Erik Nilsson to prawdziwy guru skandynawskiego post-rocka, lider bądź współlider formacji Aoria, Kausal oraz A Swarm of the Sun, która w końcu stycznia – po prawie pięciu latach przerwy – opublikowała nowy album. „The Rifts” pod każdym względem prezentuje się znakomicie: zachwyca nostalgicznym nastrojem, ale nie stroni również od mocniejszych akcentów, w których zespół zbliża się do stylistyki post-metalu.
Tu miejsce na labirynt…: W blasku umierającej gwiazdy
[A Swarm of the Sun „The Rifts” - recenzja]
Erik Nilsson to prawdziwy guru skandynawskiego post-rocka, lider bądź współlider formacji Aoria, Kausal oraz A Swarm of the Sun, która w końcu stycznia – po prawie pięciu latach przerwy – opublikowała nowy album. „The Rifts” pod każdym względem prezentuje się znakomicie: zachwyca nostalgicznym nastrojem, ale nie stroni również od mocniejszych akcentów, w których zespół zbliża się do stylistyki post-metalu.
A Swarm of the Sun
‹The Rifts›
Utwory | |
CD1 | |
1) There’s Blood on Your Hands | 04:05 |
2) Infants | 09:05 |
3) The Nurse | 03:48 |
4) Incarceration | 06:12 |
5) The Warden | 05:24 |
6) Years | 01:54 |
7) The Rifts | 05:12 |
8) These Dephts Were Always Meant for Both of Us | 10:26 |
9) All the Love and Glory | 05:22 |
Początki kariery muzycznej sztokholmskiego multiinstrumentalisty Erika Nilssona sięgają pierwszej połowy ubiegłej dekady. To wtedy powołał on do życia postrockowy zespół Aoria, który w ciągu dwóch lat nagrał – i opublikował własnym sumptem – trzy promocyjne EP-ki. Niestety, albo nie było wtedy zapotrzebowania w Szwecji na taką muzykę, albo – co również należy brać pod uwagę – grupa nie potrafiła w żaden sposób przykuć uwagi słuchaczy, w każdym razie pierwszy bieg zakończył się falstartem. Nilsson jednak się nie zraził i wraz z basistą Aorii, Andersem Carlströmem, rozpoczął współpracę z innym multiinstrumentalistą, Jakobem Berglungiem, tyle że już pod nowym szyldem – jako A Swarm of the Sun. Zadebiutowali w 2007 roku „czwórką” zatytułowaną „The King of Everything”, a trzy lata później wydali pierwsze pełnometrażowe dzieło – „Zenith”, na którym to krążku w składzie zespołu po raz pierwszy pojawił się perkusista Karl Daniel Lidén (wcześniej udzielający się w stonerowych formacjach Demon Cleaner i Dozer, hardrockowym Greenleaf oraz postrockowym Vaka). Warto dodać także, że płyty te ukazały się nakładem firmy należącej do Erika – Version Studio Records.
Tym razem zaskoczyło. „Zenith” spotkał się z na tyle dobrym przyjęciem, że Nilsson zdecydował się wystartować z kolejnym projektem muzycznym – Kausal, do udziału w którym ponownie zaprosił Carlströma oraz perkusistę Henrika Johanssona. Efektem ich działań artystycznych okazał się album „In Dead Cities”, którego zawartość również była mocno podlana postrockowym sosem. Ale i tego było Erikowi mało, ponieważ rok później… reaktywował Aorię. Tyle że teraz w zupełnie innym, można by rzec, że gwiazdorskim składzie: z basistą Katatonii Niklasem Sandinem i perkusistą October Tide i Palefeather Robinem Berghiem. Biorąc pod uwagę, kogo Nilsson dobrał sobie do współpracy, nie powinno dziwić, że wydany w 2012 roku longplay „The Constant” mocno skręcał w stronę metalu. Co tylko przydało muzyce mocy, nie odbierając jej przy tym klimatu. Zachęcony kolejnymi sukcesami, Szwed ponownie zdecydował się rozkręcić A Swarm of the Sun, który zresztą oficjalnie funkcjonował przez cały – jako duet tworzony przez Erika i Jakoba Berglunga.
Do pracy nad kolejną płytą muzycy zaprosili kilku gości, w większości doskonale sobie znanych: Karla Daniela Lidéna, Andersa Carlströma oraz Robina Bergha (tym razem grającego w jednym utworze na wibrafonie). Poza tym pojawili się również organista Minna Heimo oraz – występująca w roli wokalistki – niemiecka aktorka Anna Carlsson. Efektem ich pracy okazała się, wydana 30 stycznia przez Version Studio Records (na kompakcie bądź dwóch winylach), płyta „The Rifts”. Dziewięć zawartych na niej kompozycji trwa nieco ponad pięćdziesiąt minut, co – jak na album zespołu postrockowego – na pewno nie jest rezultatem rekordowym. Ale przecież nie od długości trwania tak naprawdę zależy jakość materiału. Tym bardziej że produkcję Skandynawów można rozpatrywać w kontekście concept-albumu. Jeśli więc ktoś lubuje się w długaśnych utworach, może po prostu uznać, że to jedynie podzielona na dziewięć rozdziałów suita – i od razu poczuje się lepiej. Co najistotniejsze, takie podejście do tematu wcale nie będzie nadużyciem, ponieważ od strony muzycznej i klimatycznej rzeczywiście mamy do czynienia z wydawnictwem wyjątkowo jednorodnym, mimo że momentami mocno wykraczającym poza utartą stylistykę post-rocka.
