WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
Nie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanSebastian ChosińskiNie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanNie bez znaczenia jest również fakt, jakie to było studio i kto siedział za konsoletą. Wszak był to sam Dieter Dierks, który gościł Karwatky’ego, Marrona i Gigera u siebie w Stommeln (niedaleko Kolonii) – w miejscu, w którym tak naprawdę rodziła się legenda niemieckiej muzyki rockowej lat 70. Zarejestrowany pod czujnym okiem Dierksa materiał trafił na album zatytułowany „Time Machine”, który ujrzał światło dzienne – z obrazem lubującego się w klimatach psychodelicznych malarza i ilustratora Helmuta Wenskego na okładce – w listopadzie 1973 roku. Wypełniły go cztery kompozycje, stylistycznie będące w dużym stopniu kontynuacją tego, co Dzyan proponował już wcześniej, ale też w nieco większym stopniu penetrujące okolice muzycznej awangardy i jazzu eksperymentalnego. Przywołajcie sobie w pamięci dokonania Mahavishnu Orchestra i połączcie z minimalizmem spod znaku Johna Cage’a; do tego dorzućcie jeszcze sporą szczyptę buddyjskich medytacji, a na pewno otrzymacie wywar a la Dzyan. Nie jest to muzyka dla każdego, ale jeśli ktoś nie stroni od podobnych eksploracji, może w ciągu niespełna trzydziestu ośmiu minut – bo tyle właśnie trwa cały album – przeżyć jedną z bardziej frapujących muzycznych podróży w przeszłość. Zgodnie z tytułem płyty. Longplay otwiera utwór „Kabisrain” – i już jego tytuł sugeruje zainteresowanie członków zespołu kulturą Wschodu. Rozpoczyna go wybitnie orientalna partia zagrana przez Eddy’ego Marrona na sazie. Nie mniej ekscytujące są jednak dźwięki pojawiające się na drugim planie, przypominające trochę brzmienie smyczków. To tak zwany super-string, tajemniczy instrument skonstruowany w studiu w Stommeln przez Karwatky’ego z pomocą Dietera Dierksa. Numer rozkręca się powoli, ale z biegiem czasu zyskuje na mocy, co jest zasługą zarówno pojawiających się w tle niepokojących głosów, jak i przenikających się solówek sazu i gitary dwunastostrunowej (co godne podkreślenia, za wszystko to odpowiadał Marron). Karwatky i Giger skupiali się w tym czasie na trzymaniu całości w ryzach rytmicznych, co także nie było bez znaczenia. Druga w kolejności „Magika” zaskakuje z kolei pojawiającym się na wstępie hardrockowym riffem gitary, któremu w tle towarzyszą nie mniej fascynujące jazzrockowe podziały rytmiczne. Jeśli dodamy do tego jeszcze elektroniczne poszukiwania Reinharda (ponownie super-string!), będziemy mieć pełen obraz tej niezwykłej – zaskakującej nade wszystko zamiłowaniem artystów do eksperymentowania – kompozycji. Stronę A albumu zamyka „Light Shining Out of Darkness” – utwór w zestawie najkrótszy i najlżejszy w formie. Wpadająca w ucho, nawiązująca do brzmień klasycznych, melodia zagrana jest przez Eddy’ego na gitarze akustycznej; do tego dochodzą jeszcze smaczki w postaci delikatnych perkusjonaliów Gigera i imitacji smyczków, za którymi kryje się pomysłowość Karwatky’ego. Po przełożeniu płyty na stronę B otrzymujemy tylko jedną kompozycję, ale za to – z racji czasu trwania i rozmachu – będącą prawdziwym opus magnum. W „Time Machine” nie brakuje fragmentów stricte rockowych, za które odpowiada Marron; jego gitarowa solówka, dużo zawdzięczająca mistrzom fusion, przyprawia o ciarki na plecach. Giger tym razem także nie pozostaje w tyle, dbając o odpowiednią motorykę. Nastrój stara się łagodzić jedynie Reinhard swoim kontrabasem i super-stringiem, na którym – jak się okazuje – można było wyczarować także frazy kojarzące się z muzyką etniczną. „Maszyna czasu”, mimo uboższego instrumentarium, jest pod wieloma względami bogatsza brzmieniowo i aranżacyjnie od wydanego nieco ponad półtora roku wcześniej debiutu. To oczywiście zasługa samych muzyków, ale i realizatora, który doskonale wiedział, jak okiełznać ich wyobraźnię i poprowadzić do właściwego miejsca. „Milczenie”, które okazało się złotem Po publikacji „Time Machine” zespół odbył serię koncertów; tymi najbardziej pożądanymi były występy na festiwalach jazzowych i rockowych – między innymi w Zurychu, Frankfurcie nad Menem, Marburgu, Burghausen