Remanent filmowy 2017
[ - recenzja]
Coco(2017, reż. Lee Unkrich, Adrian Molina)
Agnieszka ‘Achika’ Szady [70%]
Co starsi czytelnicy Esensji mogą pamiętać scenę z lektury szkolnej, kiedy to niejaki Janko próbuje przy świetle księżyca wykraść skrzypki fornala. „Coco” zawiera niemal identyczną scenę, tyle prze przedmiotem – no, ściśle biorąc, pożyczki – jest gitara. Mały Miguel ma co prawda życie stukrotnie szczęśliwsze, niż Janko, ale dzieli z nim niezaspokojoną pasję do muzyki, która w jego rodzinie jest zakazana. Pilnuje tego – żelazną ręką, a gdy trzeba, zdjętym z nogi butem – babcia. Babcia kocha chłopca i pragnie dla niego najlepszego, co może sobie wyobrazić, czyli ustabilizowanego życia, zgodnego z rodzinną tradycją rzemieślniczą. Schemat znany z wielu filmów kina familijnego, gdzie bohater musi zbuntować się i podążyć za swoim marzeniem. Ponieważ jednak jesteśmy w Meksyku, rodziny nie da się tak po prostu porzucić: otacza człowieka nawet na tamtym świecie.
Ta meksykańskość i ściśle z nią związana strona wizualna to właściwie jedyna cecha wyróżniająca film. Ale za to jak! Rozbuchana sceneria miasta zmarłych zapiera dech i chętnie by się ją oglądało klatka po klatce, by w pełni podziwiać każdy szczegół: tramwaje linowe, dworzec, teatr, opuszczone zaułki czy slumsową dzielnicę domków na wodzie. Jaskinia z jeziorkiem, w której ląduje bohater, to krasowa studnia cenote, jakich wiele jest na Jukatanie. Z kolei bajecznie kolorowe figurki alebrijes, z których słynie region Oaxaca, tutaj stają zwierzęcymi przewodnikami dusz, i dosłownie napatrzeć się nie można na ich przedziwne kształty i wzory. Starannie odtworzone jest też typowe meksykańskie miasteczko, z szyldami wymalowanymi wprost na ścianach, wycinankami zdobiącymi ulice przy każdym ważniejszym święcie (nie tylko Święcie Zmarłych) i gorejącym od świec cmentarzem, gdzie przodków obdarowuje się jedzeniem i piciem. To wszystko pozostaje w pamięci o wiele bardziej, niż banalny scenariusz, z którego wynika głównie to, że rodzina może być równie często wsparciem, co klatką.
Dzikie róże(2017, reż. Anna Jadowska)
Film o Polsce, której nie znajdziecie w serialu TVN – ale też takiej, która nie jest karykaturą Smarzowskiego. Nowy film Anny Jadowskiej to na dobrą sprawę kolejny „smutny, polski film” – wprawdzie akcja nie dzieje się na Górnym Śląsku czy w innym Wałbrzychu, ale poczucie egzystencjalnej beznadziei i społecznej szarówki łatwo skojarzyć z ponurym stereotypem nadwiślańskiego kina społecznego. „Dzikie róże” być może nie przekonają widzów, których ten stereotyp zraził do polskiego kina – warto jednak dać produkcji Jadowskiej szansę, bo to film przejmujący, świetnie zagrany, odważny w empatii do bohaterki, którą łatwo napiętnować. Marta Nieradkiewicz (WY-BIT-NA!) gra tu młodą kobietę, matkę i mężatkę, mieszkającą na wsi, w jednym z tych licznych domów, których budowa nigdy zdaje się nie kończyć. Mąż za granicą, zarabia na spłatę kredytu, wpada do domu na tydzień i już go nie ma. Do tego surowe spojrzenie matki, córka przygotowująca się do pierwszej komunii, prowincja, niby pełna malowniczej natury, ale duszna, nakładająca pęta na tęsknoty do jakiegoś „inaczej”. Bohaterka błądzi w tym wszystkim, podejmuje złe i jeszcze gorsze decyzje – ale reżyserka nie potępia jej, nie rozgrzesza również; za to próbuje zrozumieć samotną i nieszczęśliwą kobietę, której odgrywanie zwyczajowych ról w rytuałach społecznego i rodzinnego życia tylko pogłębia ból. Jadowska pokazuje świat, w którym kobieta zostaje sama ze swoimi błędami – gdzie nie można liczyć na oparcie, a chrześcijańskie frazesy wygłaszane podczas niedzielnych nabożeństw jak gdyby nigdy nic towarzyszą przemocowemu językowi. Nie wszystko reżyserce się tu udaje – niektóre szpile w katolicką prowincję wydają się zbędne, chwilami scenariusz zdaje się trzymać tylko na roli Nieradkiewicz, ale jeśli kino polskiej smuty ma przynosić tak subtelne portrety kobiet jak tutaj, to zdecydowanie warto dać mu kolejną szansę.
