Tu miejsce na labirynt…: Widok z latarni morskiej [Electric Eye „Horizons” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Po czterech latach oczekiwania norweski kwartet Electric Eye przypomniał o sobie albumem „Horizons”. I chociaż tytuł wydawnictwa trudno uznać za szczególnie oryginalny, jego zawartość jest w stanie przyprawić o szybsze bicie serca każdego, kto przed laty fascynował się klasykami krautrocka i psychodelii. Którym bliscy są tacy wykonawcy, jak Kraftwerk, Embryo, Can czy Faust.
Tu miejsce na labirynt…: Widok z latarni morskiej [Electric Eye „Horizons” - recenzja]Po czterech latach oczekiwania norweski kwartet Electric Eye przypomniał o sobie albumem „Horizons”. I chociaż tytuł wydawnictwa trudno uznać za szczególnie oryginalny, jego zawartość jest w stanie przyprawić o szybsze bicie serca każdego, kto przed laty fascynował się klasykami krautrocka i psychodelii. Którym bliscy są tacy wykonawcy, jak Kraftwerk, Embryo, Can czy Faust.
Electric Eye ‹Horizons›Utwory | | CD1 | | 1) En bekymringsfri koloni | 04:18 | 2) Last Call at the Infinity Pool | 04:57 | 3) The Sleeping Sharks | 04:26 | 4) Our Water is on Fire | 05:59 | 5) Put the Secret in Your Pocket | 03:48 | 6) Lighthouse Rock | 07:03 | 7) Der atmosfaeriske elven | 06:13 | 8) The Singularity | 04:57 |
To już ustaliliśmy pięć lat temu, przy okazji recenzowania drugiego studyjnego albumu zespołu: Electric Eye to supergrupa, która zasługuje na szczególne uznanie. W swoich szeregach ma bowiem instrumentalistów, którzy wywodzą się z różnych światów muzycznych, którzy z niejednego pieca chleb jedli: od pop-rocka i country-bluesa po post-rocka i avant-jazz. Taka mieszanka korzeni artystycznych musi wydać niezwykłe drzewo z wyjątkowo smakowitymi owocami. Odpowiadają za to: wokalista i gitarzysta Øystein Braut (znany także z formacji The Alexandria Quartet i Dig Deeper), klawiszowiec Anders Bjelland (między innymi Dig Deeper, Undergrünnen i Hypertext), basista Njål Clementsen (Megaphonic Thrift, The Low Frequency in Stereo) oraz perkusista Øyvind Hegg-Lunde (Klanghameratane, Building Instrument, Crab is Crap). Aż dziw, że znajdują oni jeszcze wolne miejsce w grafiku, bay od czasu do czasu spotkać się we czwórkę i zdziałać coś nowego jako Electric Eye! Zespół zawiązał się w norweskim Bergen w 2012 roku. Zadebiutował rok później – w kwietniu – albumem „Pick Up, Lift-Off, Space, Time”. Jego następcą był natomiast udany, chociaż jeszcze nie rewelacyjny „ Different Sun” (luty 2016). Na trzeci studyjny krążek trzeba było czekać do listopada 2017 roku, wtedy światło dzienne ujrzał longplay „From the Poisonous Tree”, po którym nastąpiła czteroletnia przerwa. Choć nie był to czas całkowitego milczenia, ponieważ w tak zwanym „międzyczasie” Skandynawowie wydali również dwie koncertowe produkcje: „Live at Blå” (sierpień 2016) oraz – jedynie w wersji cyfrowej – „Live at Jakobskirken” (kwiecień 2020). Ta ostatnia osłodziła więc nieco oczekiwanie na kolejny studyjny materiał Øysteina, Andersa, Njåla i Øyvinda. Tradycją jest już, że do pracy nad kolejnymi albumami panowie z Electric Eye zapraszają gości. Nie zabrakło ich także tym razem. Na rogu i perkusyjnej marimbie zagrał Lars Horntvedt (znany z Jaga Jazzist i Amgala Temple), na podobnej do cytry harfie automatycznej – Erik Johan Bringsvor, na strunowej środkowoamerykańskiej i afrykańskiej tamburze – Stein Urheim, a na wiolonczeli i syntezatorach – będący przede wszystkim wziętym producentem Jørgen Træn. Głównym miejscem spotkań muzyków było bergeńskie studio Duper, choć część rzeczy dogrywano w znajdującym się w tym samym mieście studiu Broen oraz w… latarni morskiej Utsirze w południowo-zachodniej części kraju. Biorąc pod uwagę to ostatnie miejsce, przestaje dziwić taki, a nie inny tytuł wydawnictwa – „Horizons”. Ach! No tak – trzeba wspomnieć jeszcze o wydawcy albumu, którym jest założona w Norwegii, ale od jakiegoś czasu mająca swoją siedzibę w Londynie niezależna wytwórnia Fuzz Club Records. Podpisanie umowy z Electric Eye musiało być dla szefostwa firmy prawdziwą gratką, bo nie zawsze spada nam do koszyczka tak dojrzałe i soczyste jabłuszko. Nowa muzyka Skandynawów nie różni się aż tak bardzo od ich poprzednich produkcji, tyle że jest: a) ciekawsza, b) bardziej zróżnicowana, c) mocniej zagrana, d) zaaranżowana na bogato oraz e) znakomicie wyprodukowana. Stylistycznie to wciąż materiał wywodzący się z nowocześnie brzmiącej rockowej psychodelii, mocno inspirowany progresem i krautrockiem, ale także – i to zasługuje na szczególne podkreślenie – nową falą i