East Side Story: Van Gogh morduje w windzie [Wsiewołod Płotkin „Winda” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl „Winda” Wsiewołoda Płotkina to typowy slasher. Film będący psychologiczno-mistycznym thrillerem opowiada o grupie osób, które – trudno orzec, przypadkowo lub też nie – zostają zamknięte w tytułowej windzie. Z biegiem czasu giną kolejne osoby, a podejrzenie pada na seryjnego mordercę o pseudonimie „Van Gogh”, przed którym w ostatnich dniach ostrzegały media. Problem polega jednak na tym, że psychopatą może być każdy z nich, a od podejrzeń uwalnia tylko śmierć.
East Side Story: Van Gogh morduje w windzie [Wsiewołod Płotkin „Winda” - recenzja]„Winda” Wsiewołoda Płotkina to typowy slasher. Film będący psychologiczno-mistycznym thrillerem opowiada o grupie osób, które – trudno orzec, przypadkowo lub też nie – zostają zamknięte w tytułowej windzie. Z biegiem czasu giną kolejne osoby, a podejrzenie pada na seryjnego mordercę o pseudonimie „Van Gogh”, przed którym w ostatnich dniach ostrzegały media. Problem polega jednak na tym, że psychopatą może być każdy z nich, a od podejrzeń uwalnia tylko śmierć.
Po dziś dzień trwają spory, komu należy się pierwszeństwo jako twórcy pierwszego filmowego slashera w dziejach. Część znawców wskazuje na włoski obraz speca od horrorów i fantastyki Maria Bavy „Krwawy obóz Bay” (inne tytuły to: „Bay of Blood” bądź „Twitch of the Death Nerve”) z 1971 roku. Inni z kolei przesuwają powstanie gatunku o jedenaście lat wcześniej, wskazując na „Psychozę” Alfreda Hitchcocka. Nie zmienia to jednak faktu, że palma pierwszeństwa w tej dziedzinie należy się tak naprawdę… Agacie Christie. Gdyby słynna autorka kryminałów nie opublikowała w 1939 roku powieści „Dziesięciu małych Murzynków” 1) („Ten Little Niggers”), następnie kilkakrotnie przeniesionej na ekran, najprawdopodobniej parę dekad później nie mielibyśmy prawdziwego wysypu kinowych slasherów, wśród których największą sławę zdobyły serie: „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Halloween”, „Piątek trzynastego”, „Prom Night”, „Koszmar z ulicy Wiązów” oraz „Krzyk”. Schemat stworzonej przez mistrzynię kryminału opowieści okazał się, jak widać, nadzwyczaj nośny i atrakcyjny. Przynajmniej na tyle, że dziś jeszcze znajdują się producenci, reżyserzy i scenarzyści, którzy chcą przenosić podobne historie na ekran. „Winda” Wsiewołoda Płotkina w ojczyźnie zaklasyfikowana została jako tzw. „misticzieskij thriller”, czyli film, w którym niezwykle ważną rolę odgrywają siły nadprzyrodzone. Nie diabeł ani jakiś inny demon, ale właśnie bliżej nieokreślone i najczęściej niepokazywane wcale na ekranie moce. Podobnie jak miało to niegdyś miejsce w pamiętnych „Z archiwum X” oraz „Millennium”, a dziś dzieje się w „Lost” czy „Heroes”. W Rosji tego typu filmy cieszą się zresztą sporą popularnością – do tego stopnia, że Rosjanie, zazdroszcząc Amerykanom, sami zaczęli taśmowo produkować podobne seriale. Wystarczy wspomnieć o całkiem przyzwoitych: „Hiromancie” (2005), „Zakonie Myszełowki”, „Ubit’ zmieja” oraz „Inoje” (wszystkie pojawiły się w telewizji w ubiegłym roku). „Winda” również jest przejawem tęsknoty za rodzimą wersją atrakcyjnego wizualnie i trzymającego do ostatnich sekund w niepewności hollywoodzkiego slashera. Wersją, choć niepozbawioną wad, to jednak intrygującą i wywołującą ciarki na plecach. Bohaterowie filmu to pięć osób, które zupełnie przypadkowo znalazły się razem w zepsutej windzie w trzydziestopiętrowym wieżowcu. Każda z nich ma za sobą ciężkie przeżycia poranka. Młodzieniec (którego gra Siergiej Gorobczenko) pobił się z ojcem, którego oskarżał o doprowadzenie matki do takiej depresji, że ta postanowiła targnąć się na swoje życie. Anastazja (Olga Rodionowa) to lekarka; wróciła właśnie z urlopu w którymś z krajów arabskich i zastała swego męża na igraszkach z inną kobietą. Wiedząc, że choruje na cukrzycę, zabrała mu ampułki z insuliną i wściekła uciekła z mieszkania, pozostawiając niewiernego małżonka samego, przywiązanego do łóżka. Młoda dziewczyna (Natalia Ryczkowa) okazuje się znaną tenisistką; jej kariera zawisła jednak na włosku, ponieważ oskarżono ją o doping. Po porannym joggingu udaje się właśnie na specjalne posiedzenie komisji, która ma rozpatrywać jej sprawę. Grigorij (w tej roli Igor Wiernik), z futerałem na skrzypce w ręku, tłumaczy, że spieszy się na gościnne występy. W ostatniej chwili do windy wskakuje jeszcze mężczyzna w szlafroku (Daniił Spiwakowski), w ręku trzyma zakrwawiony nóż. Tenisistka rozpoznaje w nim seryjnego mordercę o pseudonimie „Van Gogh”, którego portret pamięciowy widziała w telewizji tuż przed wyjściem z domu. Na