i Ludwigshafen. Trasy Dzyan nie przerwał nawet wtedy, gdy grupę na krótko opuścił Peter Giger, który, zgodnie z wcześniejszymi obietnicami, wybrał się na tournee z jazzową formacją kontrabasisty Eberharda Webera. W tym czasie Szwajcara na krótko zastąpił Marc Hellman (eksbębniarz Dave Pike Set). Peter wrócił jednak na czas, by wziąć udział w pracy nad materiałem na nową płytę, jak się potem okazało – ostatnią w dyskografii. W wyznaczonym terminie wstawił się karnie w posiadłości lidera w Groß-Gerau. Kiedy utwory były już odpowiednio opracowane, trio ponownie wybrało się do studia Dierksa w Stommeln. Sesja odbyła się w ciągu kilku październikowych dni 1974 roku, a jej owocem okazał się album, który otrzymał tytuł „Electric Silence”. Do sklepów trafił po raz wtóry pod szyldem Bacillus Records, której szefowie byli wielce zadowoleni zarówno z poziomu artystycznego, jak i wyników sprzedaży „Time Machine”. Ciekawe czy po nowej produkcji spodziewano się jeszcze lepszych rezultatów? Chyba jednak nie, skoro w tworzeniu muzyki dano Karwatky’emu całkowicie wolną rękę, nie wywierając na niego żadnej presji.
Wyszukaj / Kup Na „Electric Silence” trafiło sześć kompozycji, w jeszcze większym stopniu wykazujących fascynację Dzyana muzyką etniczną. Co słychać już bardzo wyraźnie w otwierającym płytę utworze „Back to Where We Come from”, w którym dominują dźwięki sazu, sitaru i tambury (na wszystkich wymienionych instrumentach gra Eddy Marron). Karwatky dorzuca od siebie partię mellotronu, ale też ciepłe brzmienie kontrabasu, który wchodzi w wyjątkowo subtelne relacje z perkusją Petera Gigera. Choć kawałek jest wybitnie orientalny, pojawia się w nim również zaskakująco klasyczna solówka gitary elektrycznej, która świadczy o tym, że muzycy wcale nie chcieli rezygnować z publiki o bardziej rockowym obliczu. „A Day in My Life” to numer typowo modern jazzowy, tyle że zagrany na instrumentach rodem z Azji. Powtarzany na okrągło motyw przywołuje zaś wrażenie mantry; gdyby tylko trwał nieco dłużej, można by przy nim popaść w nastrój kontemplacyjny. W zamykającym stronę A „The Road Not Taken” mamy do czynienia z aranżacyjną ewolucją. Wstęp zagrany delikatnie na dwóch gitarach różni się zasadniczo od mocnego, energetycznego finału, znaczonego motorycznym pochodem perkusji i kolejnymi eksperymentami Reinharda na wynalezionym na potrzeby sesji do „Time Machine” super-stringu. Skoro patent ten sprawdził się przed rokiem (znacznie wzbogacając brzmienie zespołu), nic dziwnego nie ma w tym, że Karwatky zdecydował się wykorzystać swój wynalazek powtórnie. Wiara w życie po „śmierci” Stronę B otwiera kolejny hinduski w klimacie kawałek – „Khali”. To pięć minut muzyki idealnie nadającej się do medytacji. W stan zadumy wprowadzają nie tylko pojawiające się na pierwszym planie subtelne dźwięki sazu i sitaru, ale również ambientowe plamy w tle (wygenerowane przez super-string). W podobnym kierunku zespół podąża w najdłuższym na całej płycie, prawie dziesięciominutowym, „For Earthly Thinking”. Hipnotyczny rytm wyznacza tutaj tambura, wokół której owija się partia solowa sitaru. W kolejnej części pojawia się za to fragment zaskakująco minimalistyczny, stanowiący prawdopodobnie odskocznię do dalszych, coraz bardziej szalonych peregrynacji. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie improwizacje (także perkusyjna) zamieniają się w prawdziwie freejazzową feerię. Wrażenie jest niesamowite. Tak wielkie, że gdyby płyta skończyła się wraz z ostatnią nutą „For Earthly Thinking”, chyba żaden ze słuchaczy nie poczułby się poszkodowany. No tak, ale wtedy stracilibyśmy utwór tytułowy – niezwykły chociażby z tego powodu, że będący najbardziej modelowym przykładem progresywnego krautrocka (z wpływami awangardy i jazzu) w wydaniu Dzyana. Porywająca, ale i pełna niepokoju, partia Eddy’ego Marrona na gitarze pełni w nim rolę smakowitej wisienki na torcie. Album „Electric Silence” zyskał bardzo wysokie oceny. Płyta ukazała się także na rynku północnoamerykańskim (nakładem wytwórni Pasport). Mogło się wydawać, że kariera po drugiej stronie Atlantyku stoi przed zespołem otworem, że wystarczy się tylko nad nią pochylić i podnieść. Tym