Serce miłości(2017, reż. Łukasz Ronduda)
Jeśli „The Square” przekonywało że sztuka współczesna jest pretensjonalna, bełkotliwa, oderwana od realiów i w ogóle najgorsza (no dobrze, powiedzmy, że to dość uproszczona interpretacja filmu Rubena Östlunda), to „Serce miłości” Łukasza Rondudy próbuje pokazać, że wcale tak być nie musi, a performance, instalacje, video-art mogą być przekonującym zapisem doświadczenia rzeczywistości, nieść sensy i autentycznie wywoływać uczucia. Zamiast jak Szwed ze swadą pokpiwać sobie z artworldu, „Serce miłości” stawia sobie trudniejsze zadanie obrony języka sztuki współczesnej. I udaje się to całkiem skutecznie. Bohaterami filmu Rondudy są znani artyści – Wojciech Bąkowski i Zuzanna Bartoszek (Jacek Poniedziałek i Justyna Wasilewska – oboje przekonujący, zwłaszcza młoda aktorka jest tu znakomita). Ronduda wpisuje ich niby w schemat: ot, melodramat, dzielący pasję mistrz i uczennica, poznają się, zakochują, zamieszkują razem, potem ona wybija się na niezależność, związek się rozpada, ale sztuka ocaleje. Melodramatyczna konwencja na pewno ułatwia „wejście w film”, pozwalając się w nim orientować nawet widzom, którym twórczość Bąkowskiego i Bartoszek nie jest znana (choć padną pewnie zarzuty, że traci na tym oryginalność bohaterów i ich sztuki). Nawet dostrzegając gatunkowe ramy i kompromisy, trudno zarzucić „Sercu miłości”, że łatwo daje się zmieścić w szufladce love story: nietuzinkowe osobowości bohaterów, już sam ich wygląd (androginicznych, ogolonych na łyso, podobnych do siebie), sprawiają, że nie mamy tu do czynienia z prostym podporządkowaniem się konwencji. Również warstwa plastyczna i dźwiękowa filmu – obficie czerpiąca z języka galerii – czyni z „Serca miłości” film o wyrazistym, osobnym charakterze. Film Rondudy jest intrygującym spojrzeniem na dynamikę związku dwóch oryginałów – nieustanne zmienianie i negocjowanie ról, walkę o podmiotowość (ale i podporządkowanie sobie drugiej osoby) i artystyczną niezależność. To również rzecz o relacji sztuki z życiem – widzimy jak twórczość bohaterów czerpie nie tylko codziennych zdarzeń i uczuć, ale też z galerii handlowych, ulicy nowoczesnego miasta. Autorzy „Serca miłości” wiedzą, że sztuka współczesna nie jest wolna od pretensji i narcyzmu (o tym też na dobrą sprawę jest ten film!) – ale jednocześnie udowadniają, że jest zrośnięta z życiem o wiele bardziej niż może wydawać się odbiorcy nieprzyzwyczajonemu do jej języka.
