East Side Story: Od miłości do nienawiści
[Olga Żulina „Zaginieni na wojnie” - recenzja]
Chcąc unikać nie tylko Niemców i kolaborujących z nimi białoruskich policjantów, ale również sowieckich i polskich partyzantów, Anton i Zosia w ciągu dnia przemierzają puszczańskie odludzia i dopiero o zmierzchu podchodzą do wsi, szukając schronienia w opuszczonych bądź zniszczonych domostwach. Po jednej z nocy, podczas których dochodzi między nimi do zbliżenia, Anton przypadkowo słyszy rozmowę przejeżdżających nieopodal zaprzężonymi do konia saniami funkcjonariuszy. Wyciąga z niej wniosek, że Niemcy zdobyli Stalingrad, a jeśli naprawdę tak się stało – jak tłumaczy to później zasmuconej dziewczynie – nie ma już najmniejszych nadziei na to, aby Związek Radziecki oparł się hitlerowskiej nawałnicy. Zdaniem chłopaka, los Kraju Rad został tym samym ostatecznie przesądzony. A skoro tak, to nie ma najmniejszego sensu przeciwstawiać się okupantom, trzeba postąpić dokładnie na odwrót – zgłosić się na ochotnika do policji. Bo najważniejsze to – przeżyć! Nieważne nawet, za jaką cenę. Zosia uważa jednak zupełnie inaczej. W takiej sytuacji trzeba właśnie wzmóc opór, jak najszybciej wrócić do oddziału i podjąć dalsze działania zbrojne. Tyle że nie jest ona już w stanie zmienić decyzji podjętych przez Antona, z czego sobie jeszcze nie zdaje do końca sprawy. Tego samego dnia wieczorem para dociera do zamieszkanego przez polską rodzinę chutoru, gdzie zostają nakarmieni przez gościnnych gospodarzy. Gdy Anton chce iść dalej, dziewczyna sprzeciwia mu się – woli stracić miłość, niż zostać zdrajczynią. Chłopak jednak nie ma zamiaru niczego sobie odmawiać. Postanawia związać Zosię i jako niebezpieczną sabotażystkę dostarczyć ją na najbliższy posterunek policji, by w ten sposób wkupić się w łaski najeźdźców. Od polskiego gospodarza Stefana żąda konia, a kiedy okazuje się, że stajnia stoi pusta – wpada w szał. Wkrótce dochodzi do niezwykle dramatycznych wydarzeń, które – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – po raz kolejny udowadniają, że droga od miłości do nienawiści jest, zaiste, jedną z najkrótszych.
Chociaż w filmie pojawiają się krasnoarmiejscy partyzanci, polityka nie odgrywa w nim poważniejszej roli. Idąc śladem wskazanym przez autora literackiego pierwowzoru, Żulina postanowiła przede wszystkim wyeksponować dylematy moralne, przed jakimi stają bohaterowie. Nieco przy tym zmodyfikowała zakończenie. O dziwo – Amerykanom na pewno nie przyszłoby to do głowy – na zdecydowanie bardziej dołujące i depresyjne. To, co w filmie Rosjanki wydaje się bowiem najważniejsze, to konfrontacja dwóch skrajnych postaw – człowieka, który chce przeżyć wojnę, nawet kosztem życia bliźnich (Anton), i takiego, który gotów jest poświęcić siebie, aby innych ocalić (Zosia). Stwierdzi ktoś: przecież to w kinie wojennym nic nowego; sam Bykau zresztą podjął ten wątek chociażby w „Sotnikowie”, a Szepitko rozwinęła go jeszcze we „Wniebowstąpieniu”. Owszem, ale kiedy wspomniane wyżej postawy prezentowane są przez ludzi dopiero co połączonych gorącym młodzieńczym uczuciem – tragedia, do której ostatecznie dochodzi, nabiera zupełnie innego, apokaliptycznego wymiaru. Na dodatek Żulinie udało się przedstawić dramat Zosi i Antona na tle wspaniałej przyrody. Bez wątpienia jest ona także pełnoprawnym bohaterem filmu, stanowiąc – w zależności od sytuacji – z jednej strony swoisty komentarz, z drugiej natomiast kontrapunkt do zmieniających się jak w kalejdoskopie relacji pomiędzy młodymi kochankami. Podmokłe łąki i bagna, rojsty i lasy, zaśnieżone pola, zaciągnięte ciężkimi i złowrogimi chmurami niebo – wszystko to znakomicie dopełnia obrazu, podkreślając jednocześnie kruchość człowieczej egzystencji, która okazuje się tak samo nietrwała, jak miłość Zosi i Antona. Niestety, realizatorom nie udało się uniknąć przy tej okazji nieco irytującej wpadki. Zdjęcia plenerowe ciągnęły się przez kilka miesięcy, w tym czasie zmieniała się pogoda – na ekranie skutkuje to tym, że w jednej scenie śnieżna czapa pokrywa wszystko dookoła, w następnej nie ma już po niej śladu, by po chwili pojawić się ponownie. Reżyserka zaliczyła również błąd obsadowy. Jedną z epizodycznych, ale istotnych dla fabuły ról powierzyła Andriejowi Paninowi, wyśmienitemu skądinąd aktorowi. Tyle że nie tylko kazała mu zagrać Polaka, ale na dodatek mówić po polsku. Efekt jest fatalny – Panin przez cały czas mruczy jedynie pod nosem coś, co nijak nie przypomina naszego języka. Na tle całkiem nieźle radzącej sobie z mową Mickiewicza i Słowackiego Darii Michajłowej jego mamrotanie wywołuje jedynie niezamierzony efekt komiczny. Szkoda ogromna, bo można było przecież spokojnie sięgnąć po innego aktora, a jeśli Żulina koniecznie chciała skorzystać właśnie z usług Panina – co mimo wszystko nie dziwi – należało go zdubbingować.
