WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić |
Nie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanSebastian ChosińskiNie taki krautrock straszny: Zespół rodem z Atlantydy. Krótka historia formacji DzyanW 1946 roku w Baden-Baden powołano do życia państwową regionalną rozgłośnię radiową (a jakiś czas później także nadawcę telewizyjnego) Südwestfunk (SWF). Swoim zasięgiem obejmowała ona Nadrenię-Palatynat oraz południową Badenię-Wirtembergię. W latach 70. ubiegłego wieku, dostrzegając wielką rolę kulturotwórczą muzyki rockowej (progresywnej, psychodelicznej i awangardowej), ktoś w kierownictwie firmy zapalił „zielone światło” i wyraził zgodę na ściąganie do studia radiowego młode, rokujące nadzieje na przyszłość zespoły, które stawiały dopiero pierwsze kroku na scenie i potrzebowały promocji. Wiele z nich z czasem popadło w zapomnienie; po niektórych pozostały jedynie nagrania zarejestrowane na tak zwaną „setkę” właśnie w Baden-Baden. Latem 1972 roku zaproszenie takie trafiło do rąk Reinharda Karwatky’ego. Nie zastanawiając się zbyt długo, muzyk wyraził zgodę i 27 października wraz z kolegami z zespołu zameldował się w wyznaczonym miejscu. Co działo się dalej z tymi utworami? Na pewno zostały wyemitowane na antenie SWF, po czym trafiły do archiwum. I kto wie, jak długo by tam jeszcze spoczywały, gdyby nie dokonana przed osiemnastu laty fuzja dwóch regionalnych nadawców – wspomnianego Südwestfunk i, mającego siedzibę w Stuttgarcie, Süddeutscher Rundfunk (SDR) – w wyniku której powstał nowy niemiecki potentat na rynku medialnym Südwestrundfunk (SWR). Szefostwo SWR postanowiło właściwie wykorzystać odziedziczone archiwa i mniej więcej w połowie ubiegłej dekady – pod szyldem wytwórni Long Hair Records – rozpoczęło publikację serii płyt pod wspólnym hasłem „SWF-Session”. Nagrania zarejestrowane przez Dzyan ukazały się na kompakcie w 2010 roku. Co przyniosła płyta, do której Karwatky dorzucił jeszcze osobny tytuł – „Mandala”? Pięć kompozycji nagranych w studiu Südwestfunk w Baden Baden oraz dwa bonusy, będące jednocześnie najkrótszymi fragmentami wydawnictwa, należy więc traktować je raczej jako dopełniające całość ciekawostki. Album otwiera dziesięciominutowy utwór „Resurrection” (ciekawe czy tytuł miał oddawać sytuację, w jakiej znalazła się grupa jesienią 1972 roku?), w którym od samego początku – nie licząc introdukcji – najważniejszą rolę odgrywa saksofon Gerda Ehrmanna. Stylistycznie lokuje to Dzyan w kręgu formacji jazzrockowych. Gdy nieco później do saksofonisty dołącza gitarzysta Eddy Marron, wpływy muzyki fusion stają się jeszcze wyrazistsze; do tego dochodzą skomplikowane podziały rytmiczne, które przekonują, że Lothar Scharf – nowy pałker – szybko odnalazł wspólny język z grającym na gitarze basowej (bądź kontrabasie) liderem. Choć nie brakuje też w „Resurrection” bardziej progresywnych momentów, słyszalnych czy to w śpiewie Jochena Leuschnera, czy to rozpędzonych frazach Scharfa. Drugi w kolejności „Dragonsong” to jedyny numer, który parę miesięcy wcześniej pojawił się na debiutanckim albumie grupy. Wersja z „Mandali” różni się jednak znacząco – jest nie tylko o kilka minut dłuższa, ale przede wszystkim dużo bardziej rozimprowizowana, zagrana z większym zacięciem i dająca więcej pola do popisu gitarzyście. Marron bądź to towarzyszy Ehrmannowi (nierzadko obaj panowie grają unisono), bądź to stara się zachwycić słuchaczy ogniście rockową, wirtuozerską solówką. W dalszej części prawie wszyscy instrumentaliści dają sobie chwilę na wzięcie oddechu, dopuszczając tym samym do głosu Lothara Scharfa. Jego partia może nie wywołuje ciarek na plecach, ale przekonuje, że był godnym następcą Ludwiga Brauma. Króciutkie „Mandala – Transmigration” (według informacji umieszczonej na okładce albumu, nagrane nie wiadomo gdzie i kiedy) to wytwór wyobraźni lidera, który – nie po raz pierwszy zresztą – postanowił pobawić się znajdującym się w studiu sprzętem elektronicznym. Po tym przerywniku wracamy do nagrań z Baden-Baden. „Steel’s Electric” to kolejna zagrana ze sporym rozmachem porcja psychodelicznego jazz-rocka; uwagę przykuwają zaś solówki gitary elektrycznej i saksofonu. Świetnie radzi sobie także sekcja rytmiczna, grająca z potężnym funkowym groove’em. Co mogłoby się stać, ale nie stało „Steel’s Electric” płynnie przechodzi w kolejną kompozycję – „Daddy Groove”. Mimo że oba numery zostały połączone, znacznie się od siebie różnią. W tym drugim bowiem, oprócz dźwięków psychodelicznych rodem z końca lat 60. (vide saksofon), pojawiają się fragmenty czysto bluesowe (śpiew i gitara). Początek jest zaskakująco spokojny, choć z czasem Dzyan wyraźnie rozkręca się, zmierzając prostą drogą w stronę fusion. Pozostałością po poprzednim wcieleniu grupy, przynajmniej jeśli chodzi o zainteresowania kulturą i muzyką Wschodu (tym razem Bliskiego), jest „Saz”. Nie bez powodu ochrzczono go tym mianem; Eddy Marron zamiast gitary gra tu bowiem na sazie, instrumencie strunowym szarpanym o bardzo charakterystycznym brzmieniu, który od wieków wykorzystywany był w muzyce ludowej plemion z Azji Mniejszej i Kaukazu (dopiero później dotarł do Europy). Poza Marronem najwięcej pracy mają tutaj perkusjonaliści – Leuschner „obsługujący” conga i Scharf kotły – oraz sięgający po kontrabas Karwatky; Ehrmann zajmuje głos tylko raz i to na krótko. Płytę zamyka drugi z utworów bonusowych, „Celestial City”, nagrany w czerwcu 1972 roku podczas koncertu na świeżym powietrzu w Darmstadt. Kto wie, czy nie był to w ogóle pierwszy występ Dzyan po dokonanych chwilę wcześniej zmianach personalnych. Jakość jest kiepska, ale i tak słychać ogromną energię, jaką grupa potrafiła wykrzesać z siebie w trakcie spotkań z publiką. Żałować tylko można, że formacja Karwatky’ego nie pozostawiła po sobie klasycznego krążka „live”. Album „Mandala. SWF-Session 1972” jest wydawnictwem o tyle wyjątkowym, że portretuje zespół w chwili wielkiego przełomu, będąc niejako przy okazji jedyną rejestracją dokonań tego składu Dzyan. Sesja przypomnijmy odbyła się w październiku, a już miesiąc później szeregi grupy opuścili Jochen Leuschner i Gerd Ehrmann. Od tego momentu formacja funkcjonowała jako trio. W maju 1973 roku nastąpiła kolejna roszada personalna: z Marronem i Karwatkym pożegnał się Lothar Scharf, którego zastąpił Szwajcar Peter Giger (wcześniej w kwintecie Alberta Mangelsdforffa). Leuschner po kilku miesiącach odpoczynku od sceny związał się z działającym w Darmstadt zespołem Hardcake Special, który pozostawił po sobie tylko jeden album („Hardcake Special”, 1974), a potem rozpoczął pracę jako menedżer we frankfurckiej filii CBS Records, z którą rozstał się szesnaście lat temu, aby założyć własną firmę. Dzisiaj mieszka w miejscowości Friedberg w Hesji i udziela się jako konsultant w sprawach muzycznych. Ehrmann z kolei przez jakiś czas grywał jeszcze akustyczny jazz, aby w połowie lat 70. zostać we Frankfurcie… pracownikiem socjalnym. Scharf, który powiedział Karwatky’emu „goodbye” na początku 1973 roku, dołączył natomiast do jazzrockowej grupy Virgo, z którą zarejestrował jednak tylko jeden, debiutancki, album („Virgo”, 1975); na kolejnych wydawnictwach zastąpił go za bębnami Clemens Schuster. Ciągłe roszady w składzie były zmorą Karwatky’ego. Ale pomimo to wciąż trwał on na posterunku. Korzystając z chwilowego przestoju w działalności Dzyan, wraz z grającymi na instrumentach klawiszowych Johannesem Lützem i Holstem Seisertem powołał do życia eksperymentalne trio Galactic Explorers, które na przełomie lat 1972 i 1973 nagrało materiał wydany następnie na longplayu „Epitaph for Venus”. W czerwcu 1973 roku Reinhardowi udało się wreszcie podpisać nowy kontrakt. I to z nie byle kim, bo stanowiącą już wówczas część koncernu Bellaphon wytwórnią Bacillus Records. Powstała ona zaledwie dwa lata wcześniej jako firma niezależna. W ciągu kilkunastu miesięcy zdążyła wydać całkiem sporo singli i longplayów ważnych dla historii krautrocka grup (jak chociażby Epsilon, Nine Days’ Wonder, Hairy Chapter, Zoo, My Solid Ground), po czym… upadła. I wtedy została wykupiona przez mający znacznie silniejszą pozycję na rynku frankfurcki Bellaphon, który postanowił zachować profil dotychczas wydawanej przez Bacillus muzyki. Karwatky zawsze należał do artystów potrafiących kuć żelazo póki gorące, nic więc dziwnego, że Dzyan niemal natychmiast po złożeniu podpisu na odpowiednim dokumencie wszedł do studia, aby jak najszybciej skonsumować nowo zawartą umowę – już w ostatnich dniach sierpnia. Wizyta była krótka, bo zaledwie trzydniowa, ale jej efekty okazały się znakomite. |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.
więcej »W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Non omnis moriar: A potem nastała już tylko cisza…
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Podróże w czasie są możliwe!
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Na rozstaju dróg
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Wielbiciele ezoteryki wierzący w Atlantydę
— Sebastian Chosiński
Średnio udane lądowanie
— Sebastian Chosiński
Od krautu do minimalistycznego ambientu
— Sebastian Chosiński
Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
Czas (smutnych) rozstań
— Sebastian Chosiński
Nie zadzieraj z Czukayem!
— Sebastian Chosiński
Aneks, nie popłuczyny
— Sebastian Chosiński
Prywatna wyspa, prywatny zamek…
— Sebastian Chosiński
Spaghetti western, thriller, dramat…
— Sebastian Chosiński
Zdrowe dziecko i szczęśliwi ojcowie
— Sebastian Chosiński
Gdyby Wietnamczycy wiedzieli…
— Sebastian Chosiński
Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
— Sebastian Chosiński
Perły ze skazą: Los bezprizornego człowieka
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Pecunia non olet
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Zimowy lament w cieniu Jupitera
— Sebastian Chosiński
Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Co tam dolary, gdy można zarabiać ruble!
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Wiem, ale nie powiem
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Z Beskidów widać Jukatan, Afrykę i Japonię
— Sebastian Chosiński
UWAGA, MILICJA!: Śledztwo w samolocie
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Zeus = Zero. Wielki Zero!
— Sebastian Chosiński