Nie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanPoczątek lat 70. XX wieku to był naprawdę szalony okres. W Republice Federalnej Niemiec rodził się krautrock! Komunizujący hippisi, intelektualiści po uniwersytetach, studenci konserwatoriów – kto żyw sięgał po gitary, zasiadał do instrumentów klawiszowych bądź brał do ręki pałki. I przenosił swoje fascynacje polityczne czy filozoficzne na grunt muzyki. Zafascynowany ezoteryką Wschodu Reinhard Karwatky powołał do życia zespół Dzyan – jedną z zapomnianych legend rocka.
Sebastian ChosińskiNie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanPoczątek lat 70. XX wieku to był naprawdę szalony okres. W Republice Federalnej Niemiec rodził się krautrock! Komunizujący hippisi, intelektualiści po uniwersytetach, studenci konserwatoriów – kto żyw sięgał po gitary, zasiadał do instrumentów klawiszowych bądź brał do ręki pałki. I przenosił swoje fascynacje polityczne czy filozoficzne na grunt muzyki. Zafascynowany ezoteryką Wschodu Reinhard Karwatky powołał do życia zespół Dzyan – jedną z zapomnianych legend rocka. Istnieli przez niespełna trzy lata. W tym czasie nagrali trzy albumy studyjne; długo później ukazała się jeszcze płyta koncertowa z archiwalnym materiałem. Kto jednak dzisiaj o nich jeszcze pamięta? Twórcą zespołu był kompozytor i multiinstrumentalista Reinhard Karwatky, wszechstronnie wykształcony muzyk klasyczny, po uniwersytetach bądź konserwatoriach w Mannheimie, Frankfurcie i Darmstadt. Tam nauczył się grać na kontrabasie, trąbce, fortepianie, gitarze, wiolonczeli, syntezatorach, sitarze i kilku innych egzotycznych instrumentach, których nazwy zapewnie niewiele by powiedziały czytelnikom. W czasie studiów przeżył jeszcze jedną wielką fascynację, która miała bezpośredni wpływ na jego życie artystyczne – zainteresował się filozofią i religią Wschodu, ale w ich ezoterycznym i okultystycznym wydaniu. Zaczytywał się w teozoficznych dziełach żyjącej w XIX wieku Heleny Pietrownej Bławatskiej, w połowie Niemki, w połowie Rosjanki. Najchętniej sięgał po opublikowaną w 1888 roku „Doktrynę tajemną”, w której słynna teozofka opisywała między innymi powstanie świata, powołując się przy tym na legendarną, pochodzącą ponoć jeszcze z czasów przed istnieniem Atlantydy, tybetańską Księgę Dzyan. Ezoteryk i okultysta Reinhard zwrócił uwagę na Bławatską, studiując życiorys rosyjskiego kompozytora i pianisty Aleksandra Skriabina (zmarłego w 1915 roku), który należał do najgorliwszych wyznawców Heleny Pietrownej. Na dodatek swoim zachwytem nad jej poglądami zaraził jeszcze przyjaciela i kolegę ze studiów Jochena Leuschnera, z którym jesienią 1971 roku powołał do życia swój pierwszy zespół. Gdy panowie zastanawiali się, jak go nazwać, Karwatky rzucił: „Dzyan” – i propozycja ta została zaakceptowana. W pierwszym składzie, obok Reinharda i Jochena, który pełnił rolę wokalisty i perkusjonalisty, znaleźli się jeszcze: gitarzysta Harry Krämer, saksofonista Gerd „Bock” Ehrmann oraz perkusista Ludwig Braum. Co ciekawe, młodym artystom bardzo szybko, bo już w listopadzie 1971 roku, udało się podpisać kontrakt płytowy z firmą Aronda. Było to o tyle zaskakujące, że w tym momencie praktycznie nie mieli jeszcze własnego repertuaru; dopiero zaczynali nad nim pracę. A na kim się wzorowali? Inspiracji nie brakowało, tym bardziej że praktycznie wszyscy byli już po albo wciąż w trakcie studiów muzycznych.
