Film „Yamato” bez wątpienia trafić może w Polsce nie tyle do kinomanów, ile do fascynatów historii wojny na Pacyfiku, których zawsze w naszym kraju było, o dziwo, niemało i do których sam się zresztą zaliczam. Sięgając po „Yamato” oczekuję więc wcale nie tak wiele – zapierających dech w piersiach zdjęć najsłynniejszego japońskiego pancernika, ale przede wszystkim batalistyki pierwszej klasy. Zdjęcia, w małej, niestety, ilości, ale otrzymuję. Batalistykę również – ale dla niej mogę zacząć oglądać film w setnej minucie, a zakończyć w minucie sto trzynastej. A resztę sobie darować.
Bo „Yamato” to film zmarnowanych szans. Można było z niego zrobić widowisko. Dwie godziny ostatniego rejsu superpancernika, atakowanego przez roje samolotów, kolosa opędzającego się od pszczół, ale zmuszonego, by im finalnie ulec. A wszystko ukazane w jakiś pomysłowy sposób, z dalekimi planami ukazującymi okręt na morzu, w jego potędze, ale też w maleńkości wobec oceanu, w zbliżeniach na ludzi podczas walki, ale cały czas zachowując wizję całości. Niestety, naloty pokazywane są tylko na dużych zbliżeniach, pokazujących prawie cały czas tę samą scenę – eksplozja, kilku marynarzy rozrzuconych po pokładzie.
Jeszcze gorzej jest, gdy spojrzymy na przesłanie filmu. Tu również był potencjał. Można było zagrać „Titanikiem” – nie ma niezatapialnych kolosów, im większa pycha ich twórców, tym boleśniejszy późniejszy upadek. Można było – i to chyba najciekawszy pomysł – szukać analogii do samej Japonii, biorąc pod uwagę, że nazwa okrętu to również miano kraju. Wtedy „Yamato” jawi się jako parabola japońskiego zaangażowania w wojnę w jej schyłkowej fazie – bezsensownej, nic nikomu niedającej ofiary, służby fałszywym ideałom. Zwyciężyła jednak koncepcja „samurajska” – marynarze idą na śmierć, bo tak trzeba. I już.
„Yamato” to japońskie „Pearl Harbor”, z wszystkimi przywarami właściwymi dla amerykańskiego filmu – patetycznością, nadęciem, wprowadzaniem banalnych wątków osobistych i tylko fragmentem ekscytującej akcji. Co gorsza – fragmentem dużo krótszym niż w wersji amerykańskiej. W sumie duże rozczarowanie.
Rozczarowują również materiały dodatkowe, w których otrzymujemy jedynie zwiastun i zaledwie materiał tekstowy „Koniec ery pancernika”, choć tutaj bez wątpienia aż prosi się, by pokazać jakiś film dokumentalny – być może gdzieś zachował się materiał pokazujący „Yamato” lub bliźniaczego „Musashi”, a jeśli nawet nie, to wiele pancerników uwieczniono na taśmie filmowej. Całość ratuje jedynie dołączona do wydania mała książeczka „Historia superpancerników typu »Yamato«”. Dla osoby, która ma na półce metr książek o wojnie na Pacyfiku, nie jest to może jakaś nowość, ale jednak solidna, 80-stronicowa, ładnie ilustrowana pozycja.
Moja importowana filmoteka
W tym miesiącu rubryka dalekowschodnia będzie dość skromna – tylko dwa filmy, nie najnowsze, na dodatek omawiane przeze mnie kiedyś pokrótce na łamach śp. „Cinemy”. „2009: Lost memories” jednakże ładnie komponuje się z „Yamato” – z tą różnicą, że zamiast patetycznej historii japońskiej opowiada patetyczną historię koreańską (koreańskiego kina jeszcze dziś nie było – a być oczywiście musi), prezentując właściwy ostatnio dla dalekowschodnich produkcji narodowy szowinizm. Z kolei w tym roku, podobnie jak w przypadku „Infernal Affairs”, mogliśmy obejrzeć amerykańską wersję koreańskiego „Il Mare” – mówię tu oczywiście o „Domu nad jeziorem” z Keanu Reevesem i Sandrą Bullock – warto więc przypomnieć, że oryginał kładzie film Agrestiego na łopatki.
Si-myung Lee
‹2009: Utracona pamięć›
„Zagubione wspomnienia” (jak to często bywa w kinie Azji – ładny tytuł), wysokobudżetowa, efektowna produkcja SF, zaczyna się całkiem obiecująco. W 1909 roku udaremniony został zamach na japońskiego gubernatora Korei, jednego z wybitniejszych japońskich polityków przełomu XIX i XX stulecia, Ito Hirobumi. To postać autentyczna, naprawdę zginął zabity przez koreańskiego bojownika o niepodległość, An Jung-geuna. Ta zmiana pociągnęła za sobą dramatycznie odmienny przebieg historii w porównaniu do tej, którą znamy. Japonia zajęła Koreę, w 1936 stanęła w II wojnie światowej po stronie USA, w 1945 bomba atomowa spadła na Berlin. Po wojnie Japonia została stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa Ligi Narodów (ONZ oczywiście nie powstało). Korea nigdy nie odzyskała niepodległości, w 1988 r. zamiast w Seulu olimpiada odbyła się japońskiej Nagoi, a w 2002 r. organizatorem piłkarskich mistrzostw świata była sama Japonia (ciekawe – oznacza to, że nasza drużyna nie mogła wtedy dostać batów od Korei, a Edyta Górniak nie miała gdzie zaśpiewać słynnego hymnu – nasza historia też potoczyła się inaczej). W 2009 Korea od stu lat jest pod bezwzględną japońską okupacją, ale działają w niej terrorystyczne organizacje niepodległościowe, zwalczane z całym okrucieństwem przez japońska policję. Koreańczycy mają określony cel swych działań – pragną zdobyć pewien artefakt pozwalający przenieść się w czasie sto lat wstecz. Wcześniej (choć przy filmach o podróżach w czasie takie określenie nie jest najszczęśliwsze) uczynili to Japończycy – to ich ingerencja uniemożliwiła zamach i zmieniła historię.
