Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Transmisja z Wrocławia: Pudełko z dna szafy

Esensja.pl
Esensja.pl
Ewa dostała prezent od przyjaciół Moskali. Niby nic wielkiego, dowiedziałem się o nim przypadkiem, ale poprosiłem, żeby przyniosła. Kiedy wkładałem go do magnetowidu, nie spodziewałem się, jakie będą tego skutki. Dziesięć osób, które kolejno trafiały do niezbyt dużego pokoju, wyszło dopiero po trzech godzinach. Tyle bowiem trwało osiemnaście odcinków „Wilka i Zająca”.

Paweł Pluta

Transmisja z Wrocławia: Pudełko z dna szafy

Ewa dostała prezent od przyjaciół Moskali. Niby nic wielkiego, dowiedziałem się o nim przypadkiem, ale poprosiłem, żeby przyniosła. Kiedy wkładałem go do magnetowidu, nie spodziewałem się, jakie będą tego skutki. Dziesięć osób, które kolejno trafiały do niezbyt dużego pokoju, wyszło dopiero po trzech godzinach. Tyle bowiem trwało osiemnaście odcinków „Wilka i Zająca”.
Fot. za www.zeichentrickserien.de
Fot. za www.zeichentrickserien.de
Pożyczona kaseta leży teraz u mnie, czeka na skopiowanie. Obejrzałem ją epizod po epizodzie, zatrzymując za każdym razem, kiedy wychodziłem z pokoju, aby nie przeoczyć żadnego fragmentu. W końcu ostatnio widziałem te filmy chyba z piętnaście lat temu, chociaż zdaje się, że w tym czasie przewinęły się przez jakieś drugorzędne stacje telewizyjne. Trudno jednak, bym się dziwił ewentualnemu przeoczeniu, skoro dobranocki widuję przy okazji pospiesznego przełączania „Faktów” na „Wiadomości”. Zanim pokażą się zajawki „Milionerów”, bo to nie jest rzecz, którą można oglądać przy kolacji.
W pewnym przewrotnym sensie trochę dziwnie się tę rosyjską kreskówkę ogląda. A to, paradoksalnie, dlatego, że jej realia są… znajome. Tymczasem normą dla filmów, zresztą nie tylko animowanych, od dawna jest świat tak naprawdę obcy. Nawet nie chodzi o to, że lądujące w dobranockach rzeczy to nierzadko disneyowskie starocie z czasów Wielkiego Kryzysu, kupione pewnie na jakiejś wyprzedaży. Sprawa polega na czymś innym. Ot, chociażby podkład muzyczny. Melodie z „Wilka i Zająca” można usłyszeć i w Polsce, podczas gdy to, co bywa czasem w – znacznie zresztą pod tym względem uboższych – „Kaczorach Donaldach”, kojarzy się raczej z zagranicą.
Disneyowskie domy są obce. Mniejsza nawet o to, że dla nas naturalniejsze jest mieszkanie, jak Zająca czy Wilka – w bloku, ale nawet te jednorodzinne wyglądają po prostu inaczej. Już banalna skrzynka na listy wskazuje, że nie jesteśmy u siebie. Zresztą nawet powstający dom w rosyjskim filmie wygląda jak każda spotykana co krok budowa, w odróżnieniu od amerykańskiego szkieletu ze stalowych belek służącego do biegania po nim i niczego więcej.
Inne są zwyczaje. Ot, częsty motyw domku na drzewie, do którego dzieciarnia ucieka przed Donaldem. To nie kwestia braku drzew na blokowiskach. Mieszkam w dzielnicy zabudowanej domami z ogrodami i jako żywo przez te blisko trzydzieści lat nie słyszałem o czymś takim. Podobnie jak o baseballu. Sport, który można spotkać w rosyjskim filmie jest, jak by to powiedzieć, normalny. Z kolei w innym odcinku pojawia się muzeum, oczywiście z nieodłącznymi filcowymi kapciami, których na oczy nie widziała Myszka Miki. Za to Zając nie widział ani jednego domokrążcy.
To dość zabawne obserwacje, ale są tylko jednym ze źródeł siły przyciągania „Nu, pagadi”. Drugim jest czas. Te osiemnaście dziesięciominutowych odcinków wróciło do ludzi, którzy oglądali je przed dziesięciu, może dwudziestu laty. A mimo to, chociaż pewnie zapytani nie umieliby sobie przypomnieć większości przygód, rozpoznawali je, kiedy ukazywały się na ekranie.
Trochę wcześniej zdarzyła mi się inna podobna rzecz. Otworzyłem szafę i spod różnych zwalonych niezbyt porządnie na dnie plecaków, karimat i tym podobnych tobołów, wydobyłem dość duże pudło z szarej tektury. Wysypaliśmy z niego na podłogę stertę klocków Lego, najstarsze z nich mają już chyba blisko ćwierć wieku, niemal starsze od każdego z nas. Niedawno ktoś mi nie chciał uwierzyć, że miałem jeszcze taki zestaw, w którym figurki były nieruchome, z główkami bez namalowanych twarzy. I teraz też, kiedy przeszukiwaliśmy mocno przez lata, niestety, naruszoną górkę klocków, przypominały mi się rzeczy, które dawno uciekły ze świadomości. Nagle znowu niezbędna stała się fachowa terminologia, bez której nie dałoby się nic wspólnie zbudować. Znowu wiedziałem, że wymiary elementu mierzy się liczbą zaczepów, te płaskie nazywa się deskami, i że te skośne od dołu to półdachówki. Skąd ta nazwa, nie mam pojęcia, chyba jest pomysłem moich sąsiadów, którym klocków tej odmiany ciężko zazdrościłem, dopóki sam nie dostałem z nimi zestawu.