Wyszukaj / Kup Tybetańska Księga Dzyan Płytę otwiera prawie dziesięciominutowa kompozycja „Emptiness”, z czego ponad dwie minuty zajmują efekty dźwiękowe kreowane przez Reinharda – widać chciał się pobawić znajdującym się w studiu sprzętem elektronicznym i gałkami na stole mikserskim. Najważniejsze jednak, że umiejętnie wplótł to w ciąg dalszy utworu, który pod wieloma względami przypomina jazzrockowe poszukiwania Brytyjczyków z Soft Machine (począwszy od kąsającej gitary elektrycznej, poprzez solówkę saksofonu, aż po nałożone na siebie ścieżki wokalne Jochena). Wszystko na dodatek podane jest ze sporym rozmachem, ale… tylko do czasu. Mniej więcej w połowie następuje bowiem diametralna zmiana nastroju: Karwatky sięga po kontrabas, a Leuschner wyznacza – z czasem coraz szybsze – tempo, grając na congach. W tym momencie jazz i rock mieszają się z muzyką etniczną, w jej prawdziwie szamańskim (i ezoterycznym) wydaniu. „The Bud Awakes” prowadzi dla odmiany w zupełnie innym kierunku. Po skomponowanym przez Harry’ego Krämera nastrojowym wstępie na gitarze akustycznej w dalszej części otrzymujemy uroczą psychodeliczną piosenkę, którą zaśpiewał (i napisał) Jochen. Jego wokalizy brzmią doskonale, a i solówce gitary trudno cokolwiek zarzucić. Trzeci w kolejności „The Wisdom” zaczyna się jeszcze inaczej – od towarzyszącego instrumentom perkusyjnym saksofonu Gerda Ehrmanna. Motyw ten będzie zresztą wracał jeszcze parokrotnie, przenikając się z drugim obecnym w tym utworze wątkiem muzycznym – duetem wokalisty i organisty (w tej roli zaproszony specjalnie do studia Kühlwein). W niektórych momentach zlewają się one w jedno i wtedy Dzyan przypomina w swym kontrolowanym szaleństwie artystyczne poszukiwania Franka Zappy i Soft Machine. Co nieco od siebie dorzuca tu również Karwatky, który tym razem „bawi” się w elektroniczne przetwarzanie ścieżek wokalnych Leuschnera. Po przełożeniu krążka na stronę B otrzymujemy numer zatytułowany „Fohat’s Work”. Wolnemu rytmowi towarzyszy tu podniosła wokaliza, po której można poznać bez najmniejszych wątpliwości wpływ klasycznych studiów muzycznych. Lecz to tylko wstęp (ponownie inny od poprzednich); dalej jest już inaczej – główne role odgrywają przede wszystkim gitara elektryczna i saksofon, które co rusz zamieniają się partiami solowymi. Po tej porcji poszukiwań stery znów przejmuje Reinhard, który miniaturę „Hymn” w całości wyczarowuje, zabawiając się elektroniką. Najważniejszy (i jednocześnie najdłuższy) na stronie B albumu utwór „Dragonsong” otwiera duet Jochena i Reinharda – z tym że ten pierwszy gra na congach, a drugi na kontrabasie. Budują tym sposobem nastrój, który udaje im się później rozwinąć, podążając w stronę fusion. W tym kontekście nie powinna też zaskakiwać lekko orientalizująca partia saksofonu tenorowego, którym Ehrmann wciąga do wspólnego misterium pozostałych muzyków. Mnóstwo intrygujących i energetycznych rzeczy dzieje się w tle, chociaż – co zaskakuje – obecny na pierwszym planie głos Leuschnera jest bardzo delikatny i stonowany. Dopiero gdy Jochen milknie, a jego miejsce zajmuje ze swoją gitarą Harry, numer nabiera rozpędu. Całość kończy się zaskakująco ostro. Może też dlatego, by wyciszyć emocje, po rozpędzonej „Pieśni smoka” zespół umieścił nastrojową miniaturę „Things We’re Looking For”, w której subtelnemu głosowi Jochena towarzyszy jedynie fortepian elektryczny Güntera Kühlweina. Album zamyka natomiast „Back to Earth”, który momentami zaskakuje wręcz hardrockową motoryką; finał jednak – podobnie jak i otwarcie krążka – Karwatky rezerwuje dla swoich elektroniczno-dźwiękowych peregrynacji. Spina tym samym całość klamrą. „Dzyan”, mimo nieco garażowego brzmienia, to bardzo udany debiut; pełen niezwykłych, choć nie zawsze do końca wykorzystanych, pomysłów. Czasami niespójny, ale na pewno stworzony „od serca” – i to przez muzyków, których zarówno wyobraźnia, jak i umiejętności zdają się nie mieć granic. Niestety, krótko po wydaniu albumu z grupą pożegnali się Harry Krämer i Ludwig Braum, którzy postanowili skupić się na studiach muzycznych. Ten pierwszy został później nauczycielem gry na gitarze, drugi znalazł etat w orkiestrze symfonicznej w Koblencji. Stało się to chyba w najgorszym możliwym momencie, gdy grupa startowała do kariery, gdy na fali popularności krautrocka pojawiły się zaproszenia na koncerty i festiwale. Lider musiał więc podjąć natychmiastową decyzję o dokooptowaniu nowych instrumentalistów. Nie zwlekał z tym i już po kilku tygodniach na „pokładzie statku” zamustrowali się Eddy Marron, który zastąpił Krämera, oraz Lothar Scharf, przyjęty na miejsce opuszczone przez Brauma. Obaj mieli już doświadczenie w branży: ten pierwszy współpracował wcześniej z jazzowym sekstetem Jochena Brauera i formacją Vita Nova, drugi natomiast dał się poznać jako bębniarz tria Volkera Kriegela. W zrekonstruowanym składzie kwintet przystąpił do pracy nad nowym materiałem. I wtedy otrzymał niecodzienną propozycję wzięcia udziału w radiowej sesji nagraniowej. |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.
więcej »Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Non omnis moriar: A potem nastała już tylko cisza…
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Podróże w czasie są możliwe!
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Na rozstaju dróg
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Wielbiciele ezoteryki wierzący w Atlantydę
— Sebastian Chosiński
Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
Nie zadzieraj z Czukayem!
— Sebastian Chosiński
Aneks, nie popłuczyny
— Sebastian Chosiński
Prywatna wyspa, prywatny zamek…
— Sebastian Chosiński
Spaghetti western, thriller, dramat…
— Sebastian Chosiński
Zdrowe dziecko i szczęśliwi ojcowie
— Sebastian Chosiński
Gdyby Wietnamczycy wiedzieli…
— Sebastian Chosiński
Miłosne perypetie Niemców w Indiach
— Sebastian Chosiński
W cieniu studenckiej rewolty
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Ciemne chmury nad Anatewką
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Siła jazzowych orkiestr
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Nie bądź jak kura w Wołominie!
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Gdy miłość szczęścia nie daje…
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Rosjan – nawet zdrajców – zabijać nie można
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Od smutku do radości
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Ucz się (nieistniejących) języków!
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Człowiek z blizną i milicjant bez munduru
— Sebastian Chosiński