pozostałych pasażerów pada w tym momencie blady strach, który spotęgowany zostaje jeszcze niecodziennym odkryciem – mężczyzna z nożem ma przy sobie odcięte ludzkie ucho. Przerażona sportsmenka ogłusza psychopatę futerałem na skrzypce, a Grigorij wiąże mu ręce. Sprawy jednak szybko zaczynają się komplikować – okazuje się bowiem, że winda, która powinna już dawno dotrzeć na parter budynku, wciąż jedzie. Nie można jej w żaden sposób zatrzymać ani nawet sprawdzić, na którym piętrze aktualnie się znajduje, ponieważ popsuł się licznik. Atmosfera bardzo szybko robi się duszna, do głosu dochodzą niespotykane emocje, niektórzy z pasażerów nie wytrzymują psychicznie i popadają w szaleństwo. Jakby jednak tego było mało, w pewnym momencie okazuje się, że chłopak, który pokłócił się z ojcem, nie żyje – ktoś potajemnie wbił mu w szyję strzykawkę z trucizną. Ale kto? I dlaczego? Czy wśród nich naprawdę znajduje się psychopatyczny „Van Gogh”?… To zresztą nie jest jedyna zagadka, którą starają się rozwikłać zamknięci w windzie. Nie mniej interesuje ich, dlaczego wiozący ich dźwig nie chce się zatrzymać. Koncepcje są różne – każda wydaje się równie nieprawdopodobna. Scenarzysta, którym jest Roman Doronin, szukając wraz z bohaterami odpowiedzi, dość zręcznie szermuje konwencjami i filmowymi cytatami. Raz wiedzie nasze myśli w kierunku „Cube” Vincenza Natalego (jedna z postaci stwierdza: „jesteśmy jak myszy w laboratorium, a na zewnątrz ktoś nas obserwuje”), to znów nawiązuje do „Siedem” Davida Finchera (sugerując, że wszystkie osoby uwięzione zostały z powodu grzechów, jakich dopuściły się wobec bliźnich). Najwięcej jednak obraz Płotkina zawdzięcza innemu filmowi Natalego – krótkometrażówce „Elevated” z 1996 roku, w której również pokazano ludzi uwięzionych w windzie i poddanych działaniu bliżej nieokreślonej siły. Momentami można odnieść wrażenie, że scenarzysta wziął na warsztat siedemnastominutowy filmik Kanadyjczyka i rozbudował go do rozmiarów pełnometrażowej fabuły. Jeśli tak rzeczywiście było, szkoda jedynie, że w napisach nie pojawiła się na ten temat żadna informacja. „Winda” Płotkina przypomina nieco antyczny dramat, zachowano w niej bowiem jedność akcji, miejsca i czasu. To sprawia, że film jest zwarty; mimo licznych retrospekcji, akcja się nie rozjeżdża. Inna sprawa, że posługując się ogranym do cna schematem trudno jeszcze widza czymś zaskoczyć. To, co jednak ratuje ten film, to – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – pewna jego teatralność. Gra aktorska, zwłaszcza w przypadku Spiwakowskiego, Wiernika i Rodionowej, jest zdecydowanie przerysowana, ocierająca się wręcz o groteskę. To sprawia, że – oprócz klasycznego slashera – otrzymujemy dodatkowo sporą porcję wyrafinowanej gry psychologicznej z niemałą domieszką ironii. W duchu jak najbardziej rosyjskim. Obraz jest sprawnie zrealizowany, choć miejscami można się przyczepić do jakości efektów specjalnych. Gdyby takie pojawiły się w polskim filmie, krytycy zapewne pialiby z zachwytu, ale Rosjanie udowodnili już parokrotnie, że gdy chcą, potrafią w tej dziedzinie dorównać nawet Amerykanom (vide ekranizacje prozy Siergieja Łukjanienki, zwłaszcza „Nocny Patrol” oraz „Aziris Nuna”). Jeśli jednak przymrużymy oko na pewne mankamenty, okaże się, że Wiaczesław Płotkin zapewnił nam na półtorej godziny całkiem niezłą rozrywkę. I pomyśleć, że to wszystko dzięki… babce Agacie. 1) Gwoli przypomnienia: „Dziesięciu małych Murzynków” to opowieść o tajemniczym panu Owenie, który na odciętą od świata wyspę zaprosił osiem osób. Goście nie znali się wcześniej. Jedynym wspólnym mianownikiem między nimi był fakt, że w przeszłości popełnili zbrodnię bądź też przyczynili się do śmierci innych i nigdy nie ponieśli za to kary. Teraz, na wyspie, zostają poinformowani, że dosięgnie ich miecz sprawiedliwości. Od tego też momentu zaczyna się stopniowa eliminacja przestępców. I choć wszyscy zdają sobie sprawę, że mściciel jest wśród nich, nie potrafią odkryć, kto nim jest… Powieść Agaty Christie miała swoją skomplikowaną historię. Drugie jej wydanie – rok po premierze – ukazało się pod zmienionym tytułem „I nie było już nikogo” („And Then There Were None”). W 1943 roku książkę po raz pierwszy przeniesiono na scenę, a dwa lata później powstał na jej podstawie pierwszy film. W międzyczasie jednak Christie dokonała kolejnej przeróbki oryginalnego tekstu i w 1944 roku przedstawiła na potrzeby teatru sztukę pt. „Dziesięciu małych Indian” („Ten Little Indians”). Po wojnie powieść wielokrotnie filmowano, a na ekrany trafiała pod każdym z tytułów. W 1987 roku kolejną jej wersję nakręcił w Związku Radzieckim Stanisław Goworuchin.
|