To pierwsza edycja sierpniowa „Esensja ogląda”, z którą trochę czekaliśmy, by dać się wyszumieć Transatlantykowi na naszych łamach, za to całkiem bogata. Mamy dla was aż 10 recenzji z kina, wydanych u nas DVD i filmów poza oficjalną dystrybucją.
Esensja ogląda: Sierpień 2013 (1)
[ - recenzja]
To pierwsza edycja sierpniowa „Esensja ogląda”, z którą trochę czekaliśmy, by dać się wyszumieć Transatlantykowi na naszych łamach, za to całkiem bogata. Mamy dla was aż 10 recenzji z kina, wydanych u nas DVD i filmów poza oficjalną dystrybucją.
Małgorzata Steciak [50%]
Od kilku lat zombie szturmują popkulturę z impetem porównywalnym do wcześniejszej inwazji wampirów. I choć filmy/seriale poświęcone żywym trupom raczej nie celują w potrzeby rozanielonych nastolatek szukających następcy Edwarda z „Sagi Zmierzch” (z drobnym wyjątkiem w postaci „Wiecznie żywego”), wywołują nie mniejsze emocje. Do niedawna jednym ze znaków rozpoznawczych kina zombie była jego przynależność do klasy B – zarówno pod względem budżetu, jak i grupy docelowej. Wszystko zmieniło się po spektakularnym sukcesie serialu „The Walking Dead”, podsycanym wyrastającymi jak grzyby po deszczu parodiami z zombie w rolach głównych w stylu „Abraham Lincoln vs Zombie” (tak, w ubiegłym toku powstała również wersja poświęcona żywym trupom) oraz hitowymi grami – „Left for Dead”, „Dead Island” czy obwołaną grą roku 2012 „The Walking Dead”. Kwestią czasu było, aż po konwencję kina Z sięgnie Hollywood.
„World War Z” Marca Forstera, którego realizacja kosztowała około 200 milionów dolarów, jest najdroższym w historii filmem o zombie. Niektórzy zagorzali fani konwencji z marszu stwierdzili, że to źle, ja jednak, mimo mojej umiarkowanej sympatii do żywych trupów nie uważam, aby sam budżet mógł zabić dyskretny urok tego gatunku. Niestety Forster kleci swój obraz z chwytów sztampowych do bólu. Napięcie spada po pierwszym kwadransie, bohater Brada Pitta jest nijaki (choć piękny), a zmieniające się jak w kalejdoskopie imponujące scenerie przypominają kolejne misje w grze komputerowej. Wydaje mi się, że w takiej formie historia ta robiłaby lepsze wrażenie, gdyby zamiast biernej obserwacji można było chwycić za mysz i samemu zaliczać poszczególne etapy (zwłaszcza rozciągnięty do niemożliwości rozdział w ośrodku WHO). Niewątpliwą zasługą „WWZ” jest spojrzenie na apokalipsę zombie od nieco innej niż tradycyjne kino strony. Zamiast przedstawiania zmagań przeciętnych zjadaczy chleba z nieznaną zarazą, twórcy skupiają się na perypetiach pracowników ONZ, naukowców i wojskowych. Potencjał ten nie zostaje jednak przez reżysera w pełni wykorzystany, a szkoda, bo poza imponującą ekspozycją to najciekawsze, co Foster ma do zaprezentowania.
Swoją drogą nie mogę zrozumieć, dlaczego film nazywa siebie szumnie ekranizacją (skądinąd całkiem niezłej) powieści Maxa Brooksa, skoro właściwie jedynym, co łączy obydwa dzieła, jest… tytuł.
Joanna Pienio [60%]
Na początku wieść o współpracy tych dwojga wydała mi się dziwna, wręcz niepokojąca. Oto Park Chan-wook, człowiek, którego dotychczas szalenie ceniłam za upartość w naginaniu konwenansów, nietuzinkowe pomysły i wizualne fanaberie, podejmuje współpracę z Wentworth Millerem, znanym raczej z roli Michaela Scofielda z „Prison Break” niż talentu pisarskiego. Mimo pierwotnych obaw, „Stoker” dość silne koreluje z poprzednimi dziełami koreańskiego twórcy, choć przypuszczam, że sam scenariusz straciłby na atrakcyjności bez charakterystycznej formy, jaką nadał filmowi Park. W stworzony przez niego przekoloryzowany świat pewnej młodej dziewczyny, pogrążonej w rozpaczy po stracie ojcia, świetnie wpisali się również odtwórcy głównych ról. Największe brawo za wskazanie Mii Wasikowski jako Indii Stoker – prawdziwa klasa. Szkoda tylko, że „Stoker” prócz walorów graficzno-muzycznych i doskonałej obsady, nie funduje widzowi równie dobrych doznań pod względem opowiadanej historii. Ta okazuje się nieco zbyt banalna, zbyt przewidywalna, zbyt skromna w odniesieniu do poprzednich dzieł Parka jak „Oldboy”, „Pani Zemsta” czy „Pragnienie”. „Stoker” przemawia głosem koreańskiego reżysera głównie poprzez wizualną stronę – brakuje tu jednak czegoś więcej, jakiegoś dodatkowego motywu dziwactwa, zaskoczenia czy obrzydzenia, tak charakterystycznego dla Parka. Całość zbyt zachowawcza, choć poprawna i – kolokwialnie rzecz ujmując – przyjemna do oglądania.
