Po ponad dwóch dekadach doczekała się zwieńczenia seria komiksowa autorstwa amerykańskiego scenarzysty i rysownika Jasona Lutesa poświęcona – w pewnym uproszczeniu – upadkowi Republiki Weimarskiej. Trzeci tom „Berlina” zatytułowany został „Miasto światła”, a znalazło się w nim sześć ostatnich rozdziałów opowieści. Na tle poprzednich wypadają one nieco słabiej, ale i tak wciąż są niezwykle interesującą lekturą.
Historia w obrazkach: Gdy sił brakuje na ostatniej prostej…
[Jason Lutes „Berlin. Miasto światła” - recenzja]
Po ponad dwóch dekadach doczekała się zwieńczenia seria komiksowa autorstwa amerykańskiego scenarzysty i rysownika Jasona Lutesa poświęcona – w pewnym uproszczeniu – upadkowi Republiki Weimarskiej. Trzeci tom „Berlina” zatytułowany został „Miasto światła”, a znalazło się w nim sześć ostatnich rozdziałów opowieści. Na tle poprzednich wypadają one nieco słabiej, ale i tak wciąż są niezwykle interesującą lekturą.
Jason Lutes
‹Berlin. Miasto światła›
Berlin to po dziś dzień jedna z najważniejszych europejskich (a nawet światowych) metropolii. W tym mieście w XX wieku decydował się los milionów ludzi. Tam zaplanowano wybuch pierwszej i drugiej wojen światowych. Na przedmieściach nazistowskiej stolicy odbyła się niesławna konferencja w Wannsee, która przypieczętowała los Żydów na Starym Kontynencie. Wreszcie po 1945 roku miasto to stało się symbolem politycznego podziału globu, przypieczętowanego kilkanaście lat później budową muru. Nic dziwnego, że do Berlina wciąż wracają myślami pisarze, reżyserzy filmowi, a nawet twórcy komiksowi (jak chociażby
Marvano). Osobne miejsce w rysunkowej bibliografii stolicy Republiki Federalnej Niemiec zajmuje trylogia Amerykanina Jasona Lutesa (rocznik 1967), której kolejne tomy sukcesywnie publikowała w Polsce Kultura Gniewu. A że musieliśmy na nie czekać latami, to już wina samego autora, a nie wydawcy i jego ewentualnej opieszałości.
„Berlin” Lutesa to nie tylko historia miasta w okresie międzywojennym; to – w szerszym kontekście – opowieść o upadku zachodniej cywilizacji i triumfie barbarzyńców. O świecie wykluwającym się z walki pomiędzy dwoma totalitaryzmami – nazistowskim i komunistycznym – której ofiarą padają zwykli ludzie. Nie bez powodu Amerykanin umieścił akcję swego dzieła na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku, gdy ku upadkowi chyli się Republika Weimarska, a ręce po władzę wyciąga Adolf Hitler i jego NSDAP. Pracę nad komiksem Lutes rozpoczął w połowie lat 90.; kolejne rozdziały powstawały nieregularnie, autor robił sobie przerwy na inne projekty – w efekcie tom zamykający całość ukazał się po ponad dwudziestu latach od momentu, gdy narysował pierwszą planszę. Otwierające trylogię tomy, „
Miasto kamieni” (1996-2000) oraz „
Miasto dymu” (2003-2008), prezentowały się znakomicie, będąc – oprócz wciągającej opowieści obyczajowej (na miarę filmowych wersji „Kabaretu” i „Berlin Alexanderplatz”) – również wciągającym wykładem historycznym. Ale…
…z biegiem czasu Lutes stracił chyba nieco koncept. Dość powiedzieć, że ostatnia część opowieści – wydane właśnie w Polsce „Miasto światła” (2010-2018) – z jakiegoś powodu skrócona została o dwa rozdziały (początkowo planowanych było osiem, skończyło się na sześciu). Efekt jest taki, że dotarłszy do finału, czytelnik ma prawo poczuć się nieco skonsternowany. I zadać autorowi gniewne pytania: „To naprawdę koniec? Nic więcej nam nie powiesz? Uważasz, że to fair załatwić resztę kilkoma symbolicznymi rysunkami?”. Cóż, coś rzeczywiście musiało się w ostatnich latach wydarzyć, ponieważ fabuła ostatniego tomu „Berlina” jest najmniej spójna, najbardziej rwana, słowem – najmniej interesująca. Choć może ta surowa ocena bierze się po prostu z tego, że wcześniejsze odsłony serii niezwykle wysoko wywindowały oczekiwania. Tym samym Lutes padł poniekąd ofiarą własnego sukcesu. Dobra, skończmy z domysłami, a zastanówmy się, co tym razem nie zagrało, jakie ewentualnie błędy popełnił Amerykanin.
