W dziewiętnastej edycji Subiektywnego Przeglądu filmów przeczytacie o „Hadewijch”, czyli filmie o religii stawiającym więcej pytań niż dającym odpowiedzi, „Królestwie zwięrzat”, czyli oryginalnym kinie gangsterskim z antypodów, „Cyrusie”, czyli komedią, która nie jest komedią i „Pogrzebanym”, czyli zaproszeniem widza na półtorej godziny do zakopanej trumny.
Konrad Wągrowski
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (19)
[ - recenzja]
W dziewiętnastej edycji Subiektywnego Przeglądu filmów przeczytacie o „Hadewijch”, czyli filmie o religii stawiającym więcej pytań niż dającym odpowiedzi, „Królestwie zwięrzat”, czyli oryginalnym kinie gangsterskim z antypodów, „Cyrusie”, czyli komedią, która nie jest komedią i „Pogrzebanym”, czyli zaproszeniem widza na półtorej godziny do zakopanej trumny.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Skłamałbym, twierdząc, że „Hadewijch” było największym filmowym przeżyciem zeszłorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Wyżej już wówczas oceniałem genialny rumuński „Wtorek po świętach”, mądrą bośniacką „Jej drogę”, czy inteligentne i dowcipne kanadyjskie „Wyśnione miłości”. Tym niemniej stonowany, powolny, niejednoznaczny film Bruno Dumonta zapadał w pamięć. Na tyle, że kilka miesięcy po premierze nadal nie daje mi spokoju.
Siła dzieła Dumonta tkwi w tym, że zadaje dużo więcej pytań, niż daje odpowiedzi. Szperałem w sieci w poszukiwaniu wypowiedzi reżysera, czytałem różnorodne interpretacje i nadal do końca nie mogę powiedzieć, że mam pewność, czy dobrze zrozumiałem intencje twórcy. Czasem oczywiście może to wynikać z faktu, że twórca nie poradził sobie z przekazem, ale nie w tym przypadku – „Hadewijch” to film jawnie prowokujący do przemyśleń.
Wspominałem już przy okazji
relacji z Nowych Horyzontów o finałowej scenie – powrocie bohaterki do klasztoru. Większość osób uważa ją za pewne domknięcie całości, ja nie mam pewności, czy nie była to retrospekcja (są ku temu pewne dość silne przesłanki). Przy każdym z tych założeń interpretacja filmu byłaby diametralnie odmienna.
Najciekawsza jednak jest interpretacja samej głównej bohaterki filmu i jego tematu, za który należy uznać formy współczesnej religijności i ich konsekwencje. Przypomnę – „Hadewijch” opowiada o zagubionej dziewczynie z bogatego domu pełnej żarliwej, acz nieco zaskakującej wiary. Celine traktuje Chrystusa jak swego oblubieńca, kocha go jak mężczyznę (z tego też powodu innych mężczyzn w jej życiu być nie może), pragnie bliskości, której nie może oczywiście osiągnąć. Porównuje się do średniowiecznej mistyczki o imieniu Hadewijch i to samo już świadczy o tym, że dziewczyna ze swą wiarą trafia w niewłaściwe czasy. A może do niewłaściwych ludzi? Celine nie znajduje zrozumienia u sióstr zakonnych, ale nawiązuje więź z islamskim nauczycielem, który wyraźnie widzi, że religijność dziewczyny można wykorzystać w pewnych celach…
Czy „Hadewijch” to film antyreligijny? Wydaje się, że tak, wyraźnie mówi, ze fanatyzm (niezależnie od wyznawanej wiary) prowadzi do przemocy, że zbytnie zatracenie się powoduje podatność na manipulację. Ale z drugiej strony z początku żarliwa wiara Celine niczemu złemu nie służy, a wykorzystana zostaje dlatego, że dziewczynę odrzuca współczesny świat, nie tylko w postaci materialistycznych rodziców, ale także nie rozumiejących jej religijności zakonnic – w domyśle osób, dla których wiara stała się pewną rutyną, nie otwartych na inne jej formy.