Płyta zaczyna się bardzo klimatycznie – od czterominutowego, nadzwyczaj ponurego „There’s Blood on Your Hands”. Co ciekawe, nastrój smutku i grozy budują tu dźwięki fortepianu, od mniej więcej połowy wspomaganego dodatkowo przez syntezator. Pod wieloma względami w tym utworze panowie z A Swarm of the Sun nawiązują do dokonań włoskiego Goblina i szwedzkiego
Anima Morte, zahaczają też zresztą o najnowsze produkcje amerykańskiego
Kayo Dot. Ten sam nastrój towarzyszy kolejnemu numerowi na płycie – „Infants”, w którym wokal Nilssona może kojarzyć się zarówno ze
Stevenem Wilsonem z Porcupine Tree, jak i Jonasem Renksem z Katatonii. Jest odpowiednio mroczny i zaskakująco melodyjny; smaczku dodaje mu też idealnie wpisany w partię Erika głos Anny Carlsson. Z drugiej strony kompozycji tej przydają mocy fragmenty gitarowe, niekiedy nawiązujące wprost do stylistyki progresywnego metalu (zdecydowanie bardziej jednak w klimacie Anathemy niż na przykład Dream Theater). W efekcie powstaje potężna ściana dźwięku, której nie powstydziliby się nawet Japońcy mistrzowie post-rocka, czyli
Mono.
Chwilę wytchnienia przynosi instrumentalny, nie mniej niż poprzednie kompozycje urzekający zadumą i melancholią, „The Nurse”, po którym jednak zespół powraca do mocnego uderzenia pod postacią „Incarceration”. Kontrast jest ogromny, ale z drugiej strony powolny sludgemetalowy rytm nadawany przez perkusję i ostre, rockowe gitary w sposób jak najbardziej naturalny wyrastają z poprzedniego utworu, stanowiąc jego bezpośrednią kontynuację. Momentami można nawet przyłapać się na myśli, czy aby na pewno nie są to Islandczycy z Sólstafir (vide ich poprzedni dwupłytowy krążek „
Svartir Sandar”)? „Incarceration” płynnie przechodzi w „The Warden”, którego głównym zadaniem jest ponowne powściągnięcie emocji i stopniowe wyciszenie nastroju, czemu służą zarówno partia organów piszczałkowych, jak i dodany na zakończenie, brzmiący zaskakująco klasycznie, niemal Beethovenowsko, fortepian. To samo można by powiedzieć, kładąc jeszcze większy nacisk na ostatnie słowa poprzedniego zdania, o miniaturce „Years”, która poprzedza kolejny mocny punkt „The Rifts”, którym jest utwór tytułowy.
Gdyby nie fakt, że po nim pojawiają się na krążku jeszcze dwie kompozycje, w pełni uprawnione byłoby stwierdzenie, że to opus magnum albumu. W odpowiedni – hipnotyczno-funeralny – klimat wprowadza już marszowy rytm perkusji, wokół którego budowane są kolejne partie fortepianu, gitary i syntezatorów. To niezwykle sugestywna muzyka, która idealnie sprawdziłaby się jako ilustracja dźwiękowa do ambitnego horroru – jest w niej i moc, i potężna siła pobudzająca wyobraźnię. Porównania z liczącą już sobie siedemnaście lat płytą „
Symphonic Holocaust” grupy Morte Macabre byłyby tu jak najbardziej uzasadnione. Z kolei w ponad dziesięciominutowym „These Dephts Were Always Meant for Both of Us” mamy do czynienia z najbardziej klasyczną formułą post-rocka (czy też post-metalu), czyli licznymi repetycjami i skrupulatnym budowaniem ściany dźwięku, ale także – co warto podkreślić – z odskokami w stronę darkwave’u i gotyku oraz rocka progresywnego (spod znaku współczesnego
Marillion).
Zamykający „The Rifts” utwór „All the Love and Glory” może poszczycić się pochodzeniem z tego samego źródła. Monumentalne partie gitar i sekcji rytmicznej brzmią niemal doommetalowo; co jednak najważniejsze, pozwalają Szwedom stopniowo zwalniać rytm, aż do całkowitego zatrzymania i wyciszenia. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków słuchacz potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby otrząsnąć się z wrażenia i uświadomić sobie, że to już koniec tej podróży, że dotarliśmy do finiszu. Że dalej jest już tylko pustka i bezkres, spowity dogasającym światłem umierającej gwiazdy.
Skład:
Erik Nilsson – śpiew, gitara elektryczna, instrumenty klawiszowe, instrumenty perkusyjne
Jakob Berglung – gitara elektryczna, instrumenty klawiszowe
gościnnie:
Anders Carlström – gitara basowa
Karl Daniel Lidén – perkusja
Minna Heimo – organy piszczałkowe (5)
Robin Bergh – wibrafon (3)
Anna Carlsson – chórek (2,4)