Nazywał się Lemmy i grał rock’n’rollEsensja.pl Esensja.pl
Nazywał się Lemmy i grał rock’n’rollZespół, wraz z wytwórnią, zdecydował się wydać też kolejną oficjalną koncertówkę. Tym razem jednak wszystkim zależało na tym, by była to rejestracja całego jednego występu, a nie wycinki show. Nagrań dokonano w Hamburgu w knajpie The Docks 21 maja 1998 roku i ukazały się rok później pod szyldem „Everything Louder than Everyone Else”. Tytuł dobrze oddaje klimat płyty. Faktycznie jest głośno, do tego zespół ułożył setlistę w ten sposób, by było cały czas z wykopem i do przodu. I właśnie ta monotonia jest jednak najsłabszym ogniwem całości. Jedyny wolniejszy moment stanowi „Lost in the Ozon”, zagrany na gitarze elektrycznej, dzięki czemu brzmi ciekawiej, niż w studio. Reszta to już petardy. Niestety nie zawsze najbardziej efektowne z dorobku grupy. Nie mówię, że w kółko muszą grać „Overkill”, „Ace of Spades” i „Killed By Death” (które też się tu znalazły), ale o wybór z ostatnich albumów. „Over Your Shoulder”, „Take the Blame”, czy „Love for Sale” to typowe zapchajdziury, które promuje się tylko dlatego, że pochodzą z najnowszych krążków. Przyznam, że dziwi mnie też słaba kondycja Phila Campbella, który ze zbyt wielką nonszalancją podchodzi do niektórych kawałków, jakby ich granie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. Najbardziej ucierpiał na tym „Capricorn”, co jest o tyle smutne, że powrócił do setlisty po długiej nieobecności. Zgodnie z nową, świecką tradycją dwa lata po „Snake Bite Love” ukazał się kolejny album „We Are Motörhead”. Choć sprzedawał się lepiej od poprzednich, nie zawierał żadnego wielkiego hitu. Co najwyżej na miano takowego zasługiwała przeróbka „God Save the Queen” Sex Pistols. Za to utwór tytułowy okazał się doskonałym otwieraczem koncertów, jak ma to miejsce na kolejnej koncertówce „Live at Brixton Academy” wydaną w 2003 roku. To znów porcja obszernego materiału, ale o niebo lepiej zagranego, niż na „Everything Louder than Everyone Else”. Do tego upamiętnia ona ważne wydarzenie w postaci dwudziestopięciolecia istnienia zespołu. Tradycyjnie nie obyło się bez niespodzianek i zaproszonych gości – w „Born to Rise Hell” zaśpiewali królowa metalu Doro z Whitfieldem Crane’em z Ugly Kid Joe, w „Killed By Death” zagrali Todd Campbell, syn Phila i Paul Ider, syn Lemmy’ego. Natomiast w „Overkill” na scenie pojawili się Brian May, Ace ze Skunk Anansie i „Fast” Eddie Clarke, który uświetnił swoją grą także „The Chase is Better Than the Catch”. Uroczysta atmosfera udzieliła się także członkom obecnego składu Motörhead, którzy dali bardzo dobry, energetyczny koncert, bez ewidentnych wpadek. Niemal równo po upływie kolejnych dwóch lat otrzymaliśmy następną płytę Motörhead. Tym razem jednak nie było się z czego cieszyć, ponieważ „Hammered” okazał się najsłabszą produkcją zespołu od czasu niesławnego „Rock’n’Roll” z 1987 roku. Paradoksalnie to właśnie ten krążek stał się największym sukcesem kasowym formacji od lat. Ewidentnie triu zabrakło pomysłów. Na szczęście kiepska forma w studio nie odbiła się szczególnie na formie w czasie występów. Lemmy nie zraził się, że pod koniec trasy promującej „We Are Motörhead” zemdlał z wycieńczenia i zespół musiał odwołać występy. Wciąż dawał z siebie wszystko. Ponieważ po „Hammered” nie otrzymaliśmy oficjalnych nagrań koncertowych, ponownie musimy podeprzeć się bootlegiem. Mój wybór padł na „Attack in Switzerland 2002”, upamiętniający występ z 16 sierpnia 2002 roku ze szwajcarskiego festiwalu Live at Open Air Gampel. Pod względem technicznym mamy do czynienia z rejestracją telewizyjną, więc dźwięk jest niezły. Zespół również się streszcza, prezentując pięćdziesięciominutowy, zwięzły set klasyki (choć zabrakło dwóch sztandarowych hitów, które są prawie zawsze) z rzeczami nowymi. Z „Hammered” otrzymaliśmy tylko jedną pozycję – „Brave New World”. Najlepiej za to wypadł „Sacrifice” z obowiązkowym solem perkusyjnym. Płyta nie jest może jakimś epokowym dokonaniem, ale miło jej się słucha. Równie przyjemny okazał się kolejny album studyjny Motörhead „Inferno” z 2004 roku, choć do genialności sporo mu brakuje. Zwyżka formy stanowi jednak jakieś pocieszenie. Tym razem możemy podeprzeć się oficjalnym wydawnictwem, czyli „Better Motörhead than Dead: Live at Hammersmith”, zarejestrowanym 16 lipca 2005 roku. To znów potężna dawka muzyki, upchniętej na dwóch CD. Pierwsza płyta wydaje się ciekawsza od drugiej, ponieważ zawiera sporo nieoczywistego materiału, jak „I Got Mine” i „Dancing on Your Grave” z „Another Perfect Day”, czy „Over the Top” ze strony B singla „Bomber”. Czyżby Lemmy’ego coraz bardziej dopadała nostalgia za starymi czasami? Z