A jaka jest wiara samej Celine/Hadewijch? Z jednej strony możemy ją traktować jako wyraz głębokiego oddania, religijności, jaką zatracił już świat Zachodu, i której nie może już zrozumieć, z drugiej jednak może wypływać ona z zagubienia i odrzucenia i być w gruncie rzeczy wyrazem naiwności i niedojrzałości.
Nieskładna ta recenzja, raczej wyraz pytań i wątpliwości (kolejną będzie stosunek reżysera do islamu). A na tym właśnie polega siła „Hadewijch”, jednego z oryginalniejszych filmów, które trafiły na nasze ekrany.
Gdy przy okazji premiery „
Wrogów publicznych” robiliśmy
blok specjalny poświęcony kinu gangsterskiemu, wpadliśmy na pomysł, by przygotować
ranking ciekawych i oryginalnych filmów gatunku z różnych kontynentów. Gdybyśmy dziś robili to zestawienie, nie mogłoby zabraknąć w nim australijskiego „Królestwa zwierząt”.
Debiut fabularny Davida Michôda jest bez wątpienia kinem gangsterskim – opowiada bowiem o rywalizacji pewnej przestępczej rodziny (widzianej z perspektywy przygarniętego przez nią siedemnastolatka) z australijską policją. Co go wyróżnia z innych podobnych tematycznie produkcji to sposób ukazania bohaterów i owo tytułowe nawiązanie do świata zwierzęcego. W motywacjach obu stron nie ma bowiem nic, co kojarzy się z szeroko pojętym człowieczeństwem. Mamy natomiast okrucieństwo, bezwzględność i przede wszystkim decyzje podejmowane na podstawie najprostszego instynktu przetrwania.
Nie oczekujmy po „Królestwie zwierząt” efektownych scen akcji, dramatycznych strzelanin, gangsterskiego romantyzmu. To opowieść brutalna, jawnie drwiąca z przyzwyczajeń widzów. Każda śmierć w filmie jest zaskakująca. Każda zostaje pokazana w sposób odbiegający od standardu. Prawie każdy z bohaterów okazuje się być gorszą osobą, niż wydaje się to na początku. Psychopatyczna rodzinka skonfrontowana zostaje z niewiele lepszą policją – nie ma żadnych reguł w ich walce, zabijanie bezbronnych osób, eskalacja przemocy są na porządku dziennym, zasady i reguły prawne zostały dawno zapomniane. Jeśli chcesz przetrwać w tym świecie (a to jest przecież głównym celem młodego bohatera), musisz odrzucić jakiekolwiek sentymenty i kierować się najprostszym instynktem przetrwania – trzymać z silniejszymi, zmieniać fronty, gdy trzeba i bezwzględnie eliminować zagrożenia.
Wielkie brawa dla nagradzanej już wielokrotnie (i nominowanej do Złotego Globu) Jacki Weaver za rolę upiornej babci, ale słowa uznania należą się też znakomitej kreacji Bena Mendelssohna, który znakomicie odsłania kolejne warstwy psychozy swojego bohatera. Oryginalne kino, odświeżające gatunek, szkoda, że tradycyjnie przeszło przez nasze ekrany prawie niezauważone.
„Cyrus” to jednak dość dziwne kino. Reklamowany u nas (jakżeby inaczej!) jako komedia romantyczna, komedią jest w małym stopniu (choć pojawia się kilka momentów rzeczywiście śmiesznych), oscylując raczej wokół dramatu obyczajowego. John C. Reilly gra rolę, którą najbardziej lubi – stosunkowo poczciwego człowieka, z którego życie sobie kpi. Tym razem przeżywa rozwód z żoną (słabo wykorzystana Catherine Keener) i za jej zachętą zaczyna szukać nowej partnerki. W dość krępujących okolicznościach poznaje Molly (Marisa Tomei) i – co jest dla widza dosyć zaskakujące, gdyż wydają się raczej nie pasować do siebie – rozkwita między nimi romans. Na nieszczęście Molly ma bardzo silną relację z nie do końca dostosowanym do samodzielnego życia z synem Cyrusem – pojawia się więc jasna rywalizacja między mężczyznami.
