Największe muzyczne rozczarowania 2012 rokuZrobiliśmy już ranking najlepszych płyt 2012 roku, czas na małą refleksję dotyczącą tego, co nas w minionym roku wyjątkowo rozczarowało. Nie wiem, na ile to nasza cecha narodowa, a na ile kondycja światowej muzyki rozrywkowej, ale mam wrażenie, że w ciągu ostatnich miesięcy jednak częściej wydawaliśmy jęki zawodu niż okrzyki rozkoszy.
Piotr ‘Pi’ GołębiewskiNajwiększe muzyczne rozczarowania 2012 rokuZrobiliśmy już ranking najlepszych płyt 2012 roku, czas na małą refleksję dotyczącą tego, co nas w minionym roku wyjątkowo rozczarowało. Nie wiem, na ile to nasza cecha narodowa, a na ile kondycja światowej muzyki rozrywkowej, ale mam wrażenie, że w ciągu ostatnich miesięcy jednak częściej wydawaliśmy jęki zawodu niż okrzyki rozkoszy. Na pierwszy ogień idzie Metallica ze swoim minialbumem zawierającym odrzuty z sesji do „Death Magnetic”. Jednak to, że nie mamy do czynienia z najlepszymi utworami (delikatnie mówiąc), to nie największy grzech tej EP-ki. Na negatywne wyróżnienie zasługuje za to, że Metallica wydała ją tylko po to, by zdystansować się do projektu „Lulu”, jaki nagrała z Lou Reedem. Owszem, był to ryzykowny krok, ale szkoda, że zamiast wziąć krytykę na klatę, Hetfield i spółka zaczęli się z niego wycofywać rakiem, że niby to wina Lou, a oni tak na prawdę grają thrash, a „Beyond Magnetic EP” ma być tego dowodem. Miało być zwięźlej i po polsku i w zasadzie to się udało. Tyle tylko, że pod względem muzycznym wieje nudą, a teksty są nieporadne. Niemniej wciąż dopinguję zespołowi, a umieszczenie go w niniejszym zestawieniu traktuję jako zachętę do mobilizacji i przygotowania albumu, który odzwierciedlałby ich umiejętności, bo w przeszłości pokazali, że są nieprzeciętne. Przyznam, że debiut Maroon 5, „Songs About Jane”, przyjąłem z entuzjazmem. Trzeba było co prawda jeszcze popracować nad własnym stylem, ale generalnie zespół dobrze rokował (a nawet rockował, co dziś wydaje się wręcz nieprawdopodobne), dlatego też słuchając koszmarka, jakim niewątpliwie jest „Overexposed”, czuję się zniesmaczony w dwójnasób. Po pierwsze – jest zwyczajnie słaby, utwory nie różnią się od siebie, a popowa pulpa wylewa się z każdej nuty; po drugie – panowie tak daleko odeszli od gitarowego grania (tym, którzy nie wierzą w rockową przeszłość Maroon 5, polecam koncertówkę „Live Friday the 13th” z 2005 roku), a także swojego pierwotnego, całkiem interesującego stylu łączenia Lenny’ego Kravitza ze Steviem Wonderem, że już chyba nie ma dla nich ratunku. Zarzut ten sam, co piętro wyżej, z tym że rozczarowanie boli jeszcze bardziej. W końcu Killersi nagrali jedną z najlepszych indierockowych płyt XXI wieku („Hot Fuss” z 2004 roku)! Niestety, rozmienianie się na drobne i zarozumiałość lidera, Brandona Flowersa, prowadzą ten zespół po równi pochyłej w dół. I to coraz szybciej. „Battle Born” miało być nowym rozdziałem w historii formacji, a może okazać się przypieczętowaniem jej żywota (przynajmniej dla tych, którzy lubią dobrą muzykę). To się musiało wreszcie stać. W końcu jak długo można nagrywać świetne płyty. „The 2nd Law” miała ambicje być najświetniejszą z nich, ale okazała się wydmuszką. Utwory cechuje nieznośna pompatyczność, nawet jak na Muse, a produkcyjny lukier już w połowie albumu zaczyna mdlić. No i te wszystkie zapożyczenia. Ja tam na miejscu Queen, Prince’a i U2 zgłosiłbym się do Matta Bellamy’ego po tantiemy.