Ale i tak największe wrażenie zrobiły na mnie dwie pozornie mało ważne obserwacje. Zorientowałem się, że pamiętam dźwięk, szelest przegarnianych klocków, nic innego nie wydaje takiego odgłosu. A potem, kiedy skończyliśmy zabawę, przypomniałem sobie, że ten moment zawsze wyglądał tak samo, zawsze zgarniałem rozsypaną stertę i przerzucałem klocki do pudełka nabierając je w złożone ręce.
Och, w gruncie rzeczy nie ma w tym nic niezwykłego. Lego to jakaś konkretna odmiana plastyku, i to, że wydaje charakterystyczne dla siebie dźwięki, jest zrozumiałe. Podobnie optymalna technika zbierania go z podłogi jest dość oczywista. Natomiast dziwi – i trochę śmieszy – mnie to, że akurat takie szczegóły zapamiętałem najwyraźniej. Ale to już są jakieś niuanse psychologii, zresztą pewnie mojej prywatnej, bo innym przypomniałoby się, jak myślę, co innego.
Zazwyczaj tłumaczy się takie zdarzenia bardzo prosto, czyli wspomnieniami z dzieciństwa. Wszystko z tamtego okresu ma się jawić przyjemne, beztroskie i przywoływać miłe skojarzenia, niczym pudełko znalezione przez Amelię i oddane dawnemu właścicielowi. Cóż, ja na swoje dzieciństwo owszem, nie narzekam, ale chyba nie o to chodzi. Albo właściwie, nie tylko o to, i nawet nie w większości.
To kwestia, jeżeli można tak powiedzieć, plemienna. Wspomnienia pozwalają czuć się częścią społeczności – jakiejś specjalnej, wyróżnionej z otaczającego tłumu. Jestem jednym z tych, którzy oglądali w telewizji „Robin Hooda”, tego z Michaelem Praedem, weteranem walk między Atari a Commodore, pamiętam czasy tramwajów z zasuwanymi drzwiami i autobusów Jelcz z przyczepami. Jednym z tych, których już więcej nie będzie, nasze klany są zamknięte. Nawet jeżeli „Robin” znowu trafi do telewizji, to już będzie powtórka. Autobusy jako eksponaty muzealne to nie to samo, co żywe pojazdy komunikacji miejskiej. I to w zadziwiający sposób daje jakieś przekonanie, że nie jest się samemu, choć jakaż to może być wspólnota – opierająca się na pamięci o kanciastych tramwajach z dwiema tylko osiami.
Być może w podobny sposób zadziałał „Avalon”. Ten świat jest oczywiście przerysowany, ale zawiera przecież znajome elementy. Z jednej strony, nie każdy już poznaje autentyczne wszak pieniądze sprzed dekady. One mogą być jednym z takich właśnie atraktorów, wokół których zgromadzą się podświadomie pamiętający, w odróżnieniu od tych, dla których dziesięć lat to już daleka historia. Ale jest też inny aspekt takiego jednoczenia, opierający się na osobie twórcy. Otóż film polski z natury rzeczy pokazuje Polskę, czy może raczej polskie elementy, tymczasem kiedy te same obrazy wychodzą spod ręki Japończyka, stają się w jakiś sposób szczególne. Ogólnoświatowe, a równocześnie nasze własne. Choćby nie miało to praktycznego znaczenia, mamy świadomość, że miasta widoczne na ekranie to Wrocław i Warszawa. Dla obcych nieznajome, ale my je poznajemy i jest nas wielu.
Droga od czasów, kiedy związki w stadzie zwykło się zacieśniać przez wzajemne czyszczenie futer, była długa. A mimo to nie odeszliśmy wcale daleko. Dzieci ponownie oglądają „Wilka i Zająca”, którego pokazują im rodzice, teraz z kaset albo nawet płyt wideo. Na podłogę przed następnym pokoleniem wysypuje się kolejne pudła klocków Lego przyniesione ze strychów i wyjęte z szaf. Już nie tak daleko czasy, kiedy dziadek siądzie przed komputerem i spróbuje wygrzebać z pamięci dawno nieużywane hasło, aby wnuczek, który znalazł maszynę gdzieś w piwnicy, mógł się zalogować i zobaczyć, jak to kiedyś wyglądało.
Zmieniają się rytuały i obrzędy, inne są artefakty, ale zasada pozostaje. Dziecko trzeba włączyć do swojego plemienia, przekazać mu swoje tradycje, nauczyć tego, co się samemu umiało. Czy ojciec zostawia sandały i miecz pod kamieniem nad brzegiem morza, czy klocki Lego w pudełku na dnie szafy, są to tylko w różnym czasie wykonane, wciąż dodawane ogniwa tego samego łańcucha łączącego podrzuconą w górę kość z wirującą stacją kosmiczną. Która i tak pozostanie tylko kolejnym przy nim ornamentem, kiedy ogniwa pociągną się dalej.
koniec
1 lutego 2003

