Tom trzynasty (a doliczając „Czterech pancernych i psa” to nawet czternasty) „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” zawiera dwie historie kryminalne, które powstały w momencie, gdy ich współautor szykował się do objęcia stanowiska etatowego ilustratora serii o kapitanie Żbiku. I bardzo też przypominają opowieść przedstawioną w trylogii rozpoczętej zeszytem „Wieloryb z peryskopem”. Może scenarzysta Andrzej Białoszycki zainspirował swoją fabułą Władysława Krupkę.
Gdy milicji przydaje się pomoc…
[Jerzy Wróblewski „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #13: Tajemnica starego zamku / Pościg za cieniem” - recenzja]
Tom trzynasty (a doliczając „Czterech pancernych i psa” to nawet czternasty) „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego” zawiera dwie historie kryminalne, które powstały w momencie, gdy ich współautor szykował się do objęcia stanowiska etatowego ilustratora serii o kapitanie Żbiku. I bardzo też przypominają opowieść przedstawioną w trylogii rozpoczętej zeszytem „Wieloryb z peryskopem”. Może scenarzysta Andrzej Białoszycki zainspirował swoją fabułą Władysława Krupkę.
Jerzy Wróblewski
‹Z archiwum Jerzego Wróblewskiego #13: Tajemnica starego zamku / Pościg za cieniem›
Na początek swoich zmagań z kapitanem Żbikiem Jerzy Wróblewski (który, nie licząc komiksów prasowych, miał wtedy za sobą dopiero trzy części serii „Podziemny front”) otrzymał do zilustrowania dość banalny scenariusz Władysława Krupki opowiadający o dwóch młodych harcerzach, którzy pomagają Milicji Obywatelskiej ująć groźnego szpiega. Ta średnio wciągająca historia, z perspektywy czasu mogąca nawet nieco irytować dydaktyzmem i wtrętami propagandowymi, rozpisana została aż na trzy zeszyty: „
Wieloryb z peryskopem”, „
Wiszący rower” oraz „
Tajemniczy nurek” (wszystkie z 1973 roku). Co było prawdopodobnie największym grzechem scenarzysty, choć młody czytelnik zapewne spoglądał na to trochę inaczej. Później wątek zaangażowania nastolatków w prowadzone przez milicję dochodzenia powracał w serii o Żbiku jeszcze parokrotnie – chociażby w „
Gdzie jest jasnowłosa?” (1975), „
Kto zabił Jacka?” i jego kontynuacjach (1976-1977) oraz „
Zerwanej sieci” (1977). Co świadczy o tym, że młodzi ludzie chcieli być bohaterami podobnych historii i chcieli czytać w komiksie o sobie.
Czy w takim razie Krupka zupełnie przypadkiem stworzył nowy trend i idealnie trafił w target? A może był już ktoś przed nim? W kontekście dwóch opowieści rysunkowych, jakie przypomniano w wydanym przed paroma tygodniami trzynastym tomie „Z archiwum Jerzego Wróblewskiego”, to pytanie staje się jeszcze bardziej zasadne. Ale po kolei… Jak wspomina Maciej Jasiński w monografii „
Jerzy Wróblewski okiem współczesnych artystów komiksowych” (2016), grafik z Bydgoszczy nawiązał kontakt z wydawnictwem „Sport i Turystyka” latem 1971 roku; wysłał do Warszawy swoje curriculum vitae, do którego dołączył komiksy drukowane w popołudniówce „Dziennik Wieczorny”. Odpowiedź nadeszła szybko i była po myśli autora – zaproponowano mu zilustrowanie ostatnich odcinków „Podziemnego frontu”, na co oczywiście przystał. Jesienią 1972 roku z kolei otrzymał kolejną ofertę, z gatunku tych nie do odrzucenia – pracy nad Żbikiem (o czym zresztą marzył od początku). Wraz z roboczą wersją scenariusza „Wieloryba z peryskopem”.
