Omawiając kryminalną twórczość Jerzego Edigeya, nie stosuję porządku chronologicznego. Dlatego też wydany przed sześćdziesięcioma laty debiutancki „Czek dla białego gangu” pojawia się w tej rubryce dopiero jako… trzydziesta druga z omawianych przeze mnie jego książek. Czy to coś w sposób istotny zmienia? Nic a nic! Edigeya można spokojnie czytać, skacząc dowolnie po bibliografii.
PRL w kryminale: Polski cement szybkosprawny
[Jerzy Edigey „Czek dla białego gangu” - recenzja]
Omawiając kryminalną twórczość Jerzego Edigeya, nie stosuję porządku chronologicznego. Dlatego też wydany przed sześćdziesięcioma laty debiutancki „Czek dla białego gangu” pojawia się w tej rubryce dopiero jako… trzydziesta druga z omawianych przeze mnie jego książek. Czy to coś w sposób istotny zmienia? Nic a nic! Edigeya można spokojnie czytać, skacząc dowolnie po bibliografii.
Jerzy Edigey
‹Czek dla białego gangu›
Nieczęsto zdarza się, aby jakiś pisarz zadebiutował, mając… pięćdziesiąt lat. To właśnie przydarzyło się Jerzemu Edigeyowi. Kiedy na dobre przekonał się, że w Polsce Ludowej kariery adwokackiej nie zrobi, postanowił wykorzystać swoje prawnicze doświadczenie jako autor powieści kryminalnych. Chociaż konkurencja na rynku była już wtedy całkiem spora (od
Andrzeja Piwowarczyka i
Zygmunta Sztaby, poprzez
Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego i
Jacka Wołowskiego, aż po Annę Kłodzińską i
Barbarę Gordon), postanowił zaryzykować i znaleźć miejsce dla siebie. Szybko okazało się, że jest twórcą bardzo płodnym – w tym konkretnym przypadku był to prawdziwy handicap – i na dodatek utalentowanym. To znaczy: język polski mu nie przeszkadzał; w przeciwieństwie do niektórych kolegów i koleżanek po fachu nie miał też drewnianego stylu, aczkolwiek dialogi nie były jego najmocniejszym punktem. Zaczął w każdym razie z przytupem, ponieważ już jego debiutancką „powieść milicyjną” opublikowały Iskry w bardzo popularnej serii „Klub Srebrnego Klucza”. Daję głowę, że szefostwo wydawnictwa nie przeczuwało wówczas, iż ten moment odmieni historię peerelowskiej literatury rozrywkowej.
Jerzy Edigey pisał przez dwadzieścia lat, aż do nieszczęśliwego wypadku samochodowego w 1983 roku, który przedwcześnie przerwał jego życie. W tym czasie zdążył wydać trzydzieści książek sensacyjnych i kryminalnych; do tego należy doliczyć sześć mikropowieści z cyklu „
Ewa wzywa 07…” oraz kilka, które za życia autora ukazały się jedynie na łamach prasy. A to jeszcze nie wszystko. Kilka dzieł pozostało w maszynopisach i światło dzienne ujrzały one dopiero po śmierci Edigeya („
Zdjęcie z profilu”, 1984; „Operacja «Wolfram»”, 1985; „
Wycieczka ze Sztokholmu”, 1987). Nie można zapominać również o czterech powieściach historyczno-przygodowych pisanych z myślą o nastoletnich czytelnikach. Trzeba przyznać, że choć wystartował z opóźnieniem, to jednak starał się dogonić peleton. Ba! na finiszu udało mu się nawet wysforować do czołówki polskich twórców „powieści milicyjnej”.
Książką, od której zaczęła się kariera pisarska Jerzego Edigeya, jest „Czek dla białego gangu”. To – w pewnym sensie – powieść-matka. Nie tylko dlatego, że pojawia się w niej postać oficera Milicji Obywatelskiej, do której warszawski autor będzie jeszcze parokrotnie powracał, ale wspomni w niej również o kilku prawdziwych śledztwach prowadzonych na Dolnym Śląsku, które po latach – oczywiście w nieco zmienionej formie – opisze w cyklu „
Ewa wzywa 07…”. Wspomnianym oficerem jest major Krzyżewski z Komendy Głównej MO. Co ciekawe, na przestrzeni lat zmieniało się jego imię: w pierwszej powieści był Stanisławem, w kolejnych Adamem, a w jednej nawet Wacławem. Zastanawiająca niekonsekwencja, której nie sposób wytłumaczyć logicznie. Krzyżewski wstąpił do milicji po ukończeniu studiów prawniczych, służbę rozpoczął jako porucznik w Komendzie Miejskiej, a następnie Wojewódzkiej we Wrocławiu. Tam poprowadził kilka głośnych spraw, dzięki którym nie tylko zaliczył kolejne awanse (do stopnia majora, potem jeszcze pułkownika), ale doczekał się również przenosin do Warszawy. Nadmienione już przez mnie wrocławskie dochodzenia Krzyżewskiego Jerzy Edigey opisał po latach w „
Szkielecie bez palców” (1969), „
Diabeł przychodzi nocą” (1974) oraz „
Tajemnicy starego kościółka” (1976).