Niewątpliwym atutem „Cyrusa” jest Jonah Hill w tytułowej roli. Temu aktorowi, który do tej pory kojarzył się raczej z kreacjami zbereźnych nastolatków („Supersamiec”) ktoś dał wreszcie rolę, pozwalającą na pokazanie prawdziwego talentu. Hill gra minimalistycznie (jak na siebie), ale jego psychotyczne spojrzenie budzi dreszczyk. Trudno coś złego też powiedzieć o grze reszty doświadczonej aktorskiej ekipy – znakomite aktorstwo to często wyróżnik ambitnego kina niezależnego.
Gorzej, niestety, z samą konstrukcją filmu. Początek zapowiada komedię obyczajową, następnie dość długo czekamy na dalsze kroki, nie mając jasności, co do konwencji, a gdy film zaczyna zmierzać w oczekiwanym przez nas kierunku czarnej komedii, nagle staje się czymś w rodzaju dramatu, by skończyć się w najbanalniejszy możliwy sposób, jakby gwałtownie skończyły się twórcom fundusze. Ma niezaprzeczalne atuty – oprócz aktorstwa także interesującą sytuację wyjściową, dobre scharakteryzowanie bohaterów (można nawet uwierzyć, że taka kobieta jak Marisa Tomei widzi coś w takim mężczyźnie jak John C. Reilly), realny problem, ale chwiejna konstrukcja powodująca konsternację widza oraz słaba końcówka decydują o uznaniu „Cyrusa” za nie do końca udany projekt.
Oczekiwałem po tym filmie raczej eksperymentu formalnego – kolejnego kroku w ograniczaniu wielkości filmowego planu. Alfred Hitchcock zamknął swych bohaterów w szalupie („Łódź ratunkowa”), Joel Schumacher ograniczył akcję do budki telefonicznej („Telefon”), tym razem całość akcji miała toczyć się… w trumnie, w której żywcem zakopany został pracownik amerykańskiej firmy przewozowej w okupowanym Iraku. Do jego dyspozycji pozostaje jedynie telefon komórkowy, którym kontaktuje się z nim porywacz, a dzięki któremu bohater może łączyć się ze światem i prosić o pomoc. Ale jak tu pomagać, gdy trzeba znaleźć zakopanego człowieka na wielkim obszarze pustyni?
Nieco zaskoczył mnie film, bo spodziewałem się raczej ćwiczenia w stylu „jak, mając ograniczony czas i informacje, naprowadzić pomoc na właściwy trop”. Tymczasem film, rzeczywiście ograniczony do pokazywania miotającego się w trumnie człowieka (całkiem niezły Ryan Reynolds), próbuje być pewną syntezą amerykańskiej sytuacji w Iraku. I, co dziwne, nawet w tej roli robi wrażenie.
Uczciwie mówiąc, nie ma tu materiału na półtoragodzinne widowisko, całość lepiej było zamknąć w czasie odcinka serialu telewizyjnego. Widać, że niektóre wątki (jak rozgrywka z wężem, który przedostał się do trumny) są doczepione na siłę, by rozdmuchać czas do pełnometrażowego filmu. Nie najlepiej wypada także realizm – trudno uwierzyć, że bohaterowi wystarczy powietrza na tak dużo czasu, zwłaszcza, że jest ono zużywane nie tylko przez oddychanie, ale także przez świecę i ogień. Mimo wszystko jednak klaustrofobiczny klimat musi udzielić się widzowi, a prowadzone przez niego telefoniczne rozmowy szokują przerażającym absurdem. Zaś zakończenie… Cóż, jest chyba jedyne sensowne, pozostawiające choć przez jakiś czas widza w niemym osłupieniu…
