Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Transmisja z Wrocławia: Druga Japonia

Esensja.pl
Esensja.pl
Tak się zachwycali, że poszedłem. Co prawda początkowo nie miałem ochoty, ale kiedy „Dzień świra” dostał na festiwalu w Gdyni nagrodę, a komentarze głosiły, że wreszcie nagrodzono dobry film, nie mogłem zlekceważyć tak zadziwiającego zjawiska.

Paweł Pluta

Transmisja z Wrocławia: Druga Japonia

Tak się zachwycali, że poszedłem. Co prawda początkowo nie miałem ochoty, ale kiedy „Dzień świra” dostał na festiwalu w Gdyni nagrodę, a komentarze głosiły, że wreszcie nagrodzono dobry film, nie mogłem zlekceważyć tak zadziwiającego zjawiska.
Wcześniej jakoś nic autorstwa Marka Koterskiego świadomie nie widziałem, żadna to złośliwość z mojej strony, jakoś tak wyszło. Raz zdarzyła mi się bodajże połówka „Niczego śmiesznego” puszczona przez telewizję, która zachwyciła mnie w stopniu dośc umiarkowanym, toteż oglądałem film praktycznie bez dodatkowych odniesień. Jak mnie uświadomili towarzysze redakcyjni, a zgadzać by się to mogło z moim szczątkowym Koterskim doświadczeniem, styl „Dnia świra” jest dla tego reżysera typowy, a jego filmy to „pamiętnik artysty – Ogryzmolony i w siebie pochylon – Obłędny!… ależ – wielce rzeczywisty!”. Otóż, po pewnej dyskusji w łonie redakcji, wydaje mi się wskazanym uprzedzenie mojego głównego wybrzydzania pewnymi wyjaśnieniami.
Nie przeraża mnie to, że kinowy pamiętnik Marka Koterskiego jest obłędny. To wolny kraj, przynajmniej telewizja tak mówi, więc każdemu wolno swój obłęd eksponować publicznie, byle płacąc podatki i nie przy dzieciach. Dobry obłęd nie jest zły i może warte uwagi efekty artystyczne wywołać. Podobnie, niechże pamiętnik będzie w siebie pochylon, w końcu od tego jest pamiętnikiem, a i bycie wielce rzeczywistym jest w takiej sytuacji wskazane, bo bez tego staje się zwykłą fikcją literacką.
Zostało ogryzmolenie. I tu jest gorzej, bo ogryzmolony mógł być pamiętnik Norwida, pisany piórem i atramentem. Zresztą, nie o środki techniczne idzie, gryzmolić da się i edytorem tekstu. I można na taśmie filmowej. Wszystko można, dopóki się gryzmoli dla siebie. Ale już nie do końca kiedy się wypuszcza pamiętnik do ludzi. To nie jest operacja, którą się wykonuje z dnia na dzień, czasu na przepisanie na czysto jest dużo. Toteż nie na to zaraz narzekać zacznę, że film opowiada taką, a nie inną historię, a na to, że z czysto rzemieślniczego punktu widzenia opowiada ją… Zresztą, zaraz się okaże, jak.
Prawdę mówiąc, coś mało się ludzie na widowni śmiali, jak na dobrą komedię. Nie, żeby w ogóle nic zabawnego na ekranie nie było, ale jakieś to takie… bez życia. Chociaż mówią, że życiowe, no ale to w końcu nie to samo. Aczkolwiek życiowość rzeczywiście w tym filmie jest, chociaż niekoniecznie tam, gdzie się ją zwykle wskazuje. Według wersji oficjalnej, przedstawia on przeciętnego polskiego inteligenta, na którego nastaje świat, przy czym wielkim i odkrywczym jest zabieg ukazujący, że inteligent odpłaca światu pięknym za nadobne. Innymi słowy, że wszyscy żrą się ze wszystkimi, a każdy ma o to pretensje. Owszem, „Dzień świra” mówi całkiem sporo o inteligencie, tylko że bynajmniej nie o tym granym przez Marka Kondrata. Przede wszystkim mówi o swoim reżyserze. Bynajmniej, nie pozostaję tu w błogiej nieświadomości faktu, że to ta sama osoba. Oczywiście, prezentowanie swojego rezysera to cecha każdego filmu, ale w tym przypadku objawia się ona dość specyficznie, mianowicie film sam w sobie jest ilustracją z grubsza tego, co miała pokazywać jedynie fabuła. Jedynie, ponieważ nie przypuszczam, aby ten akurat efekt był zamierzony.
O co mi właściwie chodzi? O bylejakość. Trafiłem w którymś z filmowych miesięczników na wywiad z twórcą tego dzieła. Długi, bardzo nawet długi, opisywał jakie to ważne elementy twórca ów pokazał widzom i, co gorsza, co one znaczą. W każdym razie tak było do momentu, w którym znudzony zamknąłem gazetę. Już któryś bowiem raz natrafiam na sytuację, gdy zamiast napisać w książce lub pokazać na ekranie, o co chodzi, autor publikuje szkic, na którym potem certyfikowani egzegeci pokazują odbiorcom ważne miejsca, mówiąc co w nich widać i co to znaczy, a w szczególności gdzie i jakie swoje twórca traumatyczne przeżycia zrekompensował.
Przypomniałem sobie za to w pewnym momencie „Avalon”. Wbrew pozorom, nie jest to skojarzenie aż tak odległe, bohaterowie obu filmów mają wcale sporo wspólnych cech. Żyją w nieciekawym świecie, praktycznie samotnie, ich dni nie różnią się od siebie. Do tego niespecjalnie lubią innych ludzi, a i jakieś problemy uczuciowe oboje mają. To już nienajgorszy punkt zaczepienia, a jeszcze dałoby się znaleźć zbliżony motyw wędrówki do innego, lepszego świata, może jakieś analogie między niektórymi bohaterami drugoplanowymi. Do tego „Avalon”, jak wiadomo, również kręcony był w Polsce, z polską ekipą, co dla rozważania warsztatu twórcy ma pewne znaczenie. Czym się zatem różni?