Czytając ją, Wróblewski mógł przeżyć prawdziwe déjà vu, przecież dopiero co zakończył pracę – na potrzeby „Dziennika Wieczornego” – nad podobnym w wymowie „Pościgiem za cieniem”. A parę miesięcy wcześniej – w tym samym roku – opublikował „Tajemnicę starego zamku”, fabularnie jeszcze bardziej przypominającą „Wieloryba z peryskopem”. Zatem: Czy wymieniając w 1972 roku korespondencję ze „Sportem i Turystyką”, bydgoszczanin dołączał do niej, jako materiał poglądowy, paski z „Tajemnicą…”? Czy czytał je Władysław Krupka? Pytania – przynajmniej na razie – pozostają bez odpowiedzi. Choć fragmenty listu, który trafił do Wróblewskiego w połowie października 1972 roku – cytat: „Nie jest to jednak historia kryminalna, jak zresztą zorientuje się Pan z roboczego scenariusza 1 zeszytu. Nie orientujemy się, jak «czuje» się Pan w tego rodzaju tematyce (…)” – świadczyłby raczej o tym, że w Warszawie nie znano ani „Tajemnicy…”, ani „Pościgu za cieniem”. A przynajmniej nie znała ich pisząca list Irena Lange.
Tyle dywagacji, teraz przejdźmy do sedna. To nie przypadek, że do tomu trzynastego „Archiwum” wybrano właśnie te dwie opowieści, są one bowiem stylistycznie pokrewne. Z jednej strony są to historie kryminalne, z drugiej jednak przygodowo-młodzieżowe, których głównymi postaciami nie są wcale dzielni milicjanci (w obu przypadkach pozostający na drugim planie), ale jeszcze dzielniejsi od nich nastolatkowie (z tych młodszych). Do obu też fabułę wymyślił Andrzej Białoszycki, który tym samym – prawdopodobnie – zadebiutował jako scenarzysta komiksowy. W późniejszym czasie Wróblewski, tworząc kolejne dzieła dla „Dziennika Wieczornego”, często korzystał z usług tego dziennikarza i pisarza (między innymi przy pracy nad „
Kapitanem Jasnym”, „
Skarbem Irokezów”, „
Zemstą faraona” oraz „
Brunatnym Pająkiem”). Trochę szkoda, że współpraca ta nie miała szans przenieść się na wyższy – czytaj: warszawski (ogólnopolski) – poziom.
Pierwsza z historii, „Tajemnica starego zamku”, liczyła 35 pasków; zadebiutowała na łamach popołudniówki w Sylwestra 1971, a finiszowała 23 lutego 1972 roku. Ukazywała się w środku zimy, chociaż jej akcja rozgrywa się w wakacje. Co jest o tyle istotne, że bohaterami są dwaj szkolni koledzy, Janek i Marek. Możemy się domyślać, że po zakończeniu roku szkolnego pozostali w domu. Nudząc się, kombinują, jak uprzyjemnić sobie czas wolny i wpadają na pomysł, że wzorem wielu postaci literackich, mogliby poszukać skarbów w zamkowych ruinach. Jakież jest ich zdziwienie, gdy rzeczywiście znajdują skrzynię, a w niej… nie, żadne średniowieczne miecze czy biżuterię, lecz jak najbardziej współczesne radioodbiorniki i aparaty fotograficzne. O swoim znalezisku natychmiast informują komendanta miejscowego posterunku, który wysyła na miejsce – wraz z chłopcami – swojego podwładnego, kaprala Misiołka. Wtedy okazuje się, że „skarb” nieoczekiwanie zniknął. Chłopcy boją się, że komendant weźmie ich za niepoprawnych żartownisiów, może nawet wyciągnie jakieś konsekwencje – postanawiają więc na własną rękę wyjaśnić, co się stało. A pomaga im w tym pies Tygrys.