Wyszukaj / Kup 5. „Coexist” The xx / „The Haunted Man” Bat For Lashes Pozwoliłem sobie na umieszczenie The xx i Bat For Lashes na jednej pozycji, ponieważ zarzuty, jakie kieruję w ich stronę, są w zasadzie jednakowe: nie podołali oczekiwaniom związanym z rewelacyjnymi ostatnimi płytami. W porównaniu z cudownie nastrojowym i tajemniczym debiutem The xx, jego następca jawi się jako gorszy brat. Niby dostaliśmy to samo, tyle że w wersji dla ubogich. Kompozycje nie przykuwają uwagi, natomiast powtarzane przez krytyków stwierdzenie, że to płyta, która „daje się wybrzmieć ciszy”, oznacza tyle, że następnym krokiem jest sprzedawanie pustych taśm. Co zaś się tyczy Bat For Lashes, sprawa jest o wiele prostsza – zabrakło pomysłów na ciekawe kompozycje. Gdyby nie… hm… oryginalna okładka (o tym w innym zestawieniu) można by zapomnieć, że „The Haunted Man” w ogóle mieliśmy w swoich rękach. Moda na nagrywanie płyt z towarzyszeniem orkiestr symfonicznych wraca i niestety nie wszystkim wychodzi to na dobre. Już przy okazji poprzedniego wydawnictwa Tori Amos chciało się zakrzyknąć, że nie tędy droga. Niestety, przy słuchaniu „Gold Dust” to uczucie narasta. I nie pomaga nawet to, że mamy do czynienia jedynie z nowymi wersjami starych utworów, które tak bardzo kochamy. Jedyne, co się Madonnie udało w związku z ostatnim albumem, to tytuł. Zawartość muzyczna jest bowiem straszna i żenująca za razem. Aż trudno uwierzyć, że to płyta osoby, która jeszcze niedawno nadawała ton współczesnej muzyce rozrywkowej, a teraz stara się ścigać z młodszymi koleżankami pokroju Lady Gagi. To nie przystoi królowej popu. Wygląda na to, że dłużej nie uda jej się oszukiwać czasu i musi poważnie zastanowić się nad swoją karierą, bo dalej udając dwudziestolatkę, staje się swoją własną karykaturą. Zacznijmy od tego, że ostatnie dwie płyty Lao Che uznawałem za jedne z najciekawszych pozycji, jakie ukazywały się kolejno w 2008 i 2010 roku, natomiast „Powstanie Warszawskie” to jedna z moich ulubionych polskich płyt… ever. Z tym większym bólem muszę wyróżnić „Soundtrack” jako jedno z najsroższych rozczarowań minionych dwunastu miesięcy i wbrew temu, co mówią niektórzy, nie pomagają kolejne przesłuchania. Album jest po prostu męczący, zarówno pod względem muzycznym (lata 80. odzywające się na „Prąd stały/Prąd zmienny” intrygowały, tu są irytujące), jak i tekstowym (pomimo całego szacunku dla elokwencji Spiętego, tym razem otrzymaliśmy pseudointelektualny bełkot). W zasadzie jedynym utworem ratującym ten krążek przed objęciem prowadzenia w stawce najgorszych jest wieńczący całość „Idzie wiatr”, który pozwala mieć nadzieję, że zespół przestanie wreszcie realizować swoje awangardowe zapędy i nagra jeszcze coś dla ludzi. Tu komentarz wydaje się zbędny, wystarczy spojrzeć na wyniki sprzedaży i porównać je z multiplatynowym albumem „Loose” (Wielka Brytania: 46. miejsce najlepiej sprzedawanych albumów, amerykański Billboard: 79., nawet w rodzimej Kanadzie dotarł tylko do 18. pozycji). Czy wiedzieliście, że Nelly wykroiła z tego krążka aż cztery single? Ja też nie – myślałem, że to jedna piosenka i do tego wyjątkowo mało udana. Niestety, taki jest cały „The Spirit Indestructible”, słucha się go w bólach, a potem nie pamięta dosłownie niczego. Nieźle jak na, nie licząc samej Furtado, trzynastu producentów. Wygląda na to, że Nelly miała rację, śpiewając na „Loose”, że „wszystkie dobre rzeczy zmierzają do końca”. 28 stycznia 2013 |
16 marca bieżącego roku zmarł Ernest Bryll, poeta, pisarz, dziennikarz, dyplomata, ale także autor wielu tekstów piosenek. Ponieważ mam wrażenie, że jego twórcza wciąż nie jest należycie doceniana, pomyślałem, że warto poświęcić jej chwilę i upamiętnić krótkim tekstem.
więcej »Od początku kariery muzycy Can mieli silne inklinacje filmowe. Pomagali przecież Irminowi Schmidtowi w nagrywaniu komponowanych przez niego ścieżek dźwiękowych. Swój debiutancki krążek zatytułowali „Monster Movie”, a na kolejnej płycie – „Soundtracks” – umieścili swoje utwory wybrane z pięciu filmów, których premiery odbyły się w latach 1970-1971.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay Orkiestry Gustava Broma, która przy okazji reedycji zyskała zapadający w pamięć tytuł „Kyrie Eleison”.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Esensja słucha: Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna
Weekendowa Bezsensja: 50 najgorszych okładek płyt 2012 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Album niekoncepcyjny z konceptem
— Monika Kapela
Esensja słucha: Listopad 2012
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski
Po płytę marsz: Październik 2012
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Uzależniający od basu i emocji
— Michał Perzyna
Po płytę marsz: Wrzesień 2012 (2)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po płytę marsz: Wrzesień 2012 (1)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po płytę marsz: Czerwiec 2012
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Wszystkie pory roku i kolory tęczy
— Sebastian Chosiński
Sympatyczne słuchadło
— Jakub Dzióbek
Esensja słucha: Grudzień 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Mateusz Kowalski
Pot i Kreff – Made in Poland: Największy z Wielkiej Czwórki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Pot i Kreff – Made in Poland: Metallica poczuła się dobrze!
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Nareszcie
— Jakub Stępień
W 70 minut dookoła thrashu
— Marcin Piwnik
Festiwal piosenki studenckiej
— Paweł Franczak
Wakacyjne pudło
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Quidam w krainie łagodności
— Sebastian Chosiński
Z wizytą w kasynie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Ilu scenarzystów potrzea by wkręcić steampunkową żarówkę?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Baldwin Trędowaty na tropie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Nie należy mylić zagubienia się w masie z tkwieniem w gównie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Diabeł rozbiera się u Prady
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kobieta ich bije
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
40 najgorszych okładek płyt 2023 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
W oparach nostalgii
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Strzelając z łuku trzema strzałami na raz
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
The xx? Muse? Lao Che? Chyba kpicie... Czepianie sie pompatyczności i zapożyczeń u Muse? Przecież to od zawsze byľ niejako ich znak charakterystyczny. A nowa pľyta The xx wcale nie odbiega specjalnie od debiutu, naprawdę jest aż takim rozczarowaniem? Co do Lao Che... Jak dla mnie - najepszy ich album, nie za bardzo rozumiem, o co chodzi z tymi zarzutami. Awangarda? Gdzie niby tam objawiają się 'awangardowe zapędy'?