synth-popem. Trochę jak połączenie – wybaczcie tę zbitkę! – Camela z Can i Neu! oraz późnym Kraftwerkiem. Czy z takiego połączenia mogła zrodzić się muzyka nie zasługująca na uwagę? To oczywiście pytanie retoryczne. Jest zresztą jeszcze jedna rzecz, którą warto podkreślić na wstępie: przewijające się przez całą płytę zbliżone do siebie motywy muzyczne sprawiają, że „Horizons” można rozpatrywać w kontekście concept-albumu: opowieści o świecie widzianym – jak można się domyślać – z wyżyn latarni morskiej. Płytę otwiera instrumentalny „En bekymringsfri koloni”, oparty na skocznym, pulsacyjnym rytmie, wokół którego obwijają się partie klawiszy (syntezatory i organy). To tu po raz pierwszy pojawia się charakterystyczna, zapadająca w pamięć melodia, która powracać będzie w różnych formach w kolejnych kompozycjach. Pod wieloma względami numer ten kojarzy się z psychodeliczno-ambientowymi dokonaniami Jaga Jazzist, co – biorąc pod uwagę obecność w studiu nagraniowym Horntvedta– raczej nie jest dziełem przypadku. W każdym razie początek jest bardzo przebojowy, ale i nadzwyczaj ambitny! Na brzmieniach syntezatorów oparty jest również drugi w kolejności „Last Call at the Infinity Pool”: i to zarówno jego w zamierzony sposób chaotyczna introdukcja, jak i późniejsze – poukładane już – części. Dużo więcej zajęć ma tu jednak Øystein Braut, który nie tylko udziela się jako wokalista, ale odpowiedzialny jest także za wstawki gitarowe. Klawisze ciągną ten utwór w stronę synth-popu i new wave, z kolei Øystein dba o pazur rockowy. Co istotne: jedno wcale nie kłóci się z drugim. Potwierdza to także „The Sleeping Sharks”, w którym nie brakuje nawiązań do „En bekymringsfri koloni”. Uwagę przykuwa w nim mistrzowska aranżacja, która sprawia, że pomimo mnóstwa dźwięków (ponownie królują syntezatory i elektronika), wszystko jest bardzo przejrzyste i czytelne. A nad całością unoszą się duchy krautrockowych klasyków: Guru Guru, Embryo czy Faust. W „Our Water is on Fire” Skandynawowie po raz pierwszy wykorzystują instrumenty egzotyczne (marimbę, tamburę i harfę), za sprawą których utwór, a w zasadzie jedynie jego początek, nabiera nieco etnicznego, bliskiego stylistyce country-bluesa, posmaku. Dalej jest już bardziej przewidywalnie: psychodelicznie (vide zniekształcony elektronicznie głos Øysteina) i krautrockowo (syntezatory, w tym ten modulowany, za którym zasiadł Jørgen Træn). Warto jednak podkreślić, że znalazło się tu także miejsce na popis gitarowy Brauta, po którym zespół zatacza koło i powraca do etnicznego punktu wyjścia. Jeśli jednak wydaje Wam się, że po takich fruktach trudno spodziewać się czegoś równie interesującego w kolejnych utworach – będziecie w błędzie. I to ogromnym! Ponieważ następująca po „Our Water is on Fire” kompozycja „Put the Secret in Your Pocket”, choć najkrótsza – to prawdziwy przebojowy killer. Nic zatem dziwnego, że to właśnie ją Norwegowie wybrali na numer promujący „Horizons”.  Niespełna czterominutowy „Put the Secret in Your Pocket” zachwyca pod każdym względem: progresywnym klimatem rodem z lat 70. XX wieku, wspaniale brzmiącymi gitarami (w stylu wczesnych Wishbone Ash), wreszcie – melodyjnością i powracającym przez cały czas pięknym motywem gitarowym. Spróbujcie wysłuchać uważnie tego albumu i po dotarciu do finału nie wrócić do tego utworu. Nie wydaje mi się to realne. Choć przecież kolejnym numerom też niczego nie brakuje. „Lighthouse Rock” – dla odmiany najdłuższy w całym zestawie – to niemal w czystej postaci Kraftwerk z lat 80. (z jego inklinacji nowofalowymi). W „Der atmosfaeriske elven” nie brakuje natomiast szalonej energii i czadu, przez który jednak przebija grany na syntezatorach i gitarze dobrze już znany lejtmotyw. Kolejnym – tym razem ostatnim – zaskoczeniem jest natomiast zamykający wydawnictwo „The Singularity”, w którym – po progresywnym otwarciu – Øystein rezygnuje z charakterystycznego dla siebie śpiewu na rzecz melodeklamacji w stylu… Leonarda Cohena (między innymi z organami w tle). Uważacie, że tak się nie da? Cóż, panowie z Electric Eye na pewno chętnie wyprowadzą Was z błędu. Jak można podsumować ten album? Krótko: Perfekcyjny. Ożywczy. Fascynujący!  Skład: Øystein Braut – śpiew, gitara elektryczna Anders Bjelland –syntezatory, organy, śpiew Njål Clementsen – gitara basowa, syntezatory Øyvind Hegg-Lunde – perkusja, instrumenty perkusyjne
gościnnie: Lars Horntvedt – róg, marimba Erik Johan Bringsvor – harfa automatyczna Stein Urheim – tambura Jørgen Træn – MIDI Controller, modulowany syntezator, programowanie syntezatorów, wiolonczela
|