Zosię zagrała Nina Łoszczinina, która karierę zaczynała pod nazwiskiem Filimoszkina. Ta licząca dzisiaj dwadzieścia pięć lat aktorka jest absolwentką Państwowego Instytutu Sztuk Teatralnych (GITIS) w Moskwie (rocznik 2006). Karierę zaczynała jako nastolatka w telenoweli Wadima Szmieliewa i Jurija Bieleńkija „Prostyje istiny” (1999-2003); później znalazła się w obsadzie kolejnego tasiemca – „Kłub” (realizowanego od 2006 roku). W kinie pokazała się przed dwoma laty w historyczno-sensacyjnym obrazie Olega Riaskowa „Sługa gosudariew”. Najbardziej udany jednak, przynajmniej jak do tej pory, jest dla Łoszczininy 2009 rok, w którym zdobyła pierwszy znaczący laur – za kreację w „Zaginionych na wojnie” na 15. Rosyjskim Festiwalu Filmowym „Literatura i kino” uhonorowano ją nagrodą za „najlepszą rolę żeńską”. Na rosnącą popularność młodej aktorki będzie miał także prawdopodobnie niemały wpływ udział w tegorocznym wojenno-sensacyjnym miniserialu Siergieja Bobrowa „Prikazano unicztożyt’. Opieracyja Kitajskaja szkatułka”, w którym pojawiła się między innymi u boku Kiryła Plietniowa i Michaiła Jefremowa… Znacznie bardziej pogmatwany życiorys ma odtwórca roli Antona, czyli Jurij Kołokolnikow, urodzony w Moskwie w 1980 roku. Po rozwodzie rodziców zamieszkał z matką i wraz z nią dość często zmieniał miejsce zamieszkania – ze stolicy Rosji przeniósł się na Kamczatkę, a stamtąd – do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Był jednak dzieckiem sprawiającym kłopoty wychowawcze, dlatego też matka, nie mogąc już dać sobie z nim rady, postanowiła odesłać Jurija do ojca, do Moskwy. Tutaj eksternistycznie zaliczył ostatnie dwie klasy szkoły średniej i nieco wcześniej, niż wynikałoby to z metryki, rozpoczął studia aktorskie w stołecznej Wyższej Szkole Teatralnej imienia Borisa Szczukina. Po jej ukończeniu wyjechał ponownie za Ocean – mieszkał w Los Angeles i Nowym Jorku, próbował zahaczyć się w Hollywoodzie, pracował jako kelner, goniec, a nawet ładowacz. Ostatecznie wrócił jednak do Rosji i w 2003 roku został aktorem renomowanego teatru „Sowriemiennik”. Pierwszą rolę filmową zagrał jako czternastolatek w filmie Sawwy Kulisza „Żelieznyj zanawies” (1994), później pojawił się w dwóch wojennych dramatach Białorusina Michaiła Ptaszuka „W awgustie 44-go” (2000) oraz „W ijunie 41-go” (2003). Prawdziwą karierę rozpoczął jednak od głównej roli w sensacyjno-historycznym serialu „Dniewnik ubijcy” (2002) autorstwa zaprzyjaźnionego z Kołokolnikowem Kiryła Sieriebriennikowa. Później poszło już z górki. Serial historyczny „Dzieci Arbatu” (2004) Andrieja Eszpaja, sensacyjny „Izgnannik” (2004) Nikołaja Lebiediewa, melodramat „Grieczieskije kanikuły” (2005) Wiery Storożewej, serial „Biesy” (2006) Feliksa Szultessa (w którym zagrał Stawrogina) oraz ironiczna komedia „Na morie!” (2008) Jarosław Czeważewskiego ugruntowały tylko popularność aktora.
