Nazywał się Lemmy i grał rock’n’rollEsensja.pl Esensja.pl
Nazywał się Lemmy i grał rock’n’rollNiestety w oficjalnym i półoficjalnym obiegu nie znajdziemy albumu, który upamiętniałby trasę promującą „1916”. Musimy więc posiłkować się materiałem, który trafił na VHS (teraz dostępne też na DVD) w 1991 roku „Everything Louder Than Everything Else” (nie mylić z podobnie zatytułowanym CD z 1999 r.). Jest to pamiątka z trasy koncertowej po Niemczech. Same nagrania zostały dokonane 11 marca 1991 r. w Deutsches Museum w Monachium. Większość kawałków stanowią rzeczy nowe z czego aż sześć pozycji pochodzi z „1916”. Trzeba przyznać, że wypadły one bardzo udanie, niemal jak klasyka zespołu. Czteroosobowy skład świetnie w nich brzmi, a zmiany nastrojów poszczególnych utworów sprawiają, że całość nie jest nudna. Przeszkadzać mogą co najwyżej fragmenty wywiadów i scenek rodzajowych między utworami, które burzą klimat całości. Na deser mamy dwie petardy z dalszej przeszłości, czyli „Killed By Death” i „Ace of Spades”. Choć Lemmy, Campbell i Würzel świetnie się czuli na scenie i wspólne granie wciąż sprawiało im przyjemność, nie widać tego było w grze Phila Taylora. Wkrótce miało się okazać, że jego dni w Motörhead są policzone. Sesja nagraniowa kolejnego albumu przeciągnęła się bardziej niż zwykle. Choć po przychylnych recenzjach w prasie branżowej i nominacji do nagrody Grammy, wszystko powinno ruszyć z kopyta, WTG/Epic nie było zainteresowane nadmiernym promowaniem zespołu. Do tego Phil Taylor całkiem nie nadawał się do tego, by wciąż pełnić rolę perkusisty. Nie tylko zaczął kuleć warsztatowo, nie trzymając tempa na koncertach, ale także nie przygotowywał się na próby. W efekcie tego na kolejnym albumie jego grę usłyszeć możemy tylko w jednym utworze – „I Ain’t No Nice Guy” (gdzie gościnnie śpiewa Ozzy Osbourne, a gitarową solówkę wycina Slash z Guns N’Roses). Wkurzony Lemmy, który zawsze hołdował zasadzie lojalności tym razem nie wytrzymał i telefonicznie wyrzucił Philthy’ego Animala ze składu. Ponieważ nie było czasu na szukanie jego zastępcy, jako muzyka sesyjnego najęto Tommy’ego Aldridge’a, znanego z Whitesnake, Thin Lizzy i zespołu Ozzy’ego. To jego grę możemy usłyszeć w przeważającej większości numerów, jakie trafiły na wydany w 1992 roku album „March ör Die”. Pod koniec sesji w studiu zjawił się ktoś jeszcze – były perkusista King Diamond – Mikkey Dee. Wraz z Motörhead nagrał utwór „Hellraiser”, który następnie trafił na ścieżkę dźwiękową filmu „Wrota Piekieł 3: Piekło na ziemi”. Ponieważ akurat był wolny, pojechał wraz z zespołem w trasę promującą album i wkrótce został jego stałym członkiem. To był zastrzyk nowej energii, jakiej Motörhead potrzebował, o czym można się przekonać, sięgając po półoficjalny album koncertowy „Catch Scratch Fewer” z 2012 roku. Pierwotnie materiał ten był znany z bootlegu „Better Wear Armör” i stanowi zapis występu z 10 grudnia 1992 roku z niemieckiego Stadtchalle Offenbach. Choć z początku z dźwiękiem nie jest najlepiej, po dwóch-trzech utworach już wiadomo, czemu zdecydowano się na wydanie tego materiału. Mikkey Dee tłucze w gary z taką werwą i mocą, jakiej Taylor