Jakub Gałka [30%]
Ten film nieodparcie kojarzył mi się z
piątą częścią „Uniwersalnego żołnierza”. I podobieństwo wcale nie wynikało ze zbieżności cyfr identyfikujących sequel, ale z rozwadniania popularnego onegdaj konceptu/bohaterów. A także z klimatu – sceneria Moskwy jest równie surowa (inaczej mówiąc: przaśna) co rumuńskie plenery „Uniwersalnego żołnierza” (tu mam podobne odczucia co
Grzegorz Fortuna – i pretekstowej fabuły. O ile jednak film z van Dammem był solidnym kinem klasy B, po którym nikt nie spodziewał się cudów, o tyle „Szklana pułapka” to potężne, wysokobudżetowe rozczarowanie, w którym gra bądź co bądź jedna z wciąż topowych gwiazd Hollywood. Niestety Willis jest niewiele lepszy od drewnianego Jaia Courtneya, co w połączeniu z – o z grozo – brakiem nawet krzty humoru w beznadziejnej fabule, totalnie pogrąża ten film. Jedyne co można na krótko zapamiętać to pościg ulicami Moskwy – ale i to chyba ze względu na jego przegięcie. Dla tych co mimo wszystko mają ochotę na seans pozostaje tylko sparafrazować tytuł filmu – „to zły dzień żeby szklana pułapka”.
Jakub Gałka [50%]
Jak zarżnąć film kostiumowy? Pozbawić go scenerii historycznej. Jak zarżnąć musical? Zabronić aktorom śpiewać. Tą właśnie drogą poszedł Tom Hooper. Aktorom kazał śpiewać na żywo, bez podkładania muzyki w postprodukcji, co skończyło się czymś w rodzaju surowej melorecytacji w żaden sposób nie przypominającej musicalu. Natomiast kostiumy owszem, są, ale to właściwie jedyny element scenerii historycznej, bo film jest kręcony w większości w bardzo bliskich planach, gdzie właściwie całość kadru stanowi śpiewajaca osoba – rozczaruje się więc ten kto chciałby zobaczyć XIX-wieczną Francję. Te dwie decyzje realizacyjne determinują cały odbiór filmu i pozostawiają właściwie nieczułym ani na dramatyczną fabułę, ani na niezłe (ale bez przesady) aktorstwo.
Jarosław Loretz [80%]
Nie da się ukryć, że „Drogówka” ma kilka ewidentnych wad. Z pewnością szwankuje w niej konstrukcja, bowiem początek filmu to taki jakby festiwal zachowań kierowców (jak również i policjantów) podczas kontroli drogowej, podany jako coś w rodzaju luźnego wachlarza anegdotek. Fabuła, która wówczas wcale nie istnieje, zaczyna krystalizować się tak naprawdę dopiero w okolicach połowy filmu, kiedy postaci są już odpowiednio rozrysowane (chciałoby się napisać „przerysowane”, bo niemal wszyscy policjanci zdają się być patentowanymi alkoholikami), a bolączki zasygnalizowane. Drugi minus to zauważalne nadużywanie formy paradokumentu i wpychanie wszędzie na siłę nagrań z taniej cyfrowej kamerki czy wręcz telefonu komórkowego. Owszem, w niektórych momentach taki zabieg jest w pełni uzasadniony i dobrze działa na dramaturgię, ale w wielu innych jest zupełnie zbędny i denerwuje wrażeniem nie do końca profesjonalnej realizacji technicznej oraz sugestią okresowej utraty panowania nad estetyką narracji. Poza tym jednak film robi spore wrażenie. Ma świetne aktorstwo (chyba nikogo nie udaje się tutaj przyłapać na tak powszechnej w naszym kinie fuszerce), napisany z jajem scenariusz oraz akcję, która nie pozwala oderwać oczu od ekranu. Im bowiem dalej w opowieść, tym mocniej wszystko się zazębia i buduje coraz bardziej kompletny obraz, którego ponurość – bo w końcu Smarzowski nakręcił nie jakąś tam słodką historyjkę z happyendem, a rasowy dramat w znanych nam z codziennego życia brudnych realiach – trochę łagodzi rubaszny, szczodrze zabarwiony czernią humor. To bardzo dobre, wartościowe kino, w którym trudno o proste prawdy i łatwe recepty na życie.
Jakub Gałka [80%]
„Drogówka” to nie tylko dobry film Smarzowskiego – to dobry, wciągający film sensacyjny (może poza niepotrzebnym parkourem) i dobry, przejmujący dramat. Nawet jako komedia jest niezła, choć to śmiech z samych siebie i nie tak częsty jak sugerowałyby zwiastuny. Posłużyli „Drogówce” aktorzy, którzy, choć opatrzeni u tego reżysera, odnajdują się w nowych-starych rolach (bo przecież Smarzowski całych czas wałkuje podobne, jeśli nie te same postawy i grzechy Polaków). Moim faworytem oprócz Bartka Topy jest Arkadiusz Jakubik, który po jednej z prawdziwych afer wśród policjantów drogówki wypowiadał się ze śmiechem, że chyba chadzający na prostytutki funkcjonariusze zostali fanami jego postaci. Posłużył filmowi także dobór tematu: w końcu reżyser bierze się za smród z najwyższej półki, nie bawiąc się w sztafaż historyczny czy małomiasteczkową scenerię – tym razem rzecz dzieje się w Warszawie, a ubabrani po łokcie są politycy z samej wierchuszki. Na takim poziomie Smarzowski nigdy nie zacznie nudzić.
>Na takim poziomie Smarzowski nigdy nie przestanie nudzić.
? Mam wrażenie - a może nadzieję - że miało być raczej "nigdy nie zacznie"? ;)