Transmisja z Wrocławia: Wojna i ’Pokój’Ostatnio dość często co spojrzałem na ekran, to u bram stał jakiś wróg.
Paweł PlutaTransmisja z Wrocławia: Wojna i ’Pokój’Ostatnio dość często co spojrzałem na ekran, to u bram stał jakiś wróg. Najpierw były to bramy amerykańskie, pod którymi Związek Radziecki zostawił na chwilę rakiety, a potem wrócił i je zabrał. Następnie bramy Stalingradu, pod którymi stanęli Niemcy, aby w większości już tam pozostać, aczkolwiek w raczej nieplanowany sposób. Nad „Trzynastoma dniami” nie ma się specjalnie co rozwodzić, bo cóż można ciekawego powiedzieć o standardowym amerykańskim filmie bohaterskim, ale „Wróg u bram” to co innego. Przede wszystkim coś się tam dzieje. Trzeba co prawda przyznać, że tytuł został użyty chyba głównie ze względu na dobre brzmienie, bo obrona miasta, którą sugeruje, na dobrą sprawę niewiele ma wspólnego z fabułą. Nic też nie wskazuje na to, że patrzymy na miejsce, w którym zaczął się koniec wojny, ale to nie jest szczególnie w tym momencie ważne. W gruncie rzeczy, mamy przed sobą coś w rodzaju „Czterech pancernych”, zwłaszcza że pierwsze sceny pokazują zimowe polowanie, fakt że nie na tygrysa, a na wilka, a zaraz potem widzimy podróż pociągiem na front. Co więcej, w tym właśnie pociągu tak samo nasz bohater spotyka dziewczynę. Podobieństwo interesujące, a to jeszcze nie wszystko. Dziewczyna bowiem niezbyt długo, ale jednak, pełni funkcję pewnego rodzaju radiotelegrafistki jak Lidka, a wreszcie i Janek Kos, i Wasilij Zajcew zdobywają należne miejsce w armii pokazem umiejętności strzeleckich. No i w tym miejscu jest jednak również dość istotna różnica, ale trudno oczekiwać, że w serialu dla dzieci mogłoby się coś takiego pojawić. Mam oczywiście na myśli scenę, w której pierwszy raz widzimy Zajcewa w akcji, najlepszą chyba z całego filmu. Może ktoś powiedzieć, że nie powinno się zachwycać zastrzeleniem pięciu ludzi, nie należy jednak zapominać, że nie byli oni w Stalingradzie turystami, a technicznie rzecz biorąc akcja została przeprowadzona doskonale. Jedno, co we „Wrogu u bram” razi przez cały czas, to język. Niestety nikt nie wpadł na pomysł choćby przyuczenia aktorów do używania rosyjskiego akcentu, że o całej rosyjskojęzycznej ścieżce dźwiękowej nie wspomnę. Trzeba więc wszystko wewnętrznie dubbingować, ale warto, bo wtedy znacznie lepiej się tę historię ogląda. Zapewne oficjalną próbą wprowadzenia w nastrój miało być za to liternictwo tytułu, z którego zapamiętałem, nie wiadomo skąd wzięte, duże sigmy zastępujące liczne w jego angielskiej wersji litery E. Czego jednak oczekiwać po historii pojedynku dwóch snajperów okraszonej dla smaku nienarzucającym się wątkiem miłosnym? Przecież nie naukowej precyzji w odtwarzaniu realiów społecznych i historycznych. Nawet wręcz przeciwnie, dla uniknięcia nieporozumień każda strona musi być wyraźnie rozróżnialna. Dlatego pod niemieckim sztabem w równym szyku stoją czołgi, a major-snajper przyjeżdża eleganckim wagonem, zasłaniając okno przed ciekawskimi z transportu szpitalnego. No i przede wszystkim w czasie wolnym zajmuje się głownie nadstawianiem oficerek do polerowania. Za to Rosjanie… Rosjanie jak to oni, na front przyjeżdżają towarowym pociągiem, po czym natychmiast idą do chaotycznego ataku z jednym karabinem na dwóch żołnierzy, a ci, którzy przeżyją, mieszkają w jakichś niezidentyfikowanych ruinach przygrywając sobie na harmonii. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że to obraz nieprawdziwy, bo przypuszczam, że na wojnie nie takie rzeczy się dzieją, ciekawe jest natomiast co innego. Otóż zawsze mnie zastanawia to lekceważące traktowanie naszych wschodnich sąsiadów zarówno przez nas, jak i przez inne, zachodnie nacje. Tymczasem tak się dziwnie składa, że ta wyśmiewana armia, gnana jakoby wyłącznie knutami oficerów politycznych, jednak wygrała wojnę, dochodząc aż do Berlina, co nie udało się Amerykanom i Brytyjczykom. Doszliśmy tam wtedy również i my, jednak ostatnimi czasy wstyd o tym pamiętać, więc Dzień Zwycięstwa trzeba było dostosować do norm europejskich przesuwając go na ósmego maja. Udział zaś Armii Czerwonej w wojnie najlepiej neutralizować koniecznością retuszowania dwóch zegarków na ręce żołnierza wieszającego czerwoną flagę na Bramie Brandenburskiej. Przy czym lepiej się nie zastanawiać, ile takich zegarków mogliby mieć chłopi z przedwojennego Mazowsza lub innej Kielecczyzny. Wszak dla wielu