nie miał od początku lat 80. Przekłada się to także na entuzjazm pozostałych muzyków, dzięki czemu możemy usłyszeć nie tylko perkusyjne solo, ale i pojedynek gitarzystów. Wreszcie bez zarzutu jest również setlista, z której wypadły kawałki o dyskusyjnej jakości, a ich miejsce zajęły rewelacyjne nowości, jak „I’m Ain’t No Nice Guy”, „Hellraiser”, „Catch Scratch Fewer” z „March ör Die”, czy „Going to Brazil” i „The One to Sing the Blues” z „1916”. A wszystko to zostało wymieszane z bardzo energetycznymi wersjami starszych hitów, pokroju „Overkill”, „Stay Clean” i „Killed By Death”. Zaraz po tym, kiedy Mikkey Dee został oficjalnym członkiem Motörhead, zespół był gotowy wejść do studia. Zrezygnował jednak z oferty Epic, który mu w tym wyraźnie przeszkadzał. Z braku lepszych propozycji, panowie zgodzili się, by ich nowym wydawcą został niemiecki ZYX Music. Niestety nie był to dobry wybór. Firma zajmowała się głównie muzyką elektroniczną i nie radziła sobie zbyt dobrze z promocją poza rodzimym rynkiem. Jest to tym bardziej przykre, że owoc współpracy, wydany w 1993 roku album „Bastards” ma w sobie tę samą moc, co „Overkill” czy „Ace of Spades” i dziś uznawany jest za jeden z najlepszych w dorobku Lemmy’ego i spółki. Niestety trasa promocyjna albumu nie doczekała się oficjalnego upamiętnienia. A szkoda, ponieważ zespół w tamtym czasie złapał nowy oddech i stanowił równie sprawną maszynę, co za najlepszych czasów, kiedy grali w nim Eddie Clarke i Phil Taylor. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po bootlegi z nagraniami z Bastards Tour. Na przykład po „Live in Ghent 1994” zarejestrowany 16 czerwca 1994 roku w belgijskim Ghent. Gdyby był profesjonalnie nagrany, a nie z publiczności, mielibyśmy dziś do czynienia z klasyką. Każdy z członków Motörhead zachwyca kondycją. Jest to poświadczenie tego, jak bardzo zmieniła się atmosfera w grupie dzięki Mikkey’owi Dee. Nie tylko on pozwala sobie na szalone, perkusyjne solo, ale także Campbell i Würzel mają chwilę dla siebie. Można też podziwiać krótkie pojedynki gitarowe obu panów. Lemmy również jest w formie, pozwalając sobie na ekspresyjną chrypkę. W repertuarze, poza żelazną klasyką (do setlisty powrócił „Bomber”) znalazło się sporo miejsca na nowości, głównie z promowanego krążka („Born to Raise Hell”, „Liar”, „Lost in the Ozone”), jak i wcześniejszych płyt czteroosobowego składu, choć akurat przebojowy „March ör Die” został potraktowany po macoszemu. Zaryzykuję stwierdzenie, że pomimo słabszej jakości nagrania „Live in Ghent 1994” przebija świetny przecież „Catch Scratch Fewer”. Jednak jak to w przypadku Motörhead było, zwyżka formy poprzedzała jej znaczny spadek. Pierwsze załamanie monolitu, jakim był w tamtym czasie Motörhead, przyszło w czasie nagrywania albumu „Sacrifice”. Würzel całkiem odpuścił sobie angażowanie się w proces twórczy. Grał tylko to, co mu kazano. Coraz częściej miał też pretensje do Lemmy’ego, że to on błyszczy w świetle reflektorów, pozostawiając resztę w cieniu. Ostatecznie gitarzysta dokończył prace w studiu i opuścił skład zaraz później. Bezpośrednim powodem był występ Kilmistera w programie telewizyjnym, w