Trzeba przyznać, że początek powieści jest intrygujący. Pewnego poranka osoby czekające na autobus przy alei Szucha i budynku Ministerstwa Oświaty zostają zaalarmowane przez młodego człowieka, że na Agrykoli leży nieprzytomny epileptyk. Część udaje się na miejsce zdarzenia, przybywa też pogotowie ratunkowe, które zabiera nieszczęśnika do szpitala. Tam okazuje się, że przyczyną wypadku nie była wcale choroba, lecz… brutalny atak. Ktoś uderzył poszkodowanego ciężkim przedmiotem w tył głowy, wywołując wstrząśnienie mózgu. Szybko okazuje się, że ofiarą napadu jest dwudziestoczteroletni Zygmunt Kalinkowski – ambitny aplikant sądowy, podwładny wiceprokuratora Jerzego Kura z Prokuratury Województwa Warszawskiego (sic! takiego nazewnictwa używa pisarz). Szedł właśnie do pracy, gdzie zresztą wyczekiwany jest z ogromną niecierpliwością i niepokojem. Z czego one wynikają? Poprzedniego wieczoru młody prawnik zabrał bowiem ze sobą do domu, aby jeszcze nad nim popracować, akt oskarżenia w pewnej bardzo ważnej sprawie. Jakby tego było mało, chociaż to niezgodne z procedurami, wziął także ostatni tom akt tego dochodzenia. Jak można się domyślać, teczka z dokumentami i aktem oskarżenia zniknęła.
Prokurator Kur jest – mówiąc eufemistycznie – zdenerwowany wiadomościami, które do niego docierają: zarówno napadem na swojego współpracownika, jak i zniknięciem arcyważnych dokumentów. Gotów nawet podać się do dymisji. Ale kiedy jego przełożony jej nie przyjmuje, wpada na pewien pomysł. Z urzędu dochodzenie w sprawie napadu na Kalinkowskiego powinna prowadzić Komenda Stołeczna MO, on jednak sugeruje, aby poprosić o pomoc przyjaciela – majora Stanisława Krzyżewskiego z Komendy Głównej. Dostaje na to „zielone światło” i wkrótce, wizytując starego druha w domu, relacjonuje mu śledztwo dotyczącego tak zwanego „Białego Gangu”. Mówiąc najkrócej: pewien sprytny dyrektor podwarszawskiej fabryki produkującej eksportowany głównie do Austrii i krajów skandynawskich „cement szybkosprawny 404” wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, jak upłynniać na boku część produkcji i inkasować za to dewizy do własnej kieszeni. Zaczynał oczywiście skromnie, ale z czasem rozkręcił niezły biznes, do którego wciągał coraz to nowych ludzi. Niektórzy pomagali mu jeszcze usprawniać proceder. Ale w pewnym momencie wszystko się posypało. Z bardzo prozaicznego powodu: miejscowy komendant MO dostrzegł, że niektórzy z pracowników fabryki zaczęli się w szybkim tempie bogacić.
Nastąpiły aresztowania, za kratkami wylądował również Lisewski – pomysłodawca całego przedsięwzięcia i dyrektor cementowni w jednym. Z ważnych osób związanych z „Białym Gangiem” zwiał jedynie główny księgowy Adam Macioszek, którego zresztą MO poszukuje listem gończym. Sprawa jest już w zasadzie na ostatniej prostej. Kalinkowski dopieszczał właśnie akt oskarżenia, gdy zdarzył się ten nieszczęsny napad. Co najgorsze, w tomie skradzionych akt znajdował się wystawiony przez wiedeński Donaubank, a podpisany przez dyrektora Lisewskiego czek na okaziciela. Osoba, która zgłosi się z nim, będzie mogła pobrać równowartość 8 milionów złotych. Kur i Krzyżewski nie mają wątpliwości, że to głównie o ten świstek papieru chodziło napastnikowi. A skoro tak, to oznacza, że musiał on mieć dokładne informacje na temat tego, co dzieje się w prokuraturze. Musiał też wiedzieć, że tego konkretnego dnia aspirant zabiera dokumenty do domu i że następnego będzie z nimi wracał do pracy.
Fabule „Czeku…” nie brakuje naiwności. Najzabawniejszy wydaje się fakt, że pomimo zaliczenia gigantycznej „wtopy”, ani aspirant Kalinkowski, ani wiceprokurator Kur nie ponoszą w zasadzie żadnych konsekwencji służbowych. Można to próbować wytłumaczyć z jednej strony pobłażliwością i zaufaniem prokuratora wojewódzkiego do swoich podwładnych, z drugiej – skutecznym działaniem majora Stanisława Krzyżewskiego, ale wciąż trudno mi uwierzyć, by w prawdziwym życiu wszystko tak bardzo rozeszło się po kościach, względnie zostało zamiecione pod dywan. Chyba tylko wtedy, gdyby Kur miał mocne plecy w Komitecie Wojewódzkim bądź Centralnym PZPR. Inna sprawa, że przecież „powieść milicyjna” wcale nie musi być na wskroś realistyczna. Można też pofantazjować. A przy tym wysłać sygnał społeczeństwu, że prokuratorzy też ludzie – popełniają gafy, nie należy ich za to jednak od razu skazywać na ostracyzm czy pociągać do odpowiedzialności. W świecie, w którym nie istniały wolne media, i tak nikt by nie zaprotestował. „Czek dla białego gangu” razi więc, jak wspomniałem, w niektórych momentach naiwnością, ale jak na debiut – zakładając, że nie mamy do czynienia z autorem pokroju Agathy Christie czy
Georges’a Simenona – wypada całkiem przyzwoicie.