To zaledwie wstęp do, momentami bardzo dramatycznej, opowieści, która idealnie wpisuje się w ówczesny schemat „powieści milicyjnej” (względnie „komiksu milicyjnego”). Ale mimo to ma ogromny urok. Choć pewnie głównie dla czytelników po pięćdziesiątce (chodzi o wiek, nie ilość spożytego alkoholu), którzy kilka dekad temu zaczytywali się w „
Żbikach” i pragnęli pomagać kapitanowi w wykryciu kolejnych przestępstw i zbrodni. Nie bacząc na pewne uproszczenia, trzeba przyznać, że „Tajemnica…” została opowiedziana sprawnie i interesująco; autorom udało się także utrzymać napięcie praktycznie do samego finału, który – to zdecydowanie minus – rozegrany został w zbyt szybkim tempie. Ale taki był wówczas zwyczaj – wystarczy prześledzić zakończenia literackich i filmowych kryminałów z lat 60. i 70. XX wieku, by przekonać się, że ich twórcy po ujęciu przestępców nie roztrząsali żadnych kwestii społecznych czy moralnych. Zadanie zostało wykonane, więc można było przejść do następnego.
Tak też zrobili Wróblewski i Białoszycki, którzy z rozpędu wzięli się za – rozbudowany do 82 odcinków – western „Człowiek z rewolwerem”. Zaraz potem rozpoczęli natomiast pracę nad „Pościgiem za cieniem”, który ukazywał się od 4 sierpnia do 7 października 1972 roku (w sumie uzbierały się 43 paski). Tym razem mamy jednego młodocianego bohatera, Staszka, który przez przypadek wplątuje się w kryminalną aferę, mającą swoje źródło w wydarzeniach wcześniejszych o dziesięć lat. Oto pewnego dnia do mieszkania rodziców chłopca dzwoni nieznany mężczyzna; telefon odbiera Staszek i słyszy wypowiedziany ostrym tonem nakaz przyjścia we wskazane miejsce. Nastolatek, zaintrygowany, spełnia polecenie, chociaż pozostaje w ukryciu. Dzięki temu może obserwować dwóch raczej niewzbudzających zaufania mężczyzn. Później jednego z nich widzi na ulicy pod swoim domem; sytuację wykorzystuje do tego, by go śledzić, co z czasem wchodzi mu w krew. Chłopiec jest tu raczej biernym obserwatorem; autorzy komiksu wykorzystują go, aby przedstawić intrygę, ale nie mieszają bezpośrednio do sprawy, jak to było z Jankiem i Markiem. Pewnie dlatego, że jest sam i od nikogo nie ma wsparcia, woli przyglądać się, niż wziąć sprawy we własne ręce.
I dobrze, bo w „Pościgu za cieniem” mamy do czynienia z naprawdę groźnymi przestępcami, którzy, gdyby zaistniała taka potrzeba, zapewne nie wahaliby się zabić chłopca. Ten komiks może w większym stopniu przypaść do gustu dorosłym czytelnikom, choć i młodsi odnajdą w Staszku godnego pochwały bohatera. Pochwały, lecz niekoniecznie naśladowania. Przyglądając się ilustracjom w obu dziełach, nie sposób nie dostrzec podobieństwa Janka, Marka i Staszka do późniejszych nastoletnich bohaterów rysowanych przez Wróblewskiego w komiksach o Żbiku (zwłaszcza w „
trylogii harcerskiej”). Co nie dziwi, ponieważ bydgoski grafik przyzwyczajał się do fizjonomii swoich postaci i wykorzystywał je wielokrotnie. Ale nie tylko to wiąże „Tajemnicę…” i „Pościg…” z innymi dziełami Wróblewskiego z lat 70. Gdyby oba komiksy prasowe pokolorować, a układ kadrów dopasować do tych z zeszytów wydawanych przez „Sport i Turystykę”, dodając przy okazji, choćby na marginesie (co w niektórych częściach serii się zdarzało), kapitana Żbika – obie opowieści wpisałyby się idealnie w cały cykl. Tę konstatację proszę uznać za komplement.