Sieranevada(2016, reż. Cristi Puiu)
Rodzinne spotkanie upamiętniające zmarłego. Goście wciśnięci w ściany bukareszteńskiego M4 czekają na księdza (ale trochę bardziej na obiad, którego nie wypada spróbować przed błogosławieństwem). Przy stole rozmówki, anegdotki, polityczne skargi i teorie spiskowe – ale jeszcze więcej skrywanych konfliktów, napięcia oraz nieutulonego bólu utraty, które raz po raz będą wybuchać, gasnąć, prowadzić bohaterów do łez i do śmiechu. Cristi Puiu – autor „Śmierci pana Lazarescu” – jest mistrzem w wydobywaniu przenikliwych obserwacji z pozornie banalnych okoliczności, obracaniu tego, co szare, zwyczajne i niefilmowe w wybitnie zainscenizowaną tragikomedię. „Sieranevada” to niby podręcznikowy przykład realizmu – akcja dzieje się w czasie rzeczywistym, kamera podąża za bohaterami i niemal nie opuszcza mieszkania (a wypada to tak naturalnie, że nic, tylko podziwiać choreografię na planie), język i sytuacje są jak z życia (babcie z partyjną legitymacją pierwsze kłaniające się księdzu, „demaskowanie” przy wódce oficjalnej propagandy na temat zamachów terrorystycznych, wybrzydzanie na tą dzisiejszą młodzież – kto nigdy nie słyszał tego przy rodzinnym stole?). Ale Puiu interesuje coś więcej niż podglądanie prozaicznych scenek przy stole – tu każdy błahy dialog zdaje się kryć drugie dno, jakąś historię czy dramat; im dłużej zaś trwa prozaiczna krzątanina (a trwa wyjątkowo długo, bo „Sieranevada” liczy sobie niemal trzy godziny), tym bardziej przejmująca okazuje się ta wiwisekcja współczesnej rodziny, pełnej konfliktów i żali, obrosłej w hipokryzję i puste rytuały – ale też nieoczekiwanie potrafiącej dać wsparcie i poczucie przynależności. Film Puiu można też czytać jako wypowiedź o rumuńskiej historii – inteligenckich losach (przede wszystkim porażkach) w ostatnim półwieczu, dwuznacznym dziedzictwie komunizmu, kapitalizmu, prawosławia. Wszystko to bez surowych ocen, bez karykatury – za to z obszernym miejscem na empatię, bo w „Sieranevadzie” rozpoznać się niezwykle łatwo. Co jest może i trochę straszne, ale warto poświęcić te trzy godziny, by przekonać się, że może nie zupełnie beznadziejne.
Jim i Andy(2017, reż. Chris Smith)
Pół żartem, pół serio, „Jim i Andy” to zarazem ogromny plus i minus dla kariery Jima Carreya. Z jednej strony dokumentem Chrisa Smitha udowadnia wszystkim swoim krytykom jak genialnym i zaangażowanym potrafi być aktorem. Jednocześnie, kiedy obserwuje się jego absolutne i bezkompromisowe poświęcenie na planie „Człowieka z księżyca” Milosa Formana, znalezienie w przyszłości chętnego na współpracę z nim reżysera może stanowić dla komika nie lada wyzwanie.
Wyciągnięte z zakurzonej szuflady zakulisowe materiały, które powstały podczas realizacji filmu o życiu Andy’ego Kaufmana, prezentują bowiem Carreya jako artystę totalnego. Tak pochłoniętego przez proces twórczy, że nie jest w stanie wyjść z kreowanej postaci nawet poza planem filmowym. Należy dodać, że portretowany bohater obrazu Formana nie należał do spokojnych dusz. Znany był z prowokacyjnej natury i zachowania, do którego nie przez przypadek przylgnęła łatka człowieka z innej planety. Choćby dlatego współpraca z Carreyem we wcieleniu Kaufmana (i jego alter ego Tony’ego Cliftona), dla wielu pracujących przy realizacji „Człowieka z księżyca” stanowiła istną drogą przez mękę. Samo studio Universal tak mocno obawiało się niekorzystnego wpływu zakulisowego „dupkowatego” wizerunku Carreya-Kaufmana na odbiór filmu, że nakręcony materiał „Behind the scenes”, zanim ujrzał światło dzienne, przeleżał pod kluczem prawie dwie dekady.
W „Jimie i Andym” przewodnikiem po archiwalnych zdjęciach jest sam Jim Carrey. To jednak nie tylko klasyczne wspominki z planu i okolic. Wywiad z aktorem sprawdza się świetnie jako wnikliwe spojrzenie na życie i twórczość obu performerów. Ich scenicznej wrażliwości, jak i poza ekranowych przemyśleń wobec niewdzięcznej roli artysty i człowieka. Ze spokojnych, często sentymentalnych wypowiedzi Carrey buduje ciekawą i lekko przerażającą opowieść o aktorskim ryzyku zawodowym. Błyski fleszy, sława i opływanie w luksusy to tylko jedna strona medalu. To również praca, choć pełna pasji, która zmienia człowieka, dezorientuje i wyniszcza psychiczne. Przyjmując bowiem na długo obce zachowania i emocje, traci się kontakt z własną tożsamością. Podczas zdjęć do „Człowieka z księżyca” Carrey był Kaufmanem i Cliftonem nie tylko powierzchownie, lecz także wewnętrznego Jima wysłał na długie wakacje. Wchodząc w skórę i dusze Andy’ego, ta zaczęła chwilami rządzić nim bez opamiętania. Może właśnie dlatego w filmie Formana właściwie nie widać gdzie kończy się Jim, a zaczyna Andy.