej czci wobec niebiańskich mocy, wzrasta u widza co najwyżej liczba wrzodów na żołądku.
Ogólne założenie fabuły „Room 6” było niezłe. Poszkodowany w wypadku samochodowym kierowca jest zabierany do szpitala przez karetkę. Dziewczyna, z którą jechał, a której odmówiono zabrania się ambulansem, bierze taksówkę i jedzie za ukochanym do najbliższego szpitala. Tam jednak okazuje się, że nie przyjmowano tego dnia żadnych pacjentów z wypadku. Sytuacja powtarza się i w innych szpitalach. Zrozpaczona dziewczyna… Eee… Teoretycznie zrozpaczona dziewczyna… Też nie tak… O, już mam – dziewczyna, która POWINNA być zrozpaczona (a sądząc po wyrazie twarzy grającej ją Christine Taylor, jest co najwyżej znudzona), natychmiast udaje się… gdzie? No przecież, że nie na komisariat! Tam zawsze można pójść następnego dnia. Najpierw trzeba skoczyć do domu… przespać się. W końcu taki krzepiący sen doskonale działa na nerwy, prawda? Zwłaszcza w sytuacji, kiedy zagrożone jest życie ukochanego… No, powiedzmy, że faceta bliskiego… eee… może nie tak sercu, a jak na razie… żołądkowi…? Łydce? Migdałkom? No, w każdym razie bliskiego którejś części ciała bohaterki (scena oświadczyn jest wprost porywająca – on klęka przed nią i wyciąga przed siebie pierścionek, a ona z kwaśnym uśmiechem mówi: „Możemy dokończyć wieczorem?”). W czasie, gdy dziewczyna wypoczywa, jej… niech będzie, że towarzysz, dostaje się pod opiekę trzech seksownych pielęgniarek, które co parę minut pobierają mu krew. Nie do badań jednak. Krew – również i od innych pacjentów – służy im bowiem… jak by to powiedzieć… do zabawy? Chowają się w składziku, zrzucają ciuchy i lubieżnie strzykają sobie krwią wprost ze strzykawek w usta, bądź paciają nią piersi i miziają się grupowo. Bo, jak wiadomo, w szpitalu (Złym, Piekielnym Szpitalu, BUAHAHAHAHA!), nie ma już co robić z krwią, jak się nią onanizować.
Ale, ale – nadchodzi nowy dzień. Nasza ulubiona bohaterka idzie na komisariat w towarzystwie kierowcy drugiego auta, które uczestniczyło w wypadku (facetowi karetka z kolei zabrała żonę). Oboje są oczywiście zbyci, bowiem… No cóż. Bowiem za biurkiem siedzi kobieta-demon. Tak właśnie. To znaczy, na pierwszy rzut oka jest normalna, ale w krótkich przebłyskach możemy zaobserwować, że ma zeszpeconą strasznie twarz i charczy teksty w rodzaju „Już jest nasz” czy „Nie odzyskasz go”. Identyczne teksty charczą i inni, losowo dobrani mieszkańcy miasta. Naturalnie oprócz taksówkarza, który jest… eee… aniołem? No bo na demona nie wygląda, a wiedzę też ma ni z gruszki, ni z pietruszki. Kim jednak w takim razie jest mała dziewczynka, która chce pomóc bohaterce? Aż się boję pomyśleć. Jak by jednak nie było, dwójka bohaterów wychodzi z komisariatu, i jak to bywa w sytuacji, gdy poprzedniego dnia zniknęła ukochana osoba, oboje czują do siebie miętę. Najpierw trzymają się za ręce, potem czule się obejmują. W końcu razem idą do jej domu. Gdy dziewczyna, która przed momentem wzięła prysznic, krzyczy widząc w lustrze swoją nagle zakrwawioną twarz, do łazienki wpada facet i taksuje wzrokiem jej gibkie ciało. Później, przy kolacji, padają słowa, które niełatwo zapomnieć: „Kiedy widziałem, jak tam stoisz w łazience, naga, nie chciałem cię tylko wesprzeć, ale wziąć w ramiona, ocierać się o twoje piersi, wejść w ciebie. Masz bogate wnętrze.”
Ten film to nie horror, a po prostu przewrotna komedia, z której mogą się śmiać jedynie najtwardsi kinomani, seansami setek bździdeł klasy X, Y lub Ź uodpornieni na chlustającą z ekranu kluszczankę głupoty, wzbogaconą kożuchami infantylizmu i tłustymi okami aktorskiej niekompetencji. A clou tej komedii to arcybzdurna scena, kiedy objawiona zostaje widzowi przyczyna, dla której bohaterka nie może wejść do szpitala, a która powoduje u niej notoryczne koszmary (to tyle, jeśli chodzi o odprężające sny). Przyczyna, której dziewczyna zawdzięcza ciepłe miejsce w Piekle. Lepiej mieć wówczas wolne usta, bo mokre okruszki strasznie zapychają klawiaturę, a pstrokate LCD kiepsko się czyści.
Żeby dać pełny obraz nędzy i rozpaczy, wymienię jeszcze przygarść innych „kwiatków”. Większa część nadnaturalnych zdarzeń jest wrzucona w fabułę ruchem konika szachowego, nie tworząc żadnej spójnej wizji. Co więcej, są one najczęściej na tyle absurdalne, że z mety rozwalają wiarygodność przedstawianego świata (o straszeniu nawet nie wspomnę). Dzięki temu od razu wiadomo, że wszystko dzieje się w głowie bohaterki. Wskazują na to też znane z kiepskiego kina familijnego wściekle soczyste kolorki otoczenia oraz podejrzanie czysta i „akuratnie” wyglądająca taksówka, pojawiająca się w najbardziej pożądanych miejscach w sposób kompletnie niezauważony. Do tego dochodzą puste i najzwyczajniej w świecie głupie dialogi, fatalne, po prostu żałośnie plastikowe i gumowe makijaże tak demonów, jak i zombie (czy jak ich tam zwać), a całość ostatecznie dobija tragiczna gra aktorska całej praktycznie obsady (na plus leciusieńko odstaje grająca dziewczynkę Chloe Moretz i starsza pielęgniarka, która szczęśliwie oszczędza widzowi widoków swojego ciała). Szczyty w tej materii bije wspomniana Christine Taylor, kompletnie rozwalając swoją tak zwaną grą te namiastki klimatu, których nie dorżnęła wyjątkowo partacka, jękliwa muzyka, pełna plumkań i jakichś szmerków. W dodatku co kawałek, to z innej parafii. No i ta niezapomniana scena, kiedy trzy drapieżne pielęgniarki biegną na tyle wolno, by facet z nogą w gipsie mógł im się wymknąć. Słowo „żenada” samo ciśnie się na usta.
Na szczycie tortu tkwi zaś wisienka, która serdecznie mnie ubawiła: lektor czytający tytuł – nieprzetłumaczony czemuś – jako „Rum syks”. Stąd też zresztą taki, a nie inny, nagłówek recenzji. Jednym słowem – strzeżcie się „Rumsyksa”.
Czy "mąki piekielne" są używane przy przypiekaniu potępionych, czy też do jakichś innych piekielnych wypieków?