W
tomie pierwszym Lutes wprowadził na arenę najważniejszych bohaterów serii: wyalienowanego dziennikarza Kurta Severinga, marzącą o karierze malarki młodą prowincjuszkę (rodem z Kolonii) Marthe Müller, zasymilowaną żydowską rodzinę Schwartzów (która przybyła do stolicy Niemiec „za chlebem” z Polski) oraz wywodzących się z robotniczych przedmieść Berlina Braunów. W
odsłonie drugiej poddał ich wszystkich ciężkiej próbie, każąc mierzyć się z nową sytuacją społeczno-polityczną i ekonomiczną, jaką przyniósł Republice Weimarskiej (zresztą nie tylko jej) Wielki Kryzys z lat 1929-1933. Przeżywający wzloty i upadki romans Kurta i Marthe, śmierć Gudrun Braun i ucieczka z domu jej córki Sylwii czy strach, jaki padł na Schwartzów po kolejnym wyborczym wzroście poparcia dla nazistów – wszystko to stało się doskonałą pożywką dla historyczno-sensacyjnej narracji. I jednocześnie doskonałym punktem wyjścia do kontynuacji, na której zbiorcze wydanie trzeba było jednak czekać osiem lat.
Ba! między kolejnymi, liczącymi po dwadzieścia cztery plansze, rozdziałami – publikowanymi w formie zeszytowej przez kanadyjskie Drawn and Quarterly – zdarzały się dwu-, a nawet trzyletnie przerwy. Kiedy więc Lutes przystępował do opowiadania dalszych losów Kurta, Marthe i Sylwii nie był w ciągu narracyjnym, musiał na powrót zanurzać się w „ich” (bo w tym momencie już nie „jego”) świat, przypominać sobie szczegóły biografii bohaterów, aby nie popełnić istotnego błędu. W końcu poddał się, w finale wyraźnie już tylko prześlizgując się po wydarzeniach, rozmywając zakończenie, zamiast szukać odpowiednio mocnej puenty. Można odnieść wrażenie, że historia przedstawiona w „Mieście światła” toczy się jedynie siłą rozpędu. Że autor stara się jak najmniej ingerować w to, co dzieje się z postaciami. Że powoli, ale skutecznie, traci z nimi kontakt, pozostawiając ich samym sobie. Severing pogrąża się w rozpaczy i beznadziei, Marthe traci wiarę w swój talent plastyczny, Sylwia ponownie ląduje na ulicy, a Dawid Schwartz poddaje się dyktatowi despotycznego ojca, który jednak – tak naprawdę jako jedyny – ma wystarczająco dużo oleju w głowie, by właściwie odczytać sygnały nadawane przez Los.
Na drugim planie dzieje się natomiast Historia. Choć może jednak – przynajmniej na razie – ta przez małe „h”. Pojawiają się (bądź są jedynie wspomniane) postaci, które za chwilę zejdą ze sceny, jak ostatni prezydent Republiki Weimarskiej Paul von Hindenburg, dziennikarz (o poglądach pacyfistycznych) Carl von Ossietzky czy zbuntowany przeciwko Hitlerowi jeden z przywódców SA Walt(h)er Stennes (później związany z Czarnym Frontem Ottona Strassera), i takie, które tą sceną zawładną – vide Hitler i Joseph Goebbels. Zwłaszcza dywagacje dwóch ostatnich służą budowie fundamentu merytorycznego. Ale i tu Lutes zapomniał o najważniejszym – wpisaniu w fabułę naprawdę istotnego zwrotu akcji, który pozwoliłby umieścić ją w konkretnym momencie dziejowym. Widzimy wprawdzie kadr, na którym Hitler pochyla się służalczo przed Hindenburgiem. Ale ani wcześniej, ani później nie ma mowy, czy to dzieje się już po powierzeniu Adolfowi urzędu kanclerza w styczniu 1933 roku… Cóż, trochę żal, że Amerykaninowi nie starczyło samozaparcia, by doprowadzić dzieło do godnego finału, na jaki ono zasługiwało. Gdyby na ostatniej prostej nie zrezygnował z walki o miejsce na podium, dzisiaj jego „Berlin” można by postawić na tej samej półce, co inne historyczne arcydzieła, jak „
Maus” czy „
Krzyk ludu”. A tak musi się zadowolić półkę poniżej.