większym zaskoczeniem była decyzja podjęta przez Reinharda Karwatky’ego pod koniec 1974 roku, który postanowił… nie, wcale nie rozwiązać grupę, ale opuścić ją. Jak wyrodny ojciec, który porzuca dziecko. Tyle że akurat ten potomek był już w zasadzie odchowany i biorąc pod uwagę otwierające się przed nim perspektywy, miał się całkiem nieźle. Nikt chyba jednak nie wierzył w to, że Dzyan jest w stanie działać dalej bez swego założyciela i lidera. Efekt był łatwy do przewidzenia – formacja przestała istnieć. Eddy Marron i Peter Giger zgadali się z gitarzystą basowym Günterem Lenzem i stworzyli jazzrockowe trio Giger-Lenz-Marron, które pozostawiło po sobie dwa longplaye: „Beyond” (1977) oraz „Where the Hammer Hangs” (1978). Był to także czas, kiedy Eddy przeniósł się do Holandii, aby uczyć gry na gitarze w Królewskiej Akademii Muzycznej w Hadze. Do Niemiec wrócił na początku lat 80. i podjął identyczną pracę w Kolonii. W 1980 roku wydał płytę solową zatytułowaną „Por Marco”, by potem skupić się przede wszystkim na pracy dydaktycznej i pisaniu podręczników. Giger – jeszcze przed powstaniem tria Giger-Lenz-Marron – zadbał o swój interes. Założył wytwórnię „nagara records” (sic!), pod szyldem której wydawał płyty własne i swoich przyjaciół. Zaczął w 1975 roku od solowego krążka „Family of Percussion”, na którym zagrał jedynie na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Dwa lata później tytuł płyty stał się nazwą prowadzonego przez Petera zespołu, przez który przewinęło się w sumie kilkunastu artystów, w tym Trilok Gurtu, Doug Hammond i Tom Nicholas. Jednocześnie Szwajcar pracował w konserwatorium w Kolonii; tworzył także szkoły muzyczne w Bernie, Frankfurcie nad Menem i Darmstadt. Podobnie jak Maron, dał się poznać również jako autor podręczników do gry na bębnach. Z kolei Karwatky, oswobodzony z więzów Dzyana, zaczął realizować się jako kompozytor niezwykłych dzieł symfonicznych. Zadebiutował na tym polu jazzrockową symfonią „Resurrection”, która premierę miała w 1975 roku w Teatrze Miejskim w Darmstadt. Rok później na ten samej scenie odbyło się prawykonanie symfonii „Ode to Africa”. A potem powstały jeszcze między innymi: „Liturgical Colours”, „The Blue-Ness of God”, „Symphonic Ragas” (dedykowane Raviemu Shankarowi), „Homage to Mahatma Gandhi”, „Spontaneous Inventions”, „Symphonic Meditations”, „Reflection and Transmutation” oraz „Innocent Lost”. Pod koniec lat 80. wycofał się natomiast z wszelkiej działalności artystycznej. I pewnie od tamtej pory pędzi życie zadowolonego z siebie emeryta. |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.
więcej »W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Non omnis moriar: A potem nastała już tylko cisza…
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Podróże w czasie są możliwe!
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Na rozstaju dróg
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Wielbiciele ezoteryki wierzący w Atlantydę
— Sebastian Chosiński
Średnio udane lądowanie
— Sebastian Chosiński
Od krautu do minimalistycznego ambientu
— Sebastian Chosiński
Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
Nie zadzieraj z Czukayem!
— Sebastian Chosiński
Aneks, nie popłuczyny
— Sebastian Chosiński
Prywatna wyspa, prywatny zamek…
— Sebastian Chosiński
Spaghetti western, thriller, dramat…
— Sebastian Chosiński
Zdrowe dziecko i szczęśliwi ojcowie
— Sebastian Chosiński
Gdyby Wietnamczycy wiedzieli…
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
— Sebastian Chosiński
Perły ze skazą: Los bezprizornego człowieka
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Pecunia non olet
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Zimowy lament w cieniu Jupitera
— Sebastian Chosiński
Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Co tam dolary, gdy można zarabiać ruble!
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Wiem, ale nie powiem
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Z Beskidów widać Jukatan, Afrykę i Japonię
— Sebastian Chosiński
UWAGA, MILICJA!: Śledztwo w samolocie
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Zeus = Zero. Wielki Zero!
— Sebastian Chosiński