którym wykonał „Ace of Spades” bez kolegów, a z towarzyszeniem etatowej ekipy programu. Sam album „Sacrifice” ukazał się w 1995 roku i nie jest tak porywający jak trzy poprzednie. Miał jednak niezłą promocję, ponieważ nowa firma, która wzięła pod swoje skrzydła zespół – SPV – nareszcie porządnie się nim zajęła. Przed kolejną trasą Lemmy zastanawiał się nad poszukiwaniem zastępcy Würzela, ale Phil Campbell przekonał go, że mogą grać jako trio. I tak już zostało do końca. W międzyczasie lider obchodził pięćdziesiąte urodziny, które uświęciło przyjęcie-niespodzianka w klubie Whisky a Go-Go, urządzone 14 grudnia 1995 roku. Wszystko zostało zarejestrowane w związku z czym na licznych bootlegach możemy dziś posłuchać nie tylko setu Motörhead, ale także gościnnego występu Metalliki, która pod nazwą The Lemmys zagrała wiązankę ulubionych kawałków zespołu. Jeśli chodzi o bohatera dnia i jego kompanów, to zaprezentowali żelazny set w większości złożony z klasyków typu „Orgazmatron”, „Killed By Death”, „Ace of Spades”, czy „Metropolis”, ale znalazło się też miejsce dla kilku reprezentantów najnowszego dziecka zespołu: „Sex & Death”, „Over Your Shoulder” i „Sacrifice”. Niestety sam materiał ma większą wartość wspominkową niż artystyczną. Nie chodzi nawet o niską jakość brzmienia, bo nie jest tak źle. Panowie chyba za bardzo poczuli się rozluźnieni i nie do końca im wszystko wychodziło. Być może byli też po zażyciu płynów wyskokowych i nie mieli energii do grania. A może jeszcze nie potrafili odnaleźć się w trzyosobowym składzie. Myślę, że mamy do czynienia z wypadkową tych rzeczy. Na swoim kolejnym krążku trio chyba postanowiło udowodnić, że potrafi zabrzmieć równie potężnie, jak kwartet, dlatego też „Overnight Sensations” z 1996 roku jest maksymalnie głośny i nastawiony na mocną gitarę, której towarzyszy wściekłe młócenie perkusji. O powrocie Motörhead do formy świadczyły jednak koncerty. O tym, że radził sobie doskonale w uszczuplonym składzie świadczy rewelacyjny bootleg „FM Broadcast: Cirkus, Stokholm, Sweden, March 18th 1997”. Jak sama nazwa wskazuje mamy do czynienia z rejestracją dla szwedzkiego radia występu w sztokholmskim klubie Cirkus, który miał miejsce 18 marca 1997 roku. Choć była to część trasy promującej „Overnight Sensations”, otrzymujemy tylko jeden utwór z tego krążka – „Civil War”. Reszta to już klasyka, w tym dawno nie słyszany „(We Are) The Road Crew”. Jest jednak energia, radość grania i absolutnie nie czuć tego, że Lemmy’emu właśnie stuknęła pięćdziesiątka. W zasadzie każdy numer zasługuje na wyróżnienie, ale muszę wspomnieć o genialnych, rozpędzonych wykonaniach „Born to Raise Hell” i „Going to Brazil”, a także cudownie napędzanym przez Mikkey’a Dee „Overkill”. Ponieważ całość pochodzi z transmisji radiowej, wartość nagrania uzupełnia bardzo dobra jakość. Przez następne lata Motörhead wydawało płyty z nadzwyczajną wręcz regularnością, czyli co dwa lata. Niestety nie zawsze szła za tym jakość, o czym już świadczy wydany w 1998 roku „Snake Bite Love”. Podobno tytuł ten niezbyt leżał Mikkey’owi, który do samego końca lobbował za jego zmianą. Lemmy pozostał jednak niewzruszony.
|