W rolach epizodycznych Żulina obsadziła aktorów znanych i uznanych. W polskiego chłopa Stefana wcielił się, urodzony w 1962 roku w Nowosybirsku, wspomniany już Andriej Panin. Po ukończeniu wydziału reżyserskiego Instytutu Kulturalnego w Kemerowie przeniósł się on do stolicy, aby studiować aktorstwo w szkole działającej przy Moskiewskim Akademickim Teatrze Artystycznym (MChAT), którego później – od 1991 roku – został etatowym pracownikiem. Przenosiny do Moskwy zaowocowały także debiutem filmowym w sensacyjnym obrazie Siergieja Czlijanca „Po priamoj” (1992). Popularność przyszła na przełomie wieków dzięki udziałowi w komedii „Mama, nie goriuj!” (1998) Maksima Pieżemskiego oraz w serialach: kryminalnej „Kamieńskiej” (1999-2000) Jurija Moroza, melodramatycznej „Granicy” (2000) Aleksandra Mitty oraz sensacyjnej „Brygadzie” (2002) Aleksandra Sidorowa. Najlepsze lata miały jednak dopiero nadejść. W 2004 roku Panin zagrał bowiem w dwóch znakomitych filmach: w „
Kierowcy dla Wiery” Pawła Czuchraja oraz „
Jeźdźcu o imieniu Śmierć” Karena Szachnazarowa. Później można go było zobaczyć jeszcze między innymi w „
Swołoczach” (2006) Aleksandra Atanesiana, „
Morfinie” Aleksieja Bałabanowa oraz „
Iluzji strachu” (2008) Aleksandra Kirienki. W ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy natomiast na ekrany kin w Rosji wejdą dwa od dawna oczekiwane filmy, w którym pojawi się również Andriej Panin: dokonana przez Wiktora Ginzburga adaptacja kultowej powieści Wiktora Pielewina „Generation Π” oraz ciąg dalszy „Spalonych słońcem” Nikity Michałkowa. Niewymienioną z imienia żonę Stefana zagrała moskwianka z urodzenia Daria Michajłowa (rocznik 1965). Na ekranie pojawiła się już jako dziesięcioletnia dziewczynka, grając w dramacie rodzinnym Giennadija Szumskiego „Gołuboj portriet” (1975), cztery lata później zagrała w polsko-radziecko-bułgarskiej adaptacji sensacyjno-przygodowej powieści Andrzeja Szczypiorskiego „Porwanie Savoi” (1979) Wieniamina Dormana. Ukoronowaniem jej dziecięcej kariery była jednak tytułowa rola w głośnym w Związku Radzieckim młodzieżowym dramacie Gleba Panfiłowa „Walentina” (1980). W 1985 roku Michajłowa została absolwentką szkoły teatralnej imienia Szczukina. Jako zawodowa aktorka długo nie mogła doczekać się kreacji na miarę swego talentu. Występ w „Biesach” (1992) Igora Tałankina był raczej wyjątkiem, niż regułą. Występu w „Pocełuj nie dlia priessy”, gdzie zagrała żonę Płatowa/Putina, też raczej nie zaliczy do szczególnie udanych.
Z innych aktorów pojawiających się w epizodach warto zwrócić jeszcze uwagę na, grającego sierżanta, Fiodora Dobronrawowa. Urodził się w 1961 roku w Taganrogu nad Morzem Azowskim; wykształcenie zdobył w Państwowym Instytucie Sztuki w Woroneżu, który ukończył dwadzieścia jeden lat temu. Dzisiaj mieszka i pracuje w Moskwie. W kinie zadebiutował w dramacie politycznym „Russkij ragtime” (1993) Siergieja Ursuliaka, a potem pojawił się między innymi w historycznej serii Swietłany Drużyniny „Tajny dworcowych pierieworotow” (2000-2003), romantycznej „
Taryfie noworocznej” (2008) Jewgienija Biedariewa oraz przygodowym „
Powrocie muszkieterów” (2009) Gieorgija Jungwalda-Chilkiewicza. Scenariusz „Zaginionych na wojnie” wyszedł spod pióra Żuliny oraz Jeleny Isajewej, absolwentki dziennikarstwa na Uniwersytecie Moskiewskim. Jest ona nie tylko cenioną publicystką, ale również poetką i dramaturgiem (wydała już siedem tomików wierszy i dwa zbiory sztuk scenicznych). Jako scenarzystka nie miała jednak do tej pory większych osiągnięć w świecie filmu. Podobnie zresztą jak operator Władimir Bryliakow i kompozytor Dmitrij Kurliandski. Tego ostatniego mogą za to znać wielbiciele muzyki klasycznej i bywalcy festiwalu „Warszawska Jesień”. „Zaginieni na wojnie” nie są wprawdzie filmem wybitnym, ale na pewno ważnym i godnym uwagi. Od strony reżyserskiej to praca co najwyżej poprawna, od aktorskiej – z jednym małym wyjątkiem – przyzwoita, ale za to od wizualnej i dramaturgicznej – wyśmienita. To ostatnie to jednak przede wszystkim zasługa wspaniałej białoruskiej, puszczańskiej przyrody oraz niezaprzeczalnego talentu literackiego Wasila Bykaua. Choćby z tych dwóch powodów filmu nie można było popsuć. I dla tych samych należy go obejrzeć!