Film ma niewątpliwy potencjał. Oparty jest na chwytliwym pomyśle, aż prosi się o rozwinięcie przyczyn, dla których po tej małej z pozoru zmianie tak inaczej potoczyły się losy świata. Pojawia się również pytanie o słuszność takiej zmiany, która uniemożliwiła tragedię Hiroszimy i Nagasaki. „2009: Lost Memories” pozwala na ciekawą wizualizację Korei pod władaniem Japończyków, zadaje pytanie o sens działalności terrorystycznej. Jest to jednak przede wszystkim kino akcji (jakiego wiele kinematografii na świecie nie byłoby w stanie stworzyć – warto to odnotować), wyraźnie inspirowane „Matrixem”, z wieloma fabularnymi uproszczeniami i nielogicznościami. Film jest także przeładowany patosem, podkreślanym przez wzniosłą muzykę, sceny w zwolnionym tempie, patriotyczne koreańskie deklaracje. Nie zabraknie w nim też typowych i bardzo przewidywalnych wątków dotyczących nawrócenia koreańskiego funkcjonariusza służącego Japończykom i obowiązkowego finałowego pojedynku dwóch dawnych przyjaciół, którzy musieli stanąć po różnych stronach barykady – motyw właściwy dla kina z Hongkongu, ale, jak widać, nie tylko.
Najciekawsze jednak w „Lost Memories” będzie spostrzeżenie, jakiego kina oczekuje współczesny koreański widz, bo to jednak on jest tu głównym odbiorcą, i, zapewne, jakie kino w tym kraju ostatnio się pojawia i pojawiać będzie. 50 proc. spośród najbardziej kasowych filmów koreańskich w ich rodzimym kraju w ostatnich latach to właśnie produkcje w różnym stopniu poruszające kwestie narodowe (jedną z nich jest wydany już w Polsce na DVD film wojenny „Braterstwo broni”). Co ciekawsze, wiele z tych filmów (np. tegoroczny dramat historyczny „Hanbando”) rozgrywa nadal silne w Korei antyjapońskie resentymenty. Koreańczycy, po latach cierpień i niewoli, dwóch bardzo krwawych wojen zeszłego stulecia, obecnie pragną dzieł pokazujących wielkość ich podzielonego narodu, dzieł „ku pokrzepieniu serc”. „2009: Lost Memories” jest jednym z najbardziej spektakularnych przykładów takiego kina. Kina silnie ideologicznego, tu ubranego w atrakcyjną, sensacyjną formę – i tylko dlatego akceptowalnego dla zachodniego widza.
Fabułę „Il Mare” znają wszyscy, którzy oglądali latem „Dom nad jeziorem” z Sandrą Bullock i Keanu Reevesem. Dwoje młodych ludzi nawiązuje korespondencję za pomocą małej skrzynki przy domu na plaży. Już wkrótce wyjdzie na jaw pewna zadziwiająca przypadłość tej skrzynki – przekazuje ona listy, mimo że korespondujące ze sobą osoby dzieli… dwuletnia różnica w czasie.
Tym razem nie ma żadnych wątpliwości – pomimo tego, że próbuje dość dokładnie kopiować fantastyczną opowieść, amerykański remake przegrywa z koreańskim pierwowzorem na praktycznie każdym polu. Po pierwsze – od strony artystycznej. Dzieło koreańskie jest po prostu śliczne, nastrojowe, przepięknie wręcz sfotografowane, z ładną muzyką i bardzo ładną aktorką (Jun Ji-hyun). Wszystko to w wersji amerykańskiej jest tylko próbą naśladowania (okej, może Sandra Bullock nie próbuje naśladować koreańskiej aktorki), blado wypadającą na tle azjatyckiego filmu. Amerykanie również w ogóle nie przejęli się logiką podróży (czy też komunikacji) w czasie, która jest niezwykle istotna dla oryginału. „Il Mare” bowiem jest świetnym materiałem do analiz dla badaczy czasowych paradoksów, ale też dość skutecznie się broni przed nielogicznościami (wysnułbym tu tezę o poważniejszym stosunku do fantastycznego tła, w przeciwieństwie do twórców hollywoodzkiego melodramatu). Pojawia się tu znany w SF motyw pewnych „mocy”, które przeciwdziałają zmianom w przeszłości, a co za tym idzie – również paradoksom. Amerykanie wprowadzają natomiast bezsensowną scenę spotkania obojga bohaterów i kończą film w banalny, romantyczny sposób, jakże różny od niejednoznacznej końcówki „Il Mare” (choć przyznam, że Koreańczycy również przestraszyli się najlepszego logicznie zakończenia, wykluczającego jednak happy end).
Tak jak w przypadku „Infernal Affairs” warto obejrzeć remake, bo Scorsese stara się być kreatywny, a aktorzy dają popis, tak nie ma żadnego powodu, aby sięgać po „Dom nad jeziorem” po seansie „Il Mare”.