Umiejętnościami warsztatowymi, pomysłowością, wreszcie finezją. Przede wszystkim, Marek Koterski zrobił jeden potężny błąd, polegający na nakręceniu na taśmie filmowej słuchowiska radiowego. W „Avalonie”, kiedy była potrzeba zaznaczenia monotonii i powtarzalności dni, było to widać. Ta sama trasa tramwaju, ci sami ludzie, te same czynności, po ich wykonaniu bezruch, a całość podkreślona sepiową kolorystyką. To wszystko rozpoznawalne, znane z życia, chociaż oczywiście lekko przerysowane, pozbawione nieistotnych szczegółów osłabiających efekt. „Dzień świra” nie pozwala sobie na tak ryzykowne chwyty; dla upewnienia się, że widz zrozumie, Marek Kondrat chodzi i mówi, co robi. Równie dobrze mógłby siedzieć na stołku i czytać to z kartki, efekt wizualny byłby ten sam, a budżet oszczędniejszy.
Zbiegiem okoliczności, jest nawet w obu filmach scena pozwalająca bezpośrednio porównać możliwości reżyserów. Kiedy Ash spotyka się z dawnym zwiadowcą swojej grupy, bez jednego zbędnego słowa Mamoru Oshii pokazuje, jak narasta w niej obrzydzenie, niecierpliwość, jak wreszcie ucieka nie mogąc go znieść. Marek Koterski nie bawi się w takie niegodne mężczyzny niuanse. Zabiegiem delikatnym niczym nalot na Drezno wpycha Adamowi Miauczyńskiemu do przedziału półkompanię zakonnic, tak dla pewności, że wystarczy, a potem każe im wyciągnąć kanapki. I oczywiście wygoniony Miauczyński komentuje słownie zdarzenie, bo jeszcze by ktoś nie skojarzył tych kanapek z jego ucieczką.
Zresztą od scen w pociągu rozpoczyna się coraz większa degradacja „Dnia świra”. Pierwszym, jeszcze drobnym jej sygnałem jest „rozmowa” dziewczyn w pociągu. Pewnie oficjalną wykładnią zeschematyzowania jej do symbolicznych zdań jest chęć pokazania, jak bezsensowne są takie pogaduszki. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że w rzeczywistości widzimy objaw lenistwa, lub co gorsza braku wyobraźni scenarzysty; przecież nawet jeżeli ktoś ma trudności z samodzielnym wymyśleniem odpowiednio miałkiego dialogu, wystarczy żeby odżałował pół setki złotych na kilka wycieczek osobowym, a potem skompilował zasłyszane fragmenty. Zabrakło wyobraźni. Chociaż, jak mówię, i tak wybuchła ona tu jeszcze fajerwerkiem w porównaniu z dwoma nibydialogami odbywającymi się już na plaży, już nawet nie składającymi się z słów, a jakichś półartykułowanych dźwięków. Cóż, „Avalon” na czas kulminacji wysyła swoich bohaterów na autentyczny koncert chóru do filharmonii.
Bo przecież zdarzenia na plaży są u Koterskiego kulminacyjnym punktem filmu, gdybyż jeszcze zdobył się na odwagę i kazał swoim postaciom mówić bez mrugania do widza, że tak naprawdę to tylko udają. Mamoru Oshiiemu nie było wstyd pokazać kluczowego dialogu Ash i Murphy’ego, Adam Miauczyński na wszelki wypadek mówi z przymrużonym okiem, on wcale tak nie myśli, zobaczcie, zaraz się okaże że sąsiad jest przygłuchy. A w gruncie rzeczy mówi tam niegłupio.
O scenie erotycznej pod koniec filmu lepiej nawet nie wspominać, dla jej formy nie znajduję już żadnego wytłumaczenia poza chęcią pokazania czegoś udziwnionego. Co zresztą mało zaskakuje, biorąc pod uwagę toporną koncepcję wyposażenia bohatera w nerwicę natręctw. Nazwa chyba nie pada ani razu, ale objawy są oczywiste, prawie każdy skojarzy z nią obsesyjnie powtarzane rytuały. Natomiast co by z niej dla „Dnia świra” miało wynikać, tego nie wiadomo, nawet jako źródło dowcipów jest ona wątpliwa, bo to zakrawa na rechot z inwalidy, choćby i była odbiciem rzeczywistych dolegliwości autora. Nieszczególnie sprawdza się też ta choroba jako dziedzictwo przekazane synowi przez ojca, aż żal sobie przypominać Lemowską „Ananke”, w której o ileż dramatyczniej inżynier uczy swojego obłędu nieożywiony przecież statek kosmiczny.
Podobnie nietrafionym pomysłem jest narzucenie sporej części, jeżeli nie wszystkim bohaterom dziwnie sztucznego sposobu mówienia, jakiegoś dublowania orzeczenia, według wspominanego przeze mnie wywiadu podobno mającego symbolizować nieporadną hiperpoprawność językową. Cóż, jedna postać mogłaby taką cechę mieć, dodałoby jej to kolorytu, wyróżniło z tła. Niechby to nawet był Miauczyński. Ale całe miasto mówiące w taki sposób wręcz wionie sztucznością, i to nie sztucznością swoich mieszkańców, a pomysłu reżysera. Skoro już wziąłem do porównań „Avalon”, wykorzystam go i tutaj, chociaż faktem jest, że jego dialogom daleko do doskonałości, po części prawdopodobnie ze względu na to, że miały one być jedynie podkładem pod dubbing. A jednak nawet ta prowizorka jest, o dziwo, bardziej udana od normalnej ścieżki z „Dnia świra”, nikt nie sili się na oryginalność, w gruncie rzeczy to właśnie tam bohaterowie mówią normalnie.
Pominę już końcową scenę karykaturalnej wieczornej modlitwy na osiedlu, jak zwykle przeszarżowanej i przynajmniej dwa razy za długiej, podobnie jak początkowe pokrzykiwania z okna na robotników, z których powinien zostać jedynie kawałek umieszczony na zwiastunie. Niestety, taki z Marka Koterskiego w porównaniu z Mamoru Oshiim reżyser, jak z Polski druga Japonia. A przecież w sumie tak niewiele potrzeba, tak proste są środki, którymi można osiągnąć doskonały efekt, zrobić dobry film, o tej samej fabule. Niezbędne jest chyba jedno – trzeba zapomnieć, że się jest inteligentem jak Adam Miauczyński, trzeba się wziąć do roboty fachowo, jak Ash w swojej grze. Tymczasem dostaliśmy pracę odreagowującego swoje problemy, jak dał we wspominanym już po raz ostatni wywiadzie do zrozumienia, inteligenta – reżysera. Pewnie znaczącą dla niego, ale jako film najwyżej przeciętną.
koniec
1 listopada 2002

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

„Kobra” i inne zbrodnie: Za rok, za dzień, za chwilę…
Sebastian Chosiński

23 IV 2024

Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.

więcej »

Z filmu wyjęte: Knajpa na szybciutko
Jarosław Loretz

22 IV 2024

Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.

więcej »

„Kobra” i inne zbrodnie: J-23 na tropie A-4
Sebastian Chosiński

16 IV 2024

Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.

więcej »

Polecamy

Knajpa na szybciutko

Z filmu wyjęte:

Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz

Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz

Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz

Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz

Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz

Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz

Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz

Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz

Zemsty szpon
— Jarosław Loretz

Zobacz też

Z tego cyklu

Pan przestępca
— Paweł Pluta

De gustibus cośtam cośtam
— Paweł Pluta

Pudełko z dna szafy
— Paweł Pluta

Punkty styku
— Paweł Pluta

I po legendzie
— Paweł Pluta

Jediowski łeb do interesów
— Paweł Pluta

Swój chłopak
— Paweł Pluta

Relacja na żywo
— Paweł Pluta

Dobór naturalny
— Paweł Pluta

Pewnego dnia one już będą
— Paweł Pluta

Tegoż twórcy

Jedźmy, nikt nie woła
— Łukasz Gręda

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz więc
— Piotr Dobry

Tegoż autora

Pamiątka z historii
— Paweł Pluta

Hidalgos de putas
— Paweł Pluta

My też mamy Makoare
— Paweł Pluta

El Polcon mexicano
— Paweł Pluta

Elektryczne stosy
— Paweł Pluta

Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
— Paweł Pluta

Ktoś nam znany, ktoś kochany…
— Paweł Pluta

Przejście przez cień
— Paweł Pluta

Druga bije pierwszą
— Michał Chaciński, Paweł Pluta, Eryk Remiezowicz, Konrad Wągrowski

A Słowo było u ludzi
— Paweł Pluta

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.