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
Sebastian Chosiński

23 IV 2024

Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.

więcej »

Z filmu wyjęte: Knajpa na szybciutko
Jarosław Loretz

22 IV 2024

Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: J-23 na tropie A-4
Sebastian Chosiński

16 IV 2024

Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Z tego cyklu

Pan przestępca
— Paweł Pluta

De gustibus cośtam cośtam
— Paweł Pluta

Druga Japonia
— Paweł Pluta

Punkty styku
— Paweł Pluta

I po legendzie
— Paweł Pluta

Jediowski łeb do interesów
— Paweł Pluta

Swój chłopak
— Paweł Pluta

Relacja na żywo
— Paweł Pluta

Dobór naturalny
— Paweł Pluta

Pewnego dnia one już będą
— Paweł Pluta

Tegoż autora

Pamiątka z historii
— Paweł Pluta

Hidalgos de putas
— Paweł Pluta

My też mamy Makoare
— Paweł Pluta

El Polcon mexicano
— Paweł Pluta

Elektryczne stosy
— Paweł Pluta

Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
— Paweł Pluta

Ktoś nam znany, ktoś kochany…
— Paweł Pluta

Przejście przez cień
— Paweł Pluta

Druga bije pierwszą
— Michał Chaciński, Paweł Pluta, Eryk Remiezowicz, Konrad Wągrowski

A Słowo było u ludzi
— Paweł Pluta

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.