drugiej strony zawsze bronił „Another Perfect Day”, uważając, że same kawałki są dobre, tylko za dużo było w nich gitary Robbo. Pomimo niezłej setlisty „Better Motörhead than Dead: Live at Hammersmith” należy uznać za przyzwoity średniak, bez ewidentnych wpadek, ale też bez większych uniesień. Dlatego też o wiele bardziej rekomenduję bootleg „Live at Wacken Open Air 2006”. Został nagrany 5 sierpnia 2006 roku, w tym samym miesiącu, w którym ukazał się kolejny album zespołu „Kiss of Death”. Choć nie zawiera żadnych świeżych kawałków i niemal w całości pokrywa się ze wspomnianą oficjalną koncertówką (wypadły „Shoot You in the Back”, „Love for Sale” i „(We Are) The Road Crew” – pojawił się za to „Fast and Loose”), to jest zagrany na większym luzie i z o wiele większą energią. Długie pogawędki między utworami jasno świadczą o tym, że panowie rewelacyjnie bawili się na scenie. Stara chemia znów działała, co przełożyło się na pracę w studio. Tradycyjnie, dwa lata po „Kiss of Death”, Motörhead powrócił z kolejnym mocnym krążkiem „Motörizer” (2008). Niestety także tu zabrakło oficjalnego podsumowania trasy koncertowej. Aby to nadrobić proponuję sięgnąć po kolejny booteg w naszym zestawie „Live 2008-11-14 Manchester Apollo”. To już Motörhead w najbardziej surowej odmianie. Półtorej godziny jazdy wyłącznie dla fanów. Niestety jakość nagrań nie jest najlepsza, ale i zespołowi zdarzają się potknięcia. To jednak cena, którą należy zapłacić, jeśli chce się uchwycić autentyczną atmosferę koncertu. Fani na pewno będą zainteresowani listą utworów, na której znalazło się kilka nowości: „One Night Stand” i „Be My Baby” z „Kiss of Death”, oraz „Rock Out” i „The Thousand Names of God” z „Motörizer”. Ciekawostką jest utwór z repertuaru Thin Lizzy (który również coverował Boba Segera), „Rosalie”. Pomimo, że nasi bohaterowie nie byli już młodzieniaszkami, na następnej płycie postanowili ostro dorzucić do pieca. „The Wörld Is Yours” z 2010 roku stanowi 20 studyjną płytę Motörhead i jest zarazem jedną z najostrzejszych, jakie nagrali. Czadowe były również koncerty ją promujące, tak jakby Lemmy podskórnie przeczuwał, że to ostatnie momenty, kiedy może sobie bezkarnie pofolgować. Etap ten dokumentują aż dwie, bliźniacze koncertówki „The Wörld Is Ours – Vol. 1: Everywhere Further Than Everyplace Else” oraz „The Wörld Is Ours – Vol. 2: Anyplace Crazy as Anywhere Else”, kolejno z 2011 i 2012 roku. Pod względem jakościowym ta pierwsza jest znacznie lepsza, zwłaszcza set podstawowy (z 9 kwietnia 2011 roku z Santiago w Chile), nie tylko zagrany z dopalaczami, ale do tego doskonale brzmiący. Nie wiem, czy nie jest to najlepiej nagrany koncert w karierze zespołu. Każdy dźwięk jest dobrze słyszalny, instrumenty selektywnie zarejestrowane, a chrypka Lemmy’ego cieszy swoją mocą. Druga płyta to głównie rejestracja występu z niemieckiego Wacken z 6 sierpnia 2011 roku. I tu już jest bardziej przeciętnie. Także jeśli chodzi o brzmienie. Historyczne znaczenie ma jednak uzupełniające zestaw nagranie z Sonisphere Knebworth Festival w Anglii z 10 lipca 2011. Na samym początku Lemmy wspomina zmarłego dzień wcześniej Michaela „Würzela” Burstona. Był on pierwszym załogantem Motörhead, który pożegnał się z tym światem, co i tak jest niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę niezdrowy tryb życia muzyków. Niestety rozpoczął on serię, która miała w kolejnych latach doprowadzić do rozwiązania składu. Pierwsze problemy zdrowotne Kilmistera zaczęły się już na początku XXI wieku, kiedy to wykryto u niego cukrzycę. Nie zrezygnował jednak ze swojego ulubionego Jacka Danielsa z Colą. Potrafił nawet popijać nim leki na nadciśnienie. Przy okazji wciąż kopcił jak smok, wypalając dwie paczki papierosów dziennie. Można być niezniszczalnym, ale upływu lat się nie oszuka. W czerwcu 2013 roku musiał przejść zabieg wszczepienia rozrusznika serca. Choć nie planował ograniczać liczby występów, po raz kolejny Motörhead musiał odwołać trasę, ponieważ już w lipcu Lemmy znów trafił do szpitala. W tak niekomfortowych warunkach zespołowi udało się jednak uporać z kolejnym albumem, choć po raz pierwszy od połowy lat 90. nie zdążył wydać go w ciągu dwóch lat od ukazania się poprzedniego. Niemniej „Aftershock” okazał się dziełem bardzo udanym. Był chwalony przez recenzentów i okazał się najlepiej sprzedającym się krążkiem Motörhead od czasu „Hammered”. Trzeba jednak pamiętać, że przez jedenaście lat, jakie dzielą te tytuły świat muzyczny się zmienił, przenosząc się do sieci. W związku z tym wynik 11 tysięcy sprzedanych egzemplarzy powinno budzić respekt. Do tego osiągnął najlepsze – 22 miejsce w swojej historii na liście Billboardu.
|