z nich rewelacją był niemiecki kran, z którego płynęła woda, napotkany na terenach, które właśnie stawały się Ziemiami Odzyskanymi. Wydaje mi się, że działa tutaj specyficzne sprzężenie zwrotne. Nieprzyjemne odczucia, spowodowane tym, że Ruskie są silniejsze od nas rekompensowane są wspomnieniem pepeszy zawieszonej na sznurku i Kukuruźnika. Co z kolei czyni wspomnienie o tym, czego oni dokonali tak rzeczywiście topornymi środkami jeszcze przykrzejszym zarówno dla nas, jako najbliższych sąsiadów, jak i dla konkurencyjnych potęg światowych, cierpiących srodze na widok Gagarina wracającego bezpiecznie na Ziemię. Podobno dopiero wysłanie ludzi na Księżyc stało się dla nich dowodem wyższości, ale i to nie do końca musi być prawdą. Otóż niedawno natknąłem się na kogoś, kto komentował pogłoski o stacji Mir II żartami o taśmie klejącej, mającej służyć jej elementom jako spoiwo. Pomijając już to, że na razie słyszałem, i to z bardzo wiarygodnego źródła, jedynie o naprawianiu taśmą promu kosmicznego, wcale bym się nie zdziwił, gdyby za kilka lat taka stacja naprawdę zaczęła działać. Mimo całej reklamy związanej z wahadłowcami, do zdobywania Kosmosu nadają się one nieszczególnie, w odróżnieniu od stacji orbitalnych, działających nieprzerwanie miesiącami. A one, choćby się to komuś nawet bardzo nie podobało, powstały w Związku Radzieckim. Cóż było robić, pozostawało cieszyć się z drobnych radości takich jak pożar, czy zderzenie ze statkiem transportowym, ale był to śmiech przez łzy. Bowiem w gruncie rzeczy Mir przez półtorej dekady działał sprawnie, zaś pamiętając niedawną awarię komputerów na zdobionej amerykańską flagą nowiutkiej MSK można mieć pewne wątpliwości, czy wytrzyma ona tak długo. Być może zresztą prawdziwe są podejrzenia, że był to tylko pretekst, aby nie dopuścić do zdobycia przez wschodnich konkurentów kolejnej palmy pierwszeństwa, tym razem w turystyce kosmicznej. Jak wiadomo, nie udało się. Pierwszy kosmiczny turysta wystartował z Bajkonuru i trzeba było wracać na prom, żeby później nie gonić za nim w skafandrach, kiedy Rosjanie odcumują go od śluzy, aby dołączyć swój statek. Widać więc, że w dalszym ciągu próby utemperowania konkurentów zawodzą. Nawet sprowadzanie na Ziemię lekceważąco nazywanego „złomem” Mira okazało się ich sukcesem, mimo żywionej zapewne tu i ówdzie nadziei, że coś się jednak nie uda. A tymczasem, za pieniądze zaoszczędzone na dotacjach NASA, za to, co zapłacił milioner-turysta, a pewnie i za własne oszczędności konstruktorów, gdzieś w zapomnianym hangarze na uboczu kosmodromu powstają pierwsze moduły nowiutkiej, błyszczącej, stacji kosmicznej. I zanim zaczniemy się z tego śmiać, lepiej się poważnie zastanowić, czy aby nie mamy za wschodnią granicą kraju, który byłby do czegoś takiego zdolny. Bo jeżeli ktokolwiek, to tylko oni. I to tym skuteczniej, że wątpię, czy powiedzieli już wszystko, czego się dowiedzieli o wielomiesięcznych pobytach na orbicie. Dlatego może się okazać, że za jakiś czas znowu zobaczymy kosmiczny wyścig, tym razem na Marsa, w której to konkurencji nasi sąsiedzi skorzystają z nauki zdobytej w przegranym na dobrą sprawę jedynie o miesiące wyścigu księżycowym. I jeżeli rzeczywiście taka rywalizacja będzie miała miejsce, chyba będę stawiał właśnie na nich. Lepiej nie lekceważyć Rosji tylko dlatego, że używa się tam śmiesznego alfabetu. A już szczególnie nie powinniśmy tego robić my, bo dla patrzącego z zachodu nasz też jest śmieszny, za to siłę przebicia mamy od rosyjskiej znacznie mniejszą. 1 czerwca 2001 |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Szeregowiec Zajcew
— Grzegorz Wiśniewski
Pan przestępca
— Paweł Pluta
De gustibus cośtam cośtam
— Paweł Pluta
Pudełko z dna szafy
— Paweł Pluta
Druga Japonia
— Paweł Pluta
Punkty styku
— Paweł Pluta
I po legendzie
— Paweł Pluta
Jediowski łeb do interesów
— Paweł Pluta
Swój chłopak
— Paweł Pluta
Relacja na żywo
— Paweł Pluta
Dobór naturalny
— Paweł Pluta
DVD: Kochanek
— Konrad Wągrowski
Pamiątka z historii
— Paweł Pluta
Hidalgos de putas
— Paweł Pluta
My też mamy Makoare
— Paweł Pluta
El Polcon mexicano
— Paweł Pluta
Elektryczne stosy
— Paweł Pluta
Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
— Paweł Pluta
Ktoś nam znany, ktoś kochany…
— Paweł Pluta
Przejście przez cień
— Paweł Pluta
Druga bije pierwszą
— Michał Chaciński, Paweł Pluta, Eryk Remiezowicz, Konrad Wągrowski
A